Fragmenty książki Jolanty Szulkowskiej "Drewniany guzik", wydawnictwo eSPe 2005
Fragment
Do bramy stoczni trudno było się dopchać. Wyjęłam więc z plecaka paczkę od górali i — trzymając ją przed sobą — torowałam sobie drogę.
— Skarpety od Górali ze Stasikówki dla strajkujących stoczniowców! — krzyczałam.
Ludzie nie tylko ustępowali mi z drogi, ale i witali mnie głośnymi oklaskami. Prawdopodobnie sądzili, że jestem Góralką. Nie było jednak czasu, żeby wyjaśniać, że tak nie jest. Zresztą, czyż nie szłam tam z misją...?
Kiedy wreszcie dotarłam na miejsce, stanęłam jak wryta. Widok bramy stoczniowej kompletnie mnie zaskoczył. Do tej pory strajk robotniczy — znany mi jedynie z książek i filmów — kojarzył mi się z czerwoną flagą, transparentami i hasłami głoszącymi postulaty strajkujących.
Tymczasem brama Stoczni Gdańskiej cała tonęła w kwiatach. Oczywiście były i flagi, i transparenty, i hasła, ale nad wszystkim górowały kwiaty. Kwiaty we wszystkich kolorach świata. Duże i małe. Wytworne i skromne. Pewne siebie i nieśmiałe. Wszystkie jakby mówiły, a raczej śpiewały:
„Zaproście mnie do stołu... Zróbcie mi miejsce między wami”.
„A więc tak to teraz wygląda — pomyślałam, a silne wzruszenie ścisnęło mi gardło. — Zamiast podniesionej pięści — kwiaty... Nie zabijaj”.
Nogi lekko mi się ugięły. Jakaś słodka, przejściowa niemoc na mgnienie oka zawładnęła całym moim ciałem i aby nad nią zapanować, musiałam wziąć kilka głębszych oddechów.
Rozejrzałam się wokoło, popatrzyłam na ludzi. Parę kroków dalej, tuż przed bramą klęczała jakaś staruszka i żarliwie się modliła. Wyglądało to tak, jakby modliła się do tych kwiatów. Przesunęłam się nieco w jej stronę, a wtedy zobaczyłam przyczepiony do żelaznych sztachet obraz Matki Boskiej, a tuż obok — portret Papieża-Polaka.
Nagle przypomniała mi się ciotka i klęcząca staruszka wydała mi się sygnatariuszką wszystkich modlących się w domach staruszek, oddelegowaną przez nie pod bramę Stoczni Gdańskiej. Czułam, że wzruszenie, które niedawno mnie opanowało, ciągle się nasila i jest już blisko jakiejś granicy bezpieczeństwa.
Stałam przed bramą starej stoczni jak przed świętym symbolem jakiegoś nowego świata, który dopiero się rodził.
„W górę serca!”
Uświadomiłam sobie, że dawno się nie modliłam, więc zawahałam się, czy mogę tak po prostu, obok tej staruszki... Po chwili przesunęłam się o dwa kroki w jej stronę, położyłam na ziemi paczkę i uklękłam. Staruszka — jakby wyczuwając to moje wahanie — na moment przerwała modlitwę, spojrzała na mnie i w milczeniu, uśmiechając się przyjaźnie skinęła głową.
Anka odebrała ode mnie paczkę w małej, mocno strzeżonej furtce. Zaraz oddała ją młodemu mężczyźnie w żółtym kasku i z biało-czerwoną opaską na ramieniu, coś mu przy tym tłumacząc i pokazując na mnie.
Kiedy ów mężczyzna odszedł z paczką, Anka dała mi znak, żebyśmy trochę oddaliły się od wejścia. Potem wysunęła ręce przez sztachety bramy i chwyciła mnie za obie dłonie.
— Dobrze, że już jesteś. Nie wyobrażasz sobie, jak bardzo stęskniłam się za tobą.
Powiedziała to tak, jakby od naszego pożegnania upłynęło kilka lat, a nie kilka dni.
Jednak nie było w tym przesady. Każdy dzień przeżyty za bramą stoczni znaczył dla Anki tyle, co rok. Słyszałam to w jej głosie i widziałam w jej spojrzeniach, w sposobie mówienia i poruszania się, w jej minach i gestach.
Widziałyśmy się po raz pierwszy od tamtego pożegnania w Stasikówce i odniosłam bardzo silne wrażenie, że przez te kilka dni Anka postarzała się o kilka lat, chociaż jej ciało nie zmieniło się.
Gdy już nacieszyłyśmy się sobą, Anka poprosiła, żebym jeszcze raz opowiedziała jej o Góralach ze Stasikówki i o tym, jak wpadli na ten pomysł z paczką.
Kiedy jej opowiedziałam, jak to gaździna chodziła po rodzinie i agitowała na rzecz strajku, a potem zbierała skarpety dla stoczniowców, żeby wiedzieli, że i Górale o nich pamiętają, Anka poryczała się jak dziecko.
— Wiesz, czasem mi się zdaje, że tego nie wytrzymam, że nie pomieszczę w sobie tych wszystkich uczuć, z jakimi ludzie tu do nas przychodzą czy piszą — powiedziała. — Wydaje mi się, że nie jestem tego warta, że mnie to przerasta. Skąd się u nich bierze ta siła, to niemal bezgraniczne zaufania, ta wiara...? Nawet ta prosta Góralka z wioski położonej sześćset kilometrów stąd... Pomyśl tylko... Możesz to zrozumieć? — w oczach Anki znowu pokazały się łzy.
— Zrozumieć...? Tego chyba nigdy nie da się tak po prostu zrozumieć — odparłam. — Ale jedno mogę ci powiedzieć: Gaździna płakała tak samo, jak ty teraz beczysz i jak za chwilę i ja się rozbeczę, jeśli nie przestaniesz... Przestań już i powiedz wreszcie, jak tam jest.
Ciągle trzymałyśmy się za ręce — jak dwie małe dziewczynki, które rozdzielał płot, bo mama jednej z nich nie pozwalała opuścić podwórka; trzymały się więc za ręce przez płot i szeptały sobie sekrety.
— O Boże, zupełnie nie wiem, co ci powiedzieć — wyznała Anka z jakąś pokorą w głosie. — Dzieje się bardzo dużo, dosłownie z godziny na godzinę jest coś nowego. Trudno to streścić w paru zdaniach. Ale jedno wiem na pewno: Tutaj jest teraz życie...
— Czytałam po drodze hasła, znam treść postulatów. Tak więc ogólnie wiem, dlaczego strajkujecie i...
— Strajkujecie?! — przerwała mi Anka, — Ależ to my strajkujemy, ja i ty!
— Daj spokój! — zaoponowałam. — Wiesz, że nigdy nie miałam w sobie nic z bojownika czy bohatera. Ja tylko...
Przypomniałam sobie swe niedawne myśli i uśmiechnęłam się, spoglądając przyjaciółce prosto w oczy.
— Ja jestem jak ten dopływ — powiedziałam.
— Dopływ? — w pierwszej chwili Anka zdawała się nie rozumieć. — Niby ten od rzeki?
Nagle spojrzała na mnie tak, jakby doznała olśnienia.
— Ach dopływ! Świetnie to ujęłaś. I sama zaprzeczyłaś temu, co powiedziałaś wcześniej. Spójrz tylko za siebie. Co widzisz?
— Jak to, co? Ludzi. Tłum. Setki. Nie, to już tysiące. Ludzie przychodzą tu z całymi rodzinami. Widziałam po drodze: Jedni do bramy, drudzy od bramy. Nieustanny ruch. Jak fala...
— Świetnie — stwierdziła Anka, coraz bardziej zadowolona. — A teraz pomyśl, że każdy z tych ludzi to taki dopływ jak ty. Każdy jeden... I pomyśl, że większość mieszkańców tutaj przyjdzie, przynajmniej raz. A bardzo wielu przychodzi codziennie. Przychodzą tu po swoją własną prawdę. Tak po prostu, do źródła. Pomyśl, ile te wszystkie dopływy znaczą dla źródła. Myślisz, że bez nich mogłoby przetrwać? Popatrz, ja jestem tutaj, z tej strony bramy, a ty — z tamtej, ale trzymamy się za ręce. Czyli tak naprawdę jesteśmy razem. Ja to zrozumiałam i poczułam na własnej skórze w ciągu paru dni. Ty też to zrozumiesz i poczujesz, kiedy tu trochę pochodzisz. A znając cię, wiem, że prawdopodobnie będziesz tu codziennie.
— Pewnie masz rację — roześmiałam się. — Chyba już się to we mnie zaczęło. Wystarczyło raz przejść przez Gdańsk. Chociaż nie, to zaczęło się już wcześniej...
W 25. rocznicę powstania Solidarności
Gdańsk,30 sierpień, 2005 r.
opr. mg/mg