Homilia na 31 niedzielę zwykłą roku A
Zapytano kiedyś pewnego młodego księdza, który cieszył się opinią bardzo gorliwego kapłana i znakomitego przewodnika duchowego grup młodzieżowych, skąd u niego ten zapał i kto w nim ukształtował tę nieprzeciętną duszpasterską osobowość. Odpowiedź była krótka i zaskakująca: - Wychowankowie!
Potem z zadziwiającą szczerością zaczął opowiadać o pierwszych latach swojego kapłaństwa, jakim to był przeciętniakiem, jakie dręczyły go lęki i niepokoje. Mówił też o częstych w tamtych latach przejawach zniechęcenia, gdy wydawało się, że jego duszpasterski wysiłek przynosi marne owoce. Zamiast innym pomagać w rozwiązywaniu problemów, sam dla siebie stał się wielkim problemem. Przełomem stał się udział w pieszych pielgrzymkach na Jasną Górę.
Uczestniczą w nich zwykle bardzo różni ludzie. Dla wielu jest to pierwsze głębsze doświadczenie religijne. Często jest to także pierwsza dogodna okazja do spokojnej, porządnej spowiedzi, podczas której bez pośpiechu można porozmawiać z kapłanem, który w sutannie i stule zwykle idzie na końcu kolumny. - Więc podchodzili do mnie ci i owi z różnymi poranieniami i masą pytań, na które najpierw sam sobie musiałem odpowiedzieć.
A że w seminarium duchownym o pewnych rzeczach się mówiło, zacząłem udzielać różnych porad duchowych, powołując się od czasu do czasu na jakiś ładniejszy cytat z Pisma Świętego. Z początku było w tym więcej troski o spokój własnego sumienia aniżeli wiary, że te moje dobre rady rzeczywiście poskutkują. Spotykałem potem tych ludzi na następnych pielgrzymkach i ze zdumieniem zauważyłem, jak bardzo się zmieniają. Niektórzy podchodzili wprost i dziękowali za zeszłoroczną spowiedź, za wskazówki, które tak bardzo pomogły im odmienić życie i rozkochać się w Kościele Jezusa Chrystusa. Zdumiony skutecznością moich duchowych porad - wyznawał dalej ksiądz - postanowiłem sam się do nich stosować. Okazały się równie skuteczne. I wtedy zrozumiałem coś, co powinienem był rozumieć od dawna: że nauczając i formując innych, najpierw sam - nieustannie - muszę się uczyć i formować.
To wyznanie doskonale wyjaśnia, co miał na myśli Chrystus, gdy do faryzeuszów oraz uczonych w Piśmie mówił: „nie pozwalajcie nazywać się Rabbi, albowiem jeden jest wasz Nauczyciel, a wy wszyscy braćmi jesteście. (...) Nie chciejcie również, żeby was nazywano mistrzami, bo jeden jest tylko wasz Mistrz, Chrystus”. Zarzucał im, że tego, co (słusznie) mówią, sami nie czynią. I że od innych wymagają wiele, nawet za wiele, kładąc na nich „ciężary wielkie i nie do uniesienia”, a sami „palcem ruszyć nie chcą”.
Problem wydaje się być ponadczasowy. Już prorok Malachiasz groził starotestamentalnym kapłanom, że jeśli nie będą wierni swojej misji, spotka ich Boże przekleństwo. Kapłan Nowego Testamentu, święty Paweł, ma świadomość, że nie może być dla wiernych ciężarem i że nie wystarcza im dać tylko „naukę Bożą”, ale powinien im dać także dobry przykład. A dziś? Dziś można mieć gwarancję, że zanim ktokolwiek z nas, kapłanów, stanie na ambonie, by skomentować słowa Ewangelii, zacznie od rachunku własnego sumienia.
opr. mg/mg