Więcej śmiechu dla dobra małżeństwa
Razem z Deb przylecieliśmy do Raleigh w Północnej Karolinie na jeden z naszych wykładów z cyklu „Przez śmiech do lepszego małżeństwa”. Podczas moich weekendowych wystąpień zazwyczaj mówię nieustannie przez mniej więcej sześć godzin, czym narażam na nadmierną eksploatację moje struny głosowe. Mając tego świadomość, staram się odpowiednio wcześniej ograniczać mówienie i odrzucam wszelkie zaproszenia do programów radiowych lub telewizyjnych, propozycje wywiadów i tak dalej. W piątkowy poranek poprzedzający moje wystąpienie w Raleigh mój przyjaciel, a zarazem pastor tamtejszej wspólnoty, Steve Coronna, poprosił mnie o występ w swoim programie „Jak budować udane małżeństwo”. Niechętnie, ale jednak zgodziłem się przez wzgląd na moją przyjaźń ze Steve'em.
Planowałem wyjechać z hotelu o 9:15 i ruszyć prosto do studia. Nie jestem rannym ptaszkiem i — dając temu dowód — spałem tak długo, jak tylko się dało. W pośpiechu wziąłem prysznic, ogoliłem się i przyczesałem tę resztę włosów, które mi zostały, po czym ruszyłem w kierunku walizki, by zaopatrzyć się w czyste gatki. Niestety żadnych nie znalazłem. Jako że jestem typowym facetem, który nie jest w stanie niczego znaleźć, choćby miał to przed oczami, nie popadłem w panikę, ale zawołałem do żony, która po mnie zajęła łazienkę.
— Hej, Debbie, gdzie są moje majtki?
— No jak to gdzie? W walizce!
— Nie — odparłem. — Patrzyłem i tam ich nie ma.
Wkurzona Debbie wypadła z łazienki i rzuciła się na walizkę, by wskazać mi to, czego najwyraźniej nie potrafiłem dojrzeć. Po chwili
jednak zaczęła się śmiać i oznajmiła:
— Wygląda na to, że ich nie spakowaliśmy.
„Nie spakowaliśmy?!”. Zacząłem panikować. „Nie mam gaci?”. Mój
mózg zalał potok myśli: „Mam dziś spotkania z ludźmi, wystąpienie
w telewizji. Nie mam czasu na tego rodzaju problemy!”.
„A może by tak wczorajsze...”. Mój mózg przełączył się z trybu
„Panika” na tryb „Rozwiązywanie problemu”. Trochę to niekomfortowe,
ale zawsze to jakiś plan. Nagle dotarło do mnie, że moje bokserki leżą
mokre na podłodze w łazience i nie ma już czasu na suszenie. Musiałem
wyjść natychmiast, jeśli miałem zdążyć na czas.
Zostały mi tylko dwie opcje: a) pójść tak jak stałem, nieskrępowany
majtkami; lub b) zrobić rzecz niewyobrażalną — założyć bieliznę mojej
żony. Kiedy więc roztrząsałem obie możliwości, mój wzrok padł na parę
majtek Debbie. Były zrobione z gładkiej bawełny i gdyby nie napis
„Victoria's Secret” na elastycznej gumce, mogłyby uchodzić za męskie.
„Odważyć się?” — rozważałem.
Każdy facet, któremu później opowiadałem tę historię, bez wahania
wybrał opcję „a”, nie biorąc w ogóle pod uwagę opcji „b”, nawet za cenę
utraty zdrowia i życia. Większości mężczyznom założenie damskiej bielizny w ogóle nie mieści się w głowie — budzi zbyt wiele niepokojących
skojarzeń. Ja jednak nie mogłem wyobrazić sobie całego dnia bez majtek. Dla mnie to zbyt wiele swobody. Nie byłbym w stanie się skupić.
Wybrałem więc opcję „b”. Szybko wciągnąłem na siebie majtki
mojej żony, ubrałem się i wypadłem z hotelu, niewiele myśląc o tym,
co właśnie zrobiłem.
Zdążyłem przejechać kilka kilometrów, gdy nagle mi zaświtało,
że mam na sobie majtki zadrukowane logo znanej marki produkującej damską bieliznę. „Wielkie nieba! A jeśli będę miał wypadek?”.
Wyobraziłem sobie siebie leżącego na poboczu i lekarzy próbujących
ściągnąć ze mnie spodnie podczas ratowania mi życia. Widziałem, jak się
z nimi szarpię, krzycząc: „Pozwólcie mi umrzeć!”.
Wkrótce dotarłem do celu i całą uwagę skupiłem na nagraniach,
które miały być emitowane przez kolejnych kilka tygodni. O ironio!
Patrzyłem w kamerę, rzucając mężczyznom wyzwanie, mężczyznom,
którzy mają być p r a w d z i w y m i mężczyznami, nie gośćmi żyjącymi w wirtualnym świecie telewizji, gier wideo i internetowego porno,
a przez cały czas miałem na sobie damskie majtki! Koncentrowanie się
na programie było wyjątkową mordęgą.
Kiedy po skończonych nagraniach czekaliśmy na stolik w restauracji, coś we mnie pękło i musiałem się przyznać. Pochyliłem się w stronę
Steve'a i Connie i szepnąłem, że muszę im coś wyznać. Niewiele rzeczy tak
ludzi pociąga jak otwarta spowiedź, więc nachylili się konfidencjonalnie
w moim kierunku, a ja zrelacjonowałem im wydarzenia tego poranka.
Gdy w końcu dotarłem do punktu, w którym musiałem przyznać, że mam
na sobie majtki mojej żony, Steve krzyknął i odskoczył ode mnie jak oparzony. (Chyba już mówiłem, że faceci mają problem z takimi sprawami).
Zgodził się zjeść ze mną lunch pod warunkiem, że nie będę go dotykał.
Poprosił mnie także, żebym nigdy nie wspominał go z imienia, gdy komukolwiek będę opowiadał tę historię (hej, od czego są przyjaciele?).
Podzieliłem się z wami tą wstydliwą historyjką po to, żeby zilustrować pewną kwestię. Jeśli chcemy przetrwać różnorakie rozczarowania i nie wyłożyć się na niespodziewanych życiowych zakrętach, musimy być gotowi na zmianę, dostosować się, budować na tym, co mamy, a także wytrwale robić rzeczy, których normalnie byśmy się w ogóle nie podjęli. Pomimo naszych najlepszych chęci życie nie zawsze układa się tak, jakbyśmy sobie życzyli. Dotyczy to zwłaszcza związków damsko-męskich.
Miłość może być zwodnicza. Tak łatwo się zakochać. Swoboda w komunikowaniu się z tą drugą osobą przekonuje nas, że ona jest „tą jedyną”. Dobrze się nam rozmawia, wreszcie możemy być sobą. Czerpiemy radość z przebywania we własnym towarzystwie. „To takie proste” — myślimy. „To musi być to!”. „Tak” — podpowiada nam wygłodniałe serce. „To na pewno TO! Prawdziwa miłość zawsze przychodzi bez trudu!”.
Wchodzimy więc w to na poważnie, przysięgamy, że będziemy razem „dopóki śmierć nas nie rozłączy”. Wiemy, że to dobra decyzja, bo wszystko przychodzi tak łatwo. Ta łatwość musi być znakiem od Boga, nieprawdaż?
Po odejściu od ołtarza zaczyna się prawdziwe życie. No i co? Zgadnijcie.
No właśnie. Wcale nie jest łatwo.
Mężczyźni i kobiety zaczynają wspólną podróż z wiarą, że zetknął
ich los, zaczynają się umawiać i w końcu stają przed ołtarzem. Wierzą,
że skoro spędzili ze sobą tyle czasu, to zdążyli dobrze się poznać. Wiedzą,
czego się spodziewać, i czują się bezpiecznie, bo znaleźli idealnego partnera na całe życie. Ale ponieważ zakochanie jest rodzajem odurzenia,
ludzie wcale nie znają się nawzajem tak dobrze, jak im się wydaje.
Początek wspólnego życia przypomina zderzenie z betonową ścianą,
po którym następuje szok i przerażenie. Szok, ponieważ różnice, które
ich do siebie przyciągnęły, nagle ich odpychają. Przerażenie, bo fala złości i frustracji sprawia, że małżeństwo i dalsze życie razem wydają się nie
do zniesienia.
W Starym Testamencie czytamy: „Zbyt długie oczekiwanie wyczerpuje
duszę”6. Innymi słowy, jeśli nie możemy się doczekać, by było tak, jak chcemy, czujemy się zranieni, nie mamy ochoty na „och” i „ach”, chcemy tylko
uciec od tego, co sprawiło nam ból. To nie jest dobre rozwiązanie.
Prawda jest taka, że romantyczne wyobrażenia i oczekiwania zazwyczaj psują relacje małżeńskie, zamiast je budować. Ponieważ te wyobrażenia rzadko znajdują odzwierciedlenie w rzeczywistości, szybko zamieniają się w niezadowolenie. Jeśli spodziewałaś się życia na fali euforii, a mianowicie tego, że będą was budzić świergoczące ptaszki, króliczki będą odkurzać dywany, a wiewiórki zmywać po obiedzie — naćpałaś się ostro małżeńskiej marihuany.
Ciężko jest to przełknąć. Panie dość szybko odkrywają, że wielbienie, dopieszczanie i dogadzanie, którego tak hojnie doświadczały w czasie narzeczeństwa, długo nie potrwało. Dochodzi do tego, że kobiety czują się jak własność Petera7, który swoją żonę zamknął w skorupie dyni, bo tam miało jej być najlepiej. Kobiety odkrywają, że ich książę z bajki jednak bardziej przypomina żebraka. Wyśniony mężczyzna przeobraża się w potwora z najgorszych koszmarów.
Mężczyźni także doświadczają przykrego rozczarowania, ale tylko na myśl, że mogliby rozczarować jakąkolwiek kobietę. „Jak to możliwe?” — pytają sami siebie. „Mama zawsze mówiła, że jestem idealny”. Mężczyźni nie cierpią, gdy odpada im etykietka księcia z bajki. My, faceci, rozumujemy tak: okres randkowania się skończył, teraz jest małżeństwo. Zdobyliśmy dziewczynę. Słowo się rzekło, klamka zapadła. Teraz możemy poświęcić całą naszą uwagę (wcześniej skierowaną na gonienie za dziewczyną) nowym przedsięwzięciom. Jest tyle gór do zdobycia, wojen do wygrania, mórz do przepłynięcia i oczywiście gier, w które jeszcze nie grałem! Z przykrością to mówię, ale wielu facetów uważa, że „tak” wypowiedziane przed ołtarzem wszystko już załatwiło. Dzieje się tak dlatego, że patrzymy na związki w kategoriach podbojów. A jak już coś zostało zdobyte, można ruszyć ku nowym wyzwaniom.
W pewnym sensie to, co mamy, przestaje być celem i znika nam z oczu. Wystarczy pół roku, by nowy samochód przestał zachwycać swoją nowością, często też nie poświęcamy wystarczającej uwagi ludziom, których kochamy. Nie robimy tego celowo, po prostu nie rozumiemy, dlaczego mamy starać się o coś, co już jest nasze. W ten sposób romantyczny wybranek serca staje się bezmyślnym i nieczułym właścicielem żony. (Nie mówię, że to jest w porządku ani że tak ma być, ale często tak właśnie bywa). Męski szok i następujące po nim przerażenie są wynikiem odkrycia, że nasze żony już nie uważają nas za najlepszych facetów na świecie. Jak to? Przecież jesteśmy mężczyznami, spowija nas magiczna aura wspaniałości nadana nam przez fakt posiadania penisa.
Ech, potworne rozczarowanie, aż się słabo robi. Kiedy małżeństwo składa się z zawiedzionej żony i obrażonego męża, obojgu łatwo przychodzi do głowy, że dokonali niewłaściwego wyboru. Dlaczego? Bo już nie jest ł a t w o . Jest bardzo, bardzo trudno.
„To nie może być miłość!” — krzyczy zrozpaczone serce. „Musiałam (musiałem) się pomylić! Nie powinniśmy się pobierać. Nie pasujemy do siebie”.
Na tym etapie zaczynają się kłótnie i niezwykle ważne jest to, jak para sobie z nimi poradzi (napiszę o tym później). Niektóre pary walczą ze sobą otwarcie, inne po cichu. Najważniejsze, żeby ludzie chcieli się spierać, aż dojdą do rozwiązania korzystnego dla obojga. To wymaga elastyczności: jedni przeciągają linę, inni czule się godzą, jeszcze inni — a niech tam — wymieniają się bielizną (jeśli okoliczności tego wymagają).
Jednakże wielu ludzi nie chce ani walczyć, ani szukać kompromisów. Kiedy ich oczekiwania nie spełniają się, pojawia się „rana duszy” i chcą się wycofać. Niespełnione oczekiwania niszczą związek jak rdza. Małżeńskie obietnice okazały się bez pokrycia, czas zacząć szukać szczęścia gdzie indziej. Konflikt, który jest nieodłączną częścią każdego związku, i dzięki któremu można zbudować intymność, jest dla nich dowodem na to, że zadali się z niewłaściwą osobą. Przecież obietnica prawdziwej miłości może się ziścić tylko wtedy, gdy poślubimy tę jedną jedyną przeznaczoną nam osobę, tak? Nie!
To, co teraz powiem, osłabi moją popularność wśród pań, ale idea „tej jednej jedynej osoby” przeznaczonej nam przez Boga jest jedynie myślą przewodnią przesłodzonych, tanich romansowych czytadeł i nie ma żadnego odzwierciedlenia w myśli chrześcijańskiej.
— Kiedy dorośniesz — szepnął wiatr do ucha młodej dziewczynie — spotkasz tego jedynego, z którym będziesz dzielić życie, i zaznasz radosnej, ekscytującej miłości. Zostaniecie złączeni w jedno więzami małżeńskiej rozkoszy.
— Skąd będę wiedziała, że to ten jedyny? — zapytała dziewczyna. — Jak znajdę swojego wybranka?
— Och, tym się nie martw — pocieszył ją wiatr. — Bratnie
dusze łączy przeznaczenie. Spotkasz tego jedynego i będziesz
z nim szczęśliwa na zawsze.
Koncepcja „bratniej duszy” — kogoś jedynego, przeznaczonego tylko dla mnie — pochodzi z mitologii greckiej, a konkretnie z mitu o kłótni między ludźmi a Zeusem. Według mitologii ludzie mieli pierwotnie po cztery ręce, cztery nogi i jedną głowę z dwiema twarzami. Zeus obawiał się, że ludzka rasa może stanowić zagrożenie dla władzy bogów. Postanowił więc przepołowić każdego człowieka, skazując go na wędrówkę w poszukiwaniu utraconej połowy — „bratniej duszy”. Uważano, że nasze pragnienie miłości doskonałej jest wynikiem chytrego planu Zeusa. Nieustannie poszukując „drugiego ja”, ludzie nie mieliby czasu na mieszanie się w sprawy bogów.
Według tej opowieści nasza „bratnia dusza” jest dla nas jedyna i niezastąpiona, z żadnym innym człowiekiem nie będziemy tak szczęśliwi. Dziś miliony ludzi opierają swoje małżeńskie szczęście na tym greckim micie.
Jeśli mój związek jest w kryzysie, to nie dlatego, że ja zawiodłam. Ja po prostu nie znalazłam „tego jedynego”. Kiedy przychodzi porażka, najlepsze co my, śmiertelnicy, możemy zrobić, to spalenie mostów i wyruszenie na poszukiwanie „bratniej duszy”, z którą nareszcie będziemy szczęśliwi.
No proszę was! Czy pomysł, że kiedyś byliśmy czworonogami o podwójnej twarzy nie wydaje się wam odrobinę szalony? Czy idee zawarte w mitycznych opowieściach nie są tylko... mitami? Jednakże ta konkretna idea zdołała podbić świat. Wielu ludzi dziś w nią wierzy, nawet jeśli nie wierzą w Zeusa.
Pogląd na istnienie jedynej przeznaczonej nam osoby przeniknął nawet do chrześcijańskiej wizji miłości i małżeństwa. Współczesne społeczeństwo nadaje temu wymiar duchowy. Naucza się: „Bóg wybrał dla ciebie idealną osobę”.
Czyżby?
Dla mnie takie gadanie jest szczytem narcyzmu i koncentracji
na własnej osobie. Bóg nie stworzył żadnego człowieka tylko po to,
by zaspokajał twoje potrzeby i sprawił, że poczujesz się spełniona. Mimo
to wiele pobożnych osób modli się o odnalezienie „tej jedynej” lub „tego
jedynego” zamiast trzeźwo i z biblijnej perspektywy zacząć przyglądać
się osobom, które spotyka.
Ewangeliczni pastorzy wznoszą się pod tym względem na jeszcze
wyższy poziom, zachęcając rodziców do tego, aby od samego początku
modlili się o odnalezienie tej jednej jedynej osoby przeznaczonej dla
ich pociechy. A gdzie modlitwa, by ich dzieci nauczyły się prawości,
mądrości, poświęcenia, dobroci, które uczynią je wspaniałymi towarzyszami życia j a k i e j k o l w i e k o s o b y ? Cóż, najwyraźniej oddają
chwałę Zeusowi.
Pewnie wielu zaskoczę, ale nie ma w Biblii żadnych podstaw do uzasadnienia postawy poszukiwania „bratniej duszy”. Biblia nigdzie nie
mówi nam, byśmy szukali swej „drugiej połówki”. Uczy nas natomiast,
jak żyć zgodnie z osobą, którą wybraliśmy. A to zupełnie co innego.
Pierwsze podejście zakłada, że życie, miłość, małżeństwo są częścią
Boskiego Planu i dlatego też zależą bardziej od Boga niż od nas. Drugie,
znacznie bardziej biblijne, mówi, że udane życie, miłość i małżeństwo
są wynikiem kierowania się przez dwoje ludzi Bożymi zasadami — zasadami, które nigdy nie zawodzą. Ta wersja, umieszczająca prawdziwą
miłość i małżeństwo w sferze ludzkiej odpowiedzialności, nie jest ani tak
romantyczna, ani tak pociągająca jak greckie opowiastki.
Wielu wierzących obrusza się, słysząc takie tezy: „A co z Izaakiem,
który modlił się, by Bóg przyprowadził mu do studni właściwą kobietę”? Przede wszystkim Izaak nigdy się o to nie modlił — zrobił to służący Abrahama. Abraham wysłał sługę do swojej ojczyzny, aby znalazł pośród krewnych żonę dla Izaaka. To prawda, służący się modlił,
żeby Bóg pomógł mu znaleźć tę właściwą dziewczynę, ale nie chodziło
mu wcale o tę jedyną i niepowtarzalną „bratnią duszę” Izaaka — chciał
po prostu znaleźć osobę spokrewnioną z Abrahamem. Księga Rodzaju
mówi nam, że służący oddał chwałę Bogu dopiero wtedy, gdy dowiedział się o istniejącym pokrewieństwie.
Jeśli nie przeszkadzałoby ci, że jeden z pracowników taty zabawi się
w swatkę i poszuka ci męża wśród dalekich kuzynów, pewnie byłoby
na miejscu, gdybyś pomodliła się o doprowadzenie go do właściwej osoby. Poza tym Biblia jasno mówi, że małżeństwo jest naszym wyborem,
nie realizacją jakiegoś Boskiego dekretu. W zasadzie znajduję w Biblii
tylko dwie8 sytuacje, w których Bóg wskazał komuś konkretną osobę.
Bóg nakazał Józefowi pozostanie z Marią, którą przecież wcześniej
on sam wybrał sobie za żonę. Józef chciał ją opuścić na wieść o ciąży,
bo wiedział, że nie on jest ojcem dziecka. Bóg, poprzez anioła, objawił
mu wtedy, że jej ciąża jest wynikiem działania Jego Ducha. Pamiętajmy
jednak, że nawet w tym przypadku Józef wybrał Marię już wcześniej.
Drugim przykładem małżeństwa w jakiś sposób zaaranżowanego przez
Boga jest związek proroka Ozeasza, któremu Bóg nakazał poślubić prostytutkę. (Przyznaję, że jeśli rozważamy małżeństwo z czynną zawodowo
prostytutką, prawdopodobnie powinniśmy poczekać na podobny Boży
nakaz, zanim się zdecydujemy na taki krok). Jednak nawet wtedy, Bóg nie
wskazał mu konkretnej osoby. Ozeasz miał sam ją sobie wybrać!
Choć Pismo święte o tym nie wspomina, w tej paplaninie o „bratnich duszach” jest coś, co porusza w ludzkich sercach jakąś wrażliwą
strunę. Chcemy w to wierzyć, bo to takie romantyczne. To pragnienie
wpisane w naszą psychikę sprawia, że czytając Biblię, interpretujemy
ją po swojemu. To przykre, że święte Pisma, które przez wieki przyniosły
pociechę niezliczonym rzeszom śmiertelników, były i nadal są wykorzystywane do uzasadniania niedorzecznych hipotez.
Zaryzykuję twierdzenie, że nie rozumiemy fizyki prawdziwej miłości. Tylko tak m y ś l i m y. Piosenki, filmy, powieści, programy telewizyjne dają wyraz wierze, w myśl której prawdziwa miłość pojawi się
wtedy, gdy spotkamy tę właściwą, przeznaczoną nam osobę. Taka miłość uderzy w nas jak grom z jasnego nieba. Poszukiwanie tego rodzaju
romantycznej miłości wciąż otumania umysły wielu osób, nawet tych
noszących obrączkę. Rezultat? Rosnąca liczba rozwodów, kurczące się
grono szczęśliwych małżonków.
Prawda jest taka, że udane małżeństwo nie jest wynikiem spotkania tej właściwej osoby, odczuwania właściwych emocji, myślenia czy
nawet modlenia się we właściwy sposób. Chodzi o p o s t ę p o w a n i e
we właściwy sposób! Kropka!
Dlaczego Bóg nie wybrał dla nas tej jednej, jedynej, wyjątkowej
osoby? Ponieważ On wie, że Jego zasady dotyczące miłości, akceptacji,
cierpliwości i przebaczenia sprawdzają się zawsze i wszędzie, niezależnie
od tego, kogo poślubimy. Z tego samego powodu Apostoł Paweł nie
wspomniał ani słowem o szukaniu dla siebie „bratniej duszy”, ale nakazał, by ludzie wierzący Chrystusowi pobierali się tylko z tymi, którzy
wierzą tak samo, a w życiu kierowali się postawą Bożej miłości, która
cechuje się cierpliwością, akceptacją i zdolnością przebaczania. Kogoś
takiego nazwał „bratem/siostrą w wierze”.
Czas na uczciwe pytanie: Jeśli wiara (zaufanie Chrystusowi) ma wystarczyć, dlaczego tak wiele chrześcijańskich małżeństw się rozpada?
Uważam, że tzw. „wierzący” często postępują według innych zasad niż
te, które wyznają ustami. Apostoł Jakub zwrócił na to uwagę, pisząc,
że wiara bez pełnienia woli Bożej jest martwa9. Innymi słowy, jeśli nie
postępujemy właściwie, wiara na niewiele się przyda. Jakub naucza,
że nasza bierność może zniweczyć wiarę, która została w nas wzbudzona.
Jest zupełnie nieistotnym jak uduchowiona czy święta się czujesz, jeśli
jesteś niecierpliwa, roszczeniowa, pamiętliwa czy skłonna do narzekań
— twoje małżeństwo z pewnością na tym ucierpi.
Nieważne, jak wyglądamy, kim jesteśmy, w co wierzymy — wszyscy podlegamy prawom fizyki. Jeśli z prędkością 100 km/h wjeżdżamy samochodem w zakręt, przed którym ustawiono ograniczenie do 50 km/h, najprawdopodobniej zrobimy sobie krzywdę, nawet jeśli tego dnia czujemy dobrą passę, nawet jeśli słuchamy religijnej radiostacji, z lusterka zwisa nam różaniec, a na desce rozdzielczej mamy kiwającego głową „św. Krzysztofa” (który pewnie zakrywa sobie oczy, krzycząc „Aaaaa!”). Żadne talizmany w niczym nam nie pomogą, bo, jak każdy człowiek, podlegamy ustanowionym przez Boga prawom fizyki.
W podobny sposób działają prawa rządzące małżeństwem. Niestety, ludzie nagminnie je łamią, a potem dziwią się, że ich związek popada w ruinę. „Dlaczego mi się nie układa?” — pytają sami siebie. Wtedy w głowie odzywa się głos światowego psychologa (czytaj szatana): „Spójrz prawdzie w oczy! Przyjrzyj się swoim uczuciom. Związałaś się z niewłaściwym człowiekiem, popełniłaś błąd. W małżeństwie nie powinno być aż tak źle. Bóg chce, abyś czuła się kochana. Zdobądź się na odwagę i odejdź”.
Więc odchodzą. Milionami!
Problemem jest jednak nie to, że wybrali niewłaściwą osobę. To oni
sami postępują niewłaściwie — w sposób, który jest niszczący dla ich więzi.
Jeśli małżeństwo jest do niczego, to znaczy, że ktoś łamie zasady małżeńskiej
fizyki. Niestety, wiele osób w ogóle nie zdaje sobie sprawy z jej istnienia.
Nie zgadzam się z teorią o „bratnich duszach”, ale nie widzę niczego
złego w szukaniu kogoś naprawdę wyjątkowego, kogoś, kto pod wieloma
względami do nas pasuje, z kim nawiążemy niezwykłą nić porozumienia.
Jeśli jesteś niezamężna, Czytelniczko, powinnaś się rozejrzeć za mężczyzną, z którym połączy cię uczucie przyjaźni, zażyłości, bliskości, za mężczyzną, który będzie również pociągał cię seksualnie. Myślę, że towarzysza
małżeńskiej drogi przez to doczesne życie najłatwiej jest znaleźć, angażując
się w różnorakie relacje interpersonalne. Dlatego nie powinniśmy stronić
od towarzystwa, ale starannie wybierać. Na udane małżeństwo trzeba sobie bowiem solidnie i mądrze zapracować. Ono bowiem będzie jedynie
wynikiem poważnego zobowiązania podjętego przez dwie osoby, które
decydują się na wprowadzanie w życie zasad Bożej miłości, a więc: wyświadczania sobie nawzajem dobra, akceptacji, cierpliwości, przebaczenia,
poświęcenia i bezinteresowności. Dobre małżeństwo jest owocem pracy,
nie łutu szczęścia. U jego podstaw leży pragnienie znalezienia kogoś, kogo
można i da się kochać, a nie kogoś, kto spełni wszystkie nasze oczekiwania.
6 Księga Przysłów 13,12 NPD.
7 Peter Zjadacz Dyń (Peter Pumpkin Eater) — postać z popularnej rymowanki dla dzieci (przyp. tłum.).
8
Dokładnie rzecz biorąc, są w Biblii trzy takie sytuacje. Obok dwóch opisanych przez
Autora, mamy jeszcze opis, jak Bóg dał żonę Adamowi (przyp. red.).
9 List Jakuba 2,26 NPD: „Zrozumcie więc, że jak ciało bez ducha jest martwe, tak samo i wiara — bez pełnienia woli Bożej jest martwa!” (przyp. red.).
opr. ab/ab