13 grudnia 1981 r. zapadł głęboko w pamięć większości z nas. Nóż podziału wbity wtedy między Polaków spowodował rany niezagojone do dziś
Pod koniec lata 1981 r. zatrudniłem się w Stoczni Szczecińskiej i zostałem skierowany na trzy miesięczny kurs spawacza. Miałem wówczas 19 lat. Uczyłem się w liceum wieczorowym i musiałem zarobić na swoje utrzymanie.
Wybór zakładu pracy był nieprzypadkowy. Bowiem to, co wydarzyło się rok wcześniej, strajki i powstanie „Solidarności”, bardzo mocno wpłynęło na moje poczucie patriotyzmu. Chciałem być w centrum wydarzeń i zapisać się do Związku „Solidarność” . Kiedy dowiedziałem się o wybuchu stanu wojennego od razu myślałem o Stoczni i gdyby nie niedziela już byłbym w moim miejscu pracy, aby podjąć strajk. Następnego dnia z samego rana, byłem gotowy do strajku i walki za wolną Ojczyznę. Nie potrafiłem utrzymać wzburzenia i słów potępienia, na tych którzy zdradzili Ojczyznę wywołując wojnę przeciwko własnemu narodowi. Strajk nie rozpoczął się z samego rana, bowiem jeszcze nie było takiej decyzji Komitetu Strajkowego, którego członkiem został pan Andrzej Milczanowski. Pracować nie mogłem, z niecierpliwością oczekując jedynej słusznej decyzji w tych okolicznościach. Dopiero w południe usłyszeliśmy w stoczniowym radiowęźle głos pana Milczanowskiego obwieszczający strajk okupacyjny. Mogłem odetchnąć i wraz z kolegami udałem się na bramę główną, gdzie już po drugiej stronie ogrodzenia zgromadziło się wiele tysięcy Szczecinian. Wdrapałem się na podest nad ogrodzeniem i murem stoczniowym, aby lepiej widzieć całe to zgromadzenie.
Nastrój był podniosły, śpiewaliśmy patriotyczno — religijne pieśni z często powtarzanym hymnem narodowym. Były przemówienia przez megafon, potępiające stan wojenny i żądające uwolnienia internowanych. Ludzie tego dnia przynosili nam setki bochenków chleba i puszek konserwowych. Chyba już pierwszego dnia strajku zostaliśmy oddzieleni kordonem wojska, ZOMO, ORMO, milicji, a ludność została zepchnięta na kilkaset metrów od murów i ogrodzeń Stoczni. Dotarła do nas informacja, że wokół Stoczni zostało zgromadzone ok. 150 wozów bojowych (czołgi, skoty, amfibie). Trzeci dzień strajku przyniósł tragiczną wiadomość, zginęli górnicy w kopalni „Wujek”. Wówczas do tego całego mnóstwa mundurowych zgromadzonych wokół Stoczni krzyczeliśmy — mordercy, mordercy, mordercy. Widziałem na ich twarzach, że nie bardzo wiedzieli — dlaczego tak krzyczymy. Głos Andrzeja Milczanowskiego rozchodzący się w megafonach radiowęzła stoczniowego, uspokajał nas, przywoływał do porządku, aby nie prowokować szczególnie zomowców.
Ja jako młodzian, nie mogłem utrzymać na wodzy i nerwów i całego tego podniecenia. Byłem gotów choćby z pięściami rzucić się na nich, bo nie mogłem zdzierżyć tak obrzydliwej zdrady. Tego dnia stałem przy wysokim płocie oddzielającym nas od wojska. Po drugiej stronie tego ogrodzenia szedł oficer w stopniu kapitana. Krzyknąłem do niego: panie kapitanie, czy będzie pan strzelał do mnie? Ten uważnie spojrzał na mnie, zobaczył młodego jeszcze chłopca, spuścił głowę i nic nie powiedział. Dodałem: gdybym miał broń, to bym strzelał do pana. Kapitan jeszcze bardziej spochmurniał i odszedł. Natychmiast zostałem upomniany przez mojego towarzysza, z którym później przyszło mi dzielić wspólne działania w podziemiu i wspólny los w więzieniu. Mój patriotyzm jest raczej tego rodzaju, że gdybym żył w czasach stalinowskich zapewne należałbym do żołnierzy „wyklętych”, niezłomnych. Jednakże urodziłem się za późno, miałem już bowiem półtora roku, jak 21 października 1963 r. zginął w milicyjnej obławie pod Piaskami (w Lubelskim) ostatni żołnierz „wyklęty” — Józef Franczak, pseudonim „Lalek” z oddziału kpt. Zdzisława Brońskiego „Uskoka”. Czwartego dnia strajku nad ranem zostaliśmy zbudzeni hałasem silników czołgowych i łoskotem niszczonego muru i ogrodzenia stoczniowego. Pan Milczanowski w radiowęźle ogłosił koniec strajku i oznajmił, że Stocznia została spacyfikowana. Nie chciałem opuścić tego pięknego zakładu pracy. Mój mistrz kursu spawalniczego musiał mi nakazać, abym wyszedł, bo w innym wypadku mogę być pobity i aresztowany.
Już świtało jak z wolna opuszczałem Stocznię. Obok mnie w przeciwnym kierunku maszerowały szwadrony zomowców. Tego upokarzającego widoku nie zapomnę do końca życia. Przerwa w pracy trwała aż do 11 — go stycznia. Kiedy ponownie zjawiłem się w Stoczni na bramie wejściowej „przywitali” nas stoczniowców, żołnierze z karabinami maszynowymi i sprawdzali nasze przepustki — kartę stoczniowca. W mojej niewielkiej hali spawaczów również byli żołnierze z karabinami maszynowymi. Pod ich okiem pracowaliśmy. Po południu udałem się na obiad, stołówka stoczniowa była na piętrze, więc windą chciałem tam wjechać. W windzie również był żołnierz z karabinem maszynowym. Tak przygnębiającej atmosfery nigdy w życiu nie doświadczyłem. Miałem świadomość, że ci w mundurach z karabinami to także Polacy, tylko jacyś inni. Tym bardziej mnie to bolało. Celująco zdałem egzamin na spawacza i zostałem skierowany na wydział kadłubowy (K-2), do spawania dna podwójnego kadłubów okrętowych.
Nie mogłem, nie potrafiłem być bezczynny wobec całego tego zła, zniewolenia narodu. Dlatego w drugiej połowie stycznia, mojemu starszemu o sześć lat koledze z kursu spawaczy - Zbyszkowi zaproponowałem, wspólne działanie na rzecz wolnej Ojczyzny. Potem taką samą propozycje złożyłem Adamowi, koledze z liceum wieczorowego o dziewięć lat starszego ode mnie oraz Darkowi, mojemu rówieśnikowi, studentowi pierwszego roku Politechniki Szczecińskiej. Stworzyliśmy najprężniej działającą grupę opozycyjną w konspiracyjnych warunkach. W domu Adama, w jego pokoju powstała redakcja, a na strychu drukarnia. Zbyszek został nieformalnym głównym redaktorem regularnego dwutygodnika „Kotwica”, pisma ośmiostronicowego, pisanego w formacie A3, o nakładzie ok. tysiąca sztuk. W międzyczasie drukowaliśmy tysiące ulotek. Wszyscy byliśmy redaktorami, drukarzami, kolporterami wśród stoczniowców, studentów, uczniów szkół średnich, na stadionie Pogoni, na ulicach miasta Szczecina i okolicznych miast. Nie dla pieniędzy, lub niegodziwego zysku, lecz dla wolnej Ojczyzny działaliśmy. Na skutek denuncjacji, jednego ze studentów Politechniki Szczecińskiej 10 — go lipca 1982 r. zostaliśmy aresztowani przez Służbę Bezpieczeństwa w trakcie przygotowywania kolejnego numeru „Kotwicy”. O tym „sukcesie” szczecińskiej SB nie omieszkał poinformować naród ówczesny komunistyczny premier Rakowski w głównym wydaniu Dziennika (Wiadomości). Jak czasami oglądałem w telewizji generała Jaruzelskiego, to zastanawiam się, czy 13-ty grudnia był jego sukcesem, czy porażką. Ja wiem, że dla Polski to haniebna data.
Dnia 07. 09. 1993 r. Sąd Najwyższy Izby Wojskowej w Warszawie wydał wyrok w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej na korzyść Adama Perkowskiego, Zbigniewa Jasiny, Mariusza Kierasińskiego i Dariusza Bednarza uniewinniający od przypisywanych im przestępstw.
Na wniosek Instytutu Pamięci Narodowej 7 sierpnia 2014 r. zostałem odznaczony Krzyżem Wolności i Solidarności, przyznawanym przez Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej za walkę o niepodległą Ojczyznę.
Dopiero 25 października 2015 r. na skutek zwycięstwa w demokratycznych wyborach polskich patriotów dla mnie skończyła się era walki o niepodległą Polskę i zarazem rozpoczął się czas obrony i ugruntowania naszej suwerenności i podmiotowości w Europie i w świecie.
opr. mg/mg