Naukowcy mają wąptliwości. Politycy wiedzą lepiej
Autor zdjęcia: Henryk Przondziono
W Poznaniu po dwóch tygodniach zakończono debatowanie o klimacie, w Brukseli po kilkunastu godzinach. Efekty tych rozmów pokazują bezradność i brak odwagi klasy politycznej.
Choć wpływ emitowanego do atmosfery przez człowieka CO2 na zmiany klimatu jest sporny, na obydwu spotkaniach właśnie dwutlenek węgla był w centrum zainteresowań. W Poznaniu, na szczycie ONZ, rozmowy dotyczyły całego globu. Próbowano uzgodnić tekst protokołu, który będzie w przyszłym roku podpisany na konferencji w Kopenhadze. To konieczność, bo poprzedni protokół z Kioto „żyje” do 2012 roku. W Poznaniu uzgodniono niewiele.
Bruksela ważniejsza
Dla Polski dużo większe znaczenie miał odbywający się równocześnie z poznańskim szczyt w Brukseli. To tutaj prezydent i premier rozmawiali na temat szczegółów tzw. pakietu klimatyczno-energetycznego. Skąd ta zbitka? Co ma klimat do energetyki? Wszystko. Przy założeniu, że klimat jest rujnowany przez emisję CO2, a jej ograniczenie będzie dla klimatu ratunkiem. To właśnie energetyka jest potężnym (choć nie jedynym) producentem CO2. Warto dodać, że dwa powyższe założenia są dosyć dyskusyjne. O wątpliwościach natury naukowej nikt w Brukseli nie rozmawiał. Politycy nie dywagują nad tym, czy aby związek pomiędzy emisją CO2 a ocieplającym się klimatem w ogóle istnieje.
Politycy w Brukseli chcą pogodzić ogień z wodą. Z jednej strony chcą, by niezależnie od dyskusji, jakie prowadzone są na forum ONZ, Europa, a właściwie Unia Europejska, była pionierem w walce ze zmianami klimatu. Z drugiej strony chcą, by było to realizowane kosztem innych. I tak kilka dni przed brukselskim szczytem kanclerz Niemiec Angela Merkel powiedziała, że Berlin nie zgodzi się na takie rozwiązania, których konsekwencją będzie utrata choćby jednego miejsca pracy. Ratunek dla środowiska — tak, ponoszenie kosztów — nie — można by streścić słowa kanclerz Merkel. Gdyby jej słowa potraktować poważnie, szczyt w Brukseli można by z czystym sumieniem odwołać. Albo nikt słów Merkel nie traktował poważnie, albo ona sama nie potraktuje poważnie uzgodnionych zapisów. Bo to, że ograniczanie CO2 oznacza przetasowania na rynku pracy, jest pewne jak 2 * 2 = 4.
Handel niczym
Unia Europejska postanowiła sama sobie narzucić ograniczenia. Politycy w marcu 2007 roku uzgodnili, że do 2020 roku, całkowita emisja CO2 całej Unii będzie mniejsza o 20 proc. To z pozoru jednoznaczny zapis. Ale pozory — szczególnie jeżeli chodzi o przepisy unijne — mogą mylić. No i zaczęła się licytacja. Jak rozłożyć obciążenia na poszczególne kraje? Obniżanie emisji CO2 oznacza ponoszenie kosztów. Kosztów modernizacji energetyki, modernizacji całego przemysłu. Unowocześnianie samo w sobie jest godne pochwały, ale czy przystawianie
lufy do skroni to dobry pomysł? No i czy aby ktoś przy okazji nie chce pozbawić konkurencyjności całych gałęzi przemysłu innych krajów?
Pomysł był prosty. Każdy kraj dostanie najpierw w drodze dogłębnej analizy (dokonanej przez Komisję Europejską), a później dosyć bezpardonowych targów politycznych pozwolenie na wyemitowanie konkretnej ilości CO2. Ta ilość to prawie zawsze mniej niż wynosi rzeczywista emisja. To ma zmusić poszczególne kraje do jej ograniczania. Można to zrobić na dwa sposoby. Jeden to ograniczyć produkcję, drugi to unowocześnić infrastrukturę. Ten pierwszy nic nie kosztuje, ale oznacza zastój w gospodarce, ten drugi oznacza dalszy rozwój, o ile są pieniądze na inwestycje. A co jeżeli którykolwiek z krajów nie może sobie pozwolić na zamknięcie całych gałęzi przemysłu, a limit przyznany przez Komisję Europejską jest za mały? Może kupić brakujące tony CO2. Jak to rozumieć? Tona CO2 stała się towarem takim samym jak każdy inny. Na giełdzie, w wolnym obrocie można kupić pozwolenie na emisję CO2. Oczywiście o ile znajdzie się ktoś, kto chce sprzedać. I tutaj dochodzimy do metody kija i marchewki. Jeżeli kraj X ma nadwyżkę CO2, to znaczy dostał od KE więcej, niż sam potrzebuje, może nadmiarowe limity sprzedać. Cena za tonę nie jest ustalona odgórnie. Zależy od popytu i podaży. Dzisiaj to pomiędzy 20 a 30 euro za tonę. Kto sprzedaje? Przede wszystkim kraje bogate. Te, które mają nowoczesną infrastrukturę, czyli te, które swoje gospodarki rozhulały w czasach, gdy nikt o ograniczaniu emisji CO2 nawet nie myślał. Kto kupuje? Ci, których na inwestycje proekologiczne nie stać. Czyli kraje biedne. Tak się składa, że to kraje dzisiaj bogate są bardziej odpowiedzialne za wyższy poziom dwutlenku węgla w atmosferze niż te biedne.
Dziurawy system
System handlu emisjami działa dzisiaj w ograniczonym zakresie. W ogóle nie liczy się CO2 wyprodukowanego przez sektor transportowy. Dzisiaj do systemu nie należy także energetyka. Co zatem należy? Na przykład cementownie. Te polskie, których nie było stać na kupowanie limitów, upadły. Pozostałe bardzo dużym kosztem unowocześniły się. Czy się opłacało? Długoterminowo pewnie tak, krótkoterminowo nie. Na kolejny okres KE przyznała Polsce tak mocno obcięte limity, że nawet nowoczesne cementownie, te które już poniosły koszty inwestycyjne, nie są w stanie im sprostać.
To jednak nie cementownie przez ostatnie miesiące spędzały sen z powiek polskim (i nie tylko) politykom, lecz elektrownie. Od 2013 roku do systemu handlu emisjami ma zostać dołączony sektor energetyczny. Dla Polski konieczność kupowania certyfikatów byłaby tragedią. Polska prawie cały prąd produkuje w elektrowniach węglowych. Na dodatek to instalacje bardzo stare. Konieczność kupowania pozwoleń na emisję, oznaczałaby przerzucenie ogromnych kosztów na odbiorców prądu. Nie tylko na osoby prywatne, ale także firmy. Cena prądu szacowana przez niektórych ekspertów byłaby większa nawet o kilkadziesiąt procent. Polskę — w sumie — kupowanie pozwoleń do 2020 roku kosztowałoby ok. 100 mld złotych. Ta gigantyczna kwota zostałaby oczywiście wyciągnięta z kieszeni odbiorców energii.
W Brukseli polscy politycy nie mogli na to pozwolić. Zresztą takie rozwiązania byłyby tragedią nie tylko dla polskiej gospodarki. W sumie aż dziewięć unijnych państw zwarło szeregi i nie zgodziło się na zaproponowany pakiet energetyczno-klimatyczny. Współpraca pomiędzy krajami opłaciła się. Zapisy klimatyczne zasadniczo zmieniono. I tak, nasze elektrownie od 2013 roku będą musiały kupować tylko 30 proc. (a nie 100 proc.) pozwoleń na emisję CO2. Pozostałe 70 proc. dostaną od rządu za darmo. Dzisiaj za darmo dostają 100 proc. limitów. Nasze elektrownie do systemu handlu emisjami zostaną w pełni włączone dopiero siedem lat później, czyli w 2020 roku. Drugim ustępstwem jest to, że dostaniemy całkiem sporo darmowych pozwoleń. Te będziemy mogli sprzedać na wolnym rynku krajom, których limity przyznane przez KE są zbyt małe. Na tym handlu być może zarobimy nawet 60 mld złotych. Być może, bo to zależy od ceny tony CO2, a ta jest zmienna. Równie dobrze możemy zarobić połowę ze wspomnianej kwoty.
Szczyty europejskie mają swój czar. Oto najważniejsi politycy na Starym Kontynencie spotykają się i debatują nad szczegółami handlu niczym. Jeżeli niezgadzających się jest odpowiednio dużo, zaczyna się zabawa w procenty, w odroczenia, dodatkowe limity, okresy przejściowe i upusty. Przywódcy godzą się na to, bo... co powiedzą swoim wyborcom w kraju? Że są nieczuli na problemy środowiska naturalnego? Każdy musi też dostać jakiś prezent. Polacy dostali 60 mld złotych. Nie w nowych, proekologicznych technologiach. To miałoby sens, ale akurat na to nie pozwala europejskie prawo. Te 60 miliardów jest w wirtualnych limitach, które możemy odsprzedać dalej. Co dostają inni? Największe koncerny tzw. starej Unii, tak jak polskie elektrownie, od 2013 roku będą musiały kupować tylko 30 proc. limitów. Od 2020 roku będą musiały kupować 70 proc. limitów, a dopiero od 2025 roku będą całkowicie wpisane w system handlu emisjami. To o pięć lat później niż polskie elektrownie. Na brukselskim szczycie — jak na wszystkich poprzednich — zostawiono też furtkę. Za rok zostanie opublikowana lista branż, które nawet po 2025 roku będą mogły dostawać 100 proc. pozwoleń na emisję CO2 za darmo. Czy ktoś nie próbuje tutaj zalegalizować nieuczciwej konkurencji? Ciekawe, kto pierwszy zawoła, że król jest nagi?
opr. mg/mg