Fragmenty książki "Eco-book o eko-Bogu" będącej rozmową z przewodniczącym Komisji ds. Sprawiedliwości, Pokoju i Ochrony Stworzenia
Stanisław Jaromi, Michał Olszewski Eco-book o eko-Bogu |
|
Porywająca przygoda myślenia zawiera się w tej podstawowej dynamice, która stawia człowieka między świadomością własnych ograniczeń a potrzebą absolutu. Dlatego gdy człowiek „myśli głęboko”, zachowując dyscyplinę rozumu i uczciwość serca, wchodzi na drogę, na której może spotkać Boga. Jeśli tak jest, to słusznie można zapytać, dlaczego tak wielu było myślicieli, którzy dali początek najbardziej systematycznym i radykalnym negacjom Boga?
Kościół umie odpowiedzieć na to niepokojące pytanie: choć to prawda, że sam rozum może dojść do poznania Boga, w obecnym stanie ludzkości, skażonej grzechem, tenże rozum jest dotknięty wielką słabością (por. Katechizm Kościoła Katolickiego, 37). Myślenie nie jest izolowanym procesem dokonującym się w mózgu, ale pozostaje głęboko związane z egzystencjalnym doświadczeniem człowieka. Jeśli zatem pragnie się, by myślenie wydało swe najdojrzalsze owoce, zwłaszcza w sferze poszukiwań prawd metafizycznych, należy kultywować etykę myślenia, która nie ma jedynie strzec jego logicznej poprawności, ale winna włączać czynności umysłu w klimat duchowy pełen pokory, szczerości, odwagi i uczciwości, ufności, uwagi poświęconej bliźnim i otwarcia się na Tajemnicę. Ta ogólna etyka „myślenia” nie zwalnia od trudu poszukiwania, ale je ułatwia i wspomaga, a w sprawach dotyczących Tajemnicy wręcz nadaje mu kierunek, a to dzięki wewnętrznej więzi między verum i bonum, które w Bogu są tożsame z samym Jego istnieniem.
Szanowni państwo, gorączkowy rytm, w jakim następują po sobie wydarzenia ostatnich lat, pozwala nam wyciągnąć racjonalny wniosek, że jesteśmy świadkami epokowego zwrotu w dziejach świata. W tym okresie uciążliwego wchodzenia w nową epokę, której zarysów nikt nie potrafi dziś jeszcze przewidzieć ani zaprogramować, decydująca musi być rola intelektualistów: trzeba ją z mocą potwierdzić właśnie w tym czasie, gdy upadek ideologii może rodzić nastroje obezwładniającego zniechęcenia, a myśl wydaje się skłonna szukać schronienia w sceptycyzmie i niebezpiecznym pragmatyzmie. Niech nikt nie sądzi, że ten kryzys myśli może schlebiać człowiekowi wierzącemu, tak jakby wiara zamierzała zająć obszary opuszczone przez pokonany rozum. W rzeczywistości prawdziwa wiara opiera się na rozumie i dostrzega jego wartość, wspomaga go i pobudza, jak wielokrotnie stwierdzał Kościół w swoim nauczaniu (por. Denzinger-Schönmetzer, 3015—3019; „Gaudium et spes”, 15).
W nowym klimacie kulturowym, który trzeba dopiero ukształtować, pozostaje otwarta wielka przestrzeń dialogu między wiarą a kulturą. Dialog ten nie będzie zresztą ograniczony do dziedziny ściśle religijnej, ale ogarnie także wielkie zagadnienia moralne i antropologiczne, nierozerwalnie z nią związane. Odnowione „przymierze” między Kościołem a światem kultury, choć ujęte w ramy dialogu respektującego ich wzajemną odmienność, wydaje się pilnie potrzebne, aby można było „odczytać” naszą jakże skomplikowaną epokę i wskazać właściwy kierunek dalszej drogi.
Istotnie, świat jawi się dziś naszym oczom jakby w „światłocieniu” — wiele w nim punktów jasnych, ale i mrocznych. Dlatego potrzebna jest cierpliwość i mądre rozeznanie. Ludzkość wciąż jeszcze upokarzana jest przez przemoc i wszelkiego rodzaju nietolerancję, udręczona głodem i nędzą milionów, zagrożona przez kryzys ekologiczny o tak wielkich rozmiarach, że rodzi lęk przed „zagładą środowiska naturalnego”, nie mniej niepokojącą niż groźba zagłady nuklearnej. Wszystko to budzi smutek i lęk. Jakże jednak nie otworzyć serca na nadzieję, gdy w tak wielu środowiskach, a zwłaszcza wśród młodych pokoleń, dostrzegamy coraz silniejszą potrzebę nowej solidarności, głębszą świadomość praw człowieka, postęp kultury odrzucającej przemoc, aktywne zaangażowanie wolontariatu na rzecz ubogich i odepchniętych, wrażliwość na problemy środowiska naturalnego i postawę czynnej jego obrony?
A zatem światła i cienie. Pożądane „nowe przymierze” między Kościołem a kulturą musi mieć na celu rozproszenie cieni i otwarcie drzwi dla światła.
Jan Paweł II,
Przemówienie na Uniwersytecie Wileńskim
5 września 1993 r.
— Zna Ojciec skrót VHEMT?
Nie. Brzmi jak nazwa pestycydu.
— Gorzej. Rozszyfruję: The Voluntary Human Extinction Movement. Ruch Dobrowolnej Zagłady Ludzkości. Jakiś czas temu w internecie pojawiła się taka inicjatywa. Autorzy namawiają, żeby zaprzestać rozmnażania, bo tylko w ten sposób ziemia w końcu odetchnie. Podają też szereg uzasadnień: ekologicznych, politycznych, ekonomicznych.
Propozycję mam taką, żeby zaczęli od siebie. A jeśli dobrze znam internet, za tą filozofią może się kryć jeden szaleniec. Nie ma powodu, żeby zawracać sobie głowę takimi pomysłami.
— Ojciec nie traktuje tego pomysłu poważnie i rzeczywiście brzmi on zbyt radykalnie. Ale faktem jest, że w ostatnich latach coraz częściej słychać o zależności między ochroną środowiska a wielkością naszej populacji. Stąd próby zmniejszenia liczby mieszkańców ziemi. Jak najbardziej poważna instytucja, jaką jest United Nations Population Fund, w swoim ostatnim raporcie podkreśla wielokrotnie konieczność upowszechnienia środków antykoncepcyjnych na całym świecie i wprowadzenia kontroli urodzin. W ubiegłym roku na Manhattanie spotkali się między innymi Ted Turner, Bill Gates, David Rockefeller junior, burmistrz Nowego Jorku Michael Bloomberg, Warren Buffet, George Soros, Oprah Winfrey. Dyskutowali, jak skutecznie kontrolować przyrost naturalny, który uznali za największe zagrożenie XXI wieku. Teza, że walka ze zmianami klimatu musi być walką z przeludnieniem, wypowiadana jest coraz śmielej. I nie jest to teza bezpodstawna.
Sprzeciw, sprzeciw! Dla katolików i wielu chrześcijan takie stawianie sprawy jest fundamentalnym nieporozumieniem. Kierunkowskazem powinna być myśl społeczna Kościoła, najlepiej wyrażona przez Jana Pawła II w Centesimus annus: „głównym bogactwem człowieka jest wraz z ziemią sam człowiek” (32). Budowanie przeciwstawienia człowiek kontra środowisko jest fałszywe, bo nie jesteśmy przekleństwem ziemi, tylko jej wielkim bogactwem. Matka Teresa mówiła, że każde dziecko przychodzące na świat jest dowodem zaufania Boga do nas. Ja w to wierzę, bo i w Europie, i wszędzie w świecie spotykałem ludzi, dla których narodziny dziecka są wielkim błogosławieństwem, a nie jakąś tragedią czy ciężarem. Swoją drogą ciekawe, że ta defensywna postawa, której wynaturzonym przykładem jest wspomniany przez pana ruch, narodziła się nie w Afryce czy Indiach, ale w miejscach, gdzie struktura demograficzna jest zaburzona, a dzieci ubywa. Proszę wyjrzeć za okno. Kraków, ścisłe centrum. Co pan widzi?
— Pyta Ojciec o krajobraz demograficzny? Widzę stare miasto, w którym będzie przybywać starych ludzi. Kraków nie jest tu wyjątkiem, tak dzieje się w całej Polsce. Nasz współczynnik dzietności należy do najniższych w Unii, więc wszystko wskazuje na to, że za 20 lat zabraknie nam świeżej krwi. Demografowie szacują, że w samej Polsce będziemy potrzebowali ok. 2 mln osób w wieku produkcyjnym.
Żeby zobaczyć naszą przyszłość, wystarczy pojechać do Włoch. Cały sektor domowej opieki socjalnej opiera się na imigrantkach ze wschodniej Europy. Na południe od Rzymu rolnictwo funkcjonuje dzięki niewolniczej pracy przybyszów z centralnej i północnej Afryki. W portach pracują Albańczycy. Imigranci wykonują ciężkie, źle opłacane prace fizyczne, jakich przeciętny Włoch wykonywać nie ma zamiaru. W związku z tym pytam, kto będzie obsługiwał zamożne, syte kraje, jeśli wprowadzimy radykalny plan kontroli urodzin w krajach Południa? Kto zapracuje na dobrobyt Niemców, Włochów, Francuzów czy Polaków? Trudno mi uwierzyć, że Polki nagle zaczną rodzić więcej dzieci.
Jeśli mówimy, że istnieje przełożenie między demografią a ochroną środowiska, przełożenie, którego istnienia zresztą nie kwestionuję, to chciałbym skomplikować ten obraz. W Centesimus annus Jan Paweł II pisał: „Równowaga ekologiczna jest niemożliwa do osiągnięcia, zanim nie zostanie rozwiązana sprawa strukturalnych form ubóstwa istniejących w świecie” (7). To druga perspektywa akcentowana przez naukę społeczną Kościoła. Walka o ochronę środowiska musi być również walką o wyrwanie ludzi z biedy. Problematyka ekologiczna nie może istnieć w oderwaniu od problematyki społecznej. A mam niestety wrażenie, że dyskusja, która wychodzi z pozycji demograficznych, budowana jest przede wszystkim na przerażeniu ewentualnością, że każdy Chińczyk czy Hindus będzie chciał żyć na tym samym poziomie co my, syci Europejczycy.
— To przerażenie jest uzasadnione. Gdyby Chińczycy i Hindusi chcieli mieć tyle samochodów w przeliczeniu na 1000 mieszkańców co Amerykanie, na świecie zabrakłoby stali.
Ale nie możemy im tego zabronić! Jeśli narzucimy wędzidło krajom ubogim i ludnym, a sami poprzestaniemy na deklaracjach, będziemy zwykłymi hipokrytami. Miara naszego wpływu na środowisko naturalne, jaką jest ecological footprint, nie pozostawia żadnych złudzeń: Hindus potrzebuje do życia 0,8 tak zwanego globalnego hektara, Afrykanin mniej więcej tyle samo, Amerykanin prawie 10. To pokazuje dysproporcję. Dlatego zanim zaczniemy rozmawiać o tym, co zrobić, by w Afryce rodziło się mniej dzieci, pomyślmy nad tym, jak zachęcić Amerykanów czy Europejczyków do większej wstrzemięźliwości w życiu.
— Dochodzimy zatem do paradoksu: nie mamy prawa zabraniać komukolwiek rozwoju, a jednocześnie wzrost zamożności Afryki i Azji do poziomu Unii Europejskiej zakończy się katastrofą. Mówi Ojciec o tak zwanym ekologicznym odcisku stopy. Gdyby każdy mieszkaniec kuli ziemskiej chciał żyć na tym poziomie co przeciętny Amerykanin, potrzebowalibyśmy pięciu kul ziemskich. Podobno już Gandhi zastanawiał się, ile kul ziemskich potrzeba by było, gdyby każdy Hindus chciał żyć tak jak Anglicy.
Źle stawiamy sprawę. Nie róbmy z mieszkańców Południa Rockefellerów, dajmy im pomoc rozwojową i to, co niezbędne we współczesnym świecie. Tak się zresztą w niektórych miejscach dzieje. Są kraje w Afryce, gdzie dopiero teraz, wiele lat po wycofaniu sie potęg kolonialnych, powstają drogi i linie kolejowe. Budują je Chińczycy. Afryce nie pomógł pierwszy świat, który już zawsze będzie tam kojarzony z eksploatacją i wyzyskiem. Na jego miejsce pojawiła się inna nacja, również przez długi czas lekceważona przez zamożniejszą część świata. Myślę czasem, jak symbolicznym gestem jest przyznanie RPA organizacji mistrzostw świata w piłce nożnej. Nie mamy dla nich chleba, ale igrzyska jak najbardziej. Mam poczucie głębokiej hipokryzji świata zamożnego. Gdzieś za deklaracjami i szczytnymi hasłami kryje się postkolonialne myślenie: wiemy, co jest dobre dla Afryki czy Ameryki Południowej. Wiemy, że powinni pozostać na pierwotnym stopniu rozwoju, bo pieniądze i telewizor nie dają szczęścia. Niech polują sobie z dzidami na gatunki pozostające poza ochroną. A my przyjedziemy tam na safari.
— Świat, w którym każdym Chińczyk i Afrykańczyk będzie miał możliwość kupna samochodu, jest światem niemożliwym.
Bez obaw, do tego nie dojdzie, systemy polityczne są tak skonstruowane, by reglamentować w ścisły sposób dostęp do zamożności. W Chinach na przykład dostęp do klasy średniej jest ściśle limitowany. Sprzyjasz władzy — nabywasz prawo do zamożności. To nie ma nic wspólnego z demokratycznym procesem. Podobną strukturę można zobaczyć w Rosji — kilka procent społeczeństwa ma pieniądze, reszta żyje w biedzie. Podobnie dzieje się w Afryce bądź Ameryce Łacińskiej. Dlatego nie dziwi mnie bunt przeciwko tak ogromnym nierównościom.
Tradycja chrześcijańska była od początku przeciwko nierówności i poniżaniu, przeciwko niewolnictwu, poniżaniu kobiet i grup ludnościowych. Emancypacja była podstawowym nośnikiem ewangelicznych przemian świata. W Europie po wielu perturbacjach się to udało. Dzisiaj inspiracja ewangeliczna jest mniej dominująca niż kiedykolwiek. Personalizm chrześcijański, który mówi, że każdy człowiek ma prawo do określonych rzeczy, nie jest preferowanym instrumentem polityki globalnej. W 2000 roku, w zalewie optymizmu uchwalono milenijne cele rozwoju. Minęło dwie trzecie okresu, jaki wyznaczyliśmy na ich realizację. Wśród nich, przypomnę, znalazł się postulat zrównoważonych metod gospodarki zasobami naturalnymi. Po dziesięciu latach widać, że debata nad kierunkami rozwoju była niczym innym, jak kolejną zabawą biurokratów, uchwalaną może i w dobrej wierze, ale kompletnie bez wiary w możliwość realizacji. Korzyści korporacji są ważniejsze.
— Wróćmy do demografii. Nasze życie można przełożyć na produkcję dwutlenku węgla. Okaże się wtedy, że siedmiu Afrykańczyków produkuje go tyle, ile jeden Europejczyk. Myślę o tym, że wprowadzenie kontroli urodzin może doprowadzić do kolejnego paradoksu: jeśli liczba dzieci spadnie, a stopień zamożności wzrośnie, wzrośnie jednocześnie ekologiczny odcisk stopy. Będą zamożniejsi, będą produkować więcej dwutlenku węgla. Wskazują na to również raporty ONZ, w których obok zachęty do upowszechnienia antykoncepcji pojawia się uwaga, że rozwój ekonomiczny będzie stymulował konsumpcję, a co za tym idzie — zmiany klimatu.
Rzeczywiście, widziałem nawet, jak to się odbywa w praktyce. Mieszkałem kiedyś w naszej misji w Ugandzie, na północ od Kampali. Obok niej prowadzi główna droga dojazdowa z północy kraju. Pędzą nią nieustannie ciężarówki wypełnione węglem drzewnym, podstawowym materiałem opałowym na tamtym terenie. To węgiel dla elity, która już odbiła się od afrykańskiego dna, mieszka w lepszych dzielnicach. W Ugandzie rąbią lasy na potęgę, ziemia jałowieje. Nie ma powodu, żeby to ukrywać: trzykrotny wzrost liczby mieszkańców tego kraju od lat 50. wywarł wielki wpływ na przyrodę. Jednak wierzę, że cały czas możliwy jest kompromis, czyli zachowanie równowagi pomiędzy tradycyjnymi wartościami lokalnych wspólnot a wzrostem zamożności. Potrzebne są jedynie takie pomysły na pomoc rozwojową, które nie pogłębią podziałów w społeczeństwach i nie dokapitalizują wyłącznie najbogatszych. Taki drobny przykład: opowiadano mi w Zambii, dosyć stabilnym jak na afrykańskie warunki kraju, że nie ma tam fabryki, która produkowałaby słodycze dla dzieci, trzeba je sprowadzać z daleka. Nie mogę zrozumieć, dlaczego takiej fabryki nie można zbudować na miejscu. Kłóci się ten brak z podstawowymi prawami logiki. Albo Nairobi. Uczestniczyłem tam w szczycie klimatycznym i pewien zakonnik zorganizował dla kilkorga z nas wyjście do slumsów. Nigdy nie zapomnę tego strumyka, który jednocześnie pełnił rolę ścieku i służył jako źródło wody dla mieszkańców.
Dodajmy do tego przykład Kenii, przedstawianej czasem jako przykład pozytywnej transformacji, model dla zapóźnionych krajów afrykańskich. W praktyce wygląda to następująco: powstały gospodarstwa wielkoobszarowe, które produkują żywność na eksport. Tymczasem Kenia musi importować żywność dla swoich mieszkańców. Kenijczycy są największymi producentami róż na europejski rynek. Świetnie, tyle że gigantyczne hodowle zanieczyszczają środowisko i zabierają wodę z tamtejszego jeziora Naivasha, które niegdyś służyło jako źródło ryb. Zyski płyną do plantatorów, większość pracowników pracuje za minimalne stawki. To nie ma nic wspólnego ze stawianiem Afryki na nogi, tylko jest kolejną wersją kolonializmu. Swoją drogą ciekawe, że prawie połowa właścicieli to cudzoziemcy.
Najświeższym przykładem braku dobrego planu jest Nigeria. Nie wierzę, że kontrola urodzeń pomoże w rozwiązaniu konfliktów, bo nie w niej tkwią przyczyny dramatów trawiących ten kraj. Nigeria jest pękniętym, nieszczęśliwym krajem z olbrzymimi zasobami ropy naftowej, kontrolowanymi przez wielkie koncerny. Plemiona wyrzucane są z ziemi, na której mieszkają od tysięcy lat. Ostatni przykład mieliśmy w tym roku. Masakra 500 osób, jaka miała tam miejsce, nie była rzezią na tle religijnym, jak przedstawiała to część gazet. Powód był zupełnie inny: koczownikom muzułmańskim zabrano ich tereny, żeby wydobywać tam ropę. Poszli więc gdzie indziej, tam, gdzie żyli słabsi od nich, żeby znaleźć przestrzeń życiową. Akurat trafili na chrześcijan.
— Jestem przekonany, że demografia jest jednym z czynników podgrzewających konflikty. Słynny antropolog Jared Diamond przekonuje, że jedną z przyczyn ludobójstwa w Rwandzie było przeludnienie. Rosnące rodziny nie mogły wyżywić się z dzielonych na coraz drobniejsze kawałki poletek. To jeden z najgęściej zaludnionych krajów świata.
Ciekawe, w jaki sposób uprawiany. Mogłoby się ukazać, że wydajność tych pól jest bardzo mizerna. Albo że taka liczba rolników nie ma racji bytu i muszą oni znaleźć inne zajęcie, choćby w usługach czy handlu.
— A zna Ojciec pomysły na dobrą pomoc rozwojową? Tak się jakoś składa, że w slumsach bez kanalizacji i wodociągów wszyscy mają telefony komórkowe. Łatwiej kupić telewizor niż posadzić drzewo.
Sukces Wangari Maathai, laureatki Pokojowej Nagrody Nobla z Kenii. Zaczynała właściwie od zera, a udało jej się stworzyć wielki społeczny ruch, który w krajach środkowej Afryki posadził 30 mln drzew, zapobiegając w ten sposób pustynnieniu i erozji gleby. Wielki sukces.
— Zgoda, ale czy możliwa jest taka pomoc, która sprawi, że ludzie będą zamożniejsi, a jednocześnie nie zaczną eksploatować mocniej środowiska naturalnego?
Bardziej niż przeludnienia boję się arogancji Europejczyków, która każe nam dyktować warunki rozwoju bez oglądania się na tożsamość lokalną. To jedna z głównych przyczyn naszych niepowodzeń.
— Jak rozumiem, mówiąc o obawach, ma Ojciec również na myśli popularyzację środków antykoncepcyjnych wśród krajów Południa? Ale w tej sprawie biskupi afrykańscy są podzieleni. Na ostatnim Synodzie Afrykańskim kardynał Peter Turkson z Ghany wystąpił z apelem, by w celu zahamowania epidemii AIDS Watykan pozwolił na używanie prezerwatyw przez pary, w których jeden partner jest zakażony. Zapytam jeszcze szerzej: dlaczego Kościół nie dopuszcza antykoncepcji w krajach nawet tak przeludnionych jak Rwanda? Dlaczego odbierać rodzicom możliwość kontroli urodzeń?
Bo jest to pozorne rozwiązanie problemu. Tam, gdzie sprzedaje się prezerwatywy, problem nie znika, tylko przybiera inną formę. Antykoncepcja ośmiela i zachęca do porzucenia odpowiedzialności. Kościół w Afryce uczy, że kobieta jest człowiekiem, a nie przedmiotem seksualnego wykorzystania, że model rodziny, w której mąż dochowuje wierności żonie, jest modelem najlepszym.
— Tyle że niekoniecznie ma on cokolwiek wspólnego z lokalną tradycją, do której chętnie odwołuje się Kościół. W części krajów afrykańskich posiadanie kochanek przez mężczyznę jest usankcjonowanym zwyczajem społecznym. Również argument o tożsamości lokalnej w przypadku antykoncepcji nie musi być racjonalny. W Oceanii żyją plemiona, które od tysięcy lat stosują prymitywne środki antykoncepcyjne, żeby nie dopuścić do zbytniego rozrośnięcia się klanu i zburzenia wątłej równowagi między człowiekiem a przyrodą.
Zawsze będziemy stąpać po cienkiej granicy między szacunkiem dla lokalnej tradycji a próbą wskazywania tych jej elementów, które straciły rację bytu. Wierność małżeńska jest tu warunkiem sine qua non. Na tym nie koniec. Widziałem w Afryce szereg obrazów, z którymi nie mogę się pogodzić. Wzdłuż drogi idzie dziewczynka obładowana do granic możliwości siatkami, obok jej brat wymachuje beztrosko patykiem. Kobieta z dwójką dzieci na brzuchu i plecach pracuje w polu, a w cieniu palmy odpoczywa jej mąż. Jego przodkowie dawno temu byli myśliwymi i wojownikami, więc duma nie pozwala mu na pracę w polu. W zmianie tych ról widzę podstawowe zadanie Kościoła w krajach przeludnionych. Może się wtedy okazać, że kontrola urodzeń nie jest tematem pierwszoplanowym. Wierzę, może naiwnie, że jest na tym świecie jeszcze wystarczająco dużo miejsca dla wszystkich. I przypomina mi się teraz pewne zdarzenie z 1975 roku. W Kinszasie odbywało się wówczas inauguracyjne posiedzenie Unii Ochrony Przyrody. Prezydent Zairu, poirytowany zarzutami, że przyczyną kryzysu światowego jest bomba demograficzna, powiedział w kierunku przedstawicieli krajów bogatej Północy: „Wasza ludność wynosi jedną trzecią całej ludzkości, a zjadacie 80 proc. żywności świata”. Mimo upływu lat ten argument nie stracił na aktualności.
opr. aw/aw