Starokonstantynów - rok 1918: krajobraz po rewolucji

Czas bezpośrednio po rewolucji to czas przejściowy. Bolszewicki terror jeszcze nie zaczął się na dobre. A jednak to co się działo, zapowiadało już to, co miało nadejść wkrótce…

Starokonstantynów - rok 1918: krajobraz po rewolucji

Przez całą prawie zimę 1918 roku powiatowe miasteczko Starokonstantynów przepełnione było wypędzonymi z majątków obywatelami i bolszewickim wojskiem. Współżycie tak skrajnie różnych elementów byłoby nie do pomyślenia w czasach właściwego bolszewizmu, tj. w latach 1919,1920 i dalszych. Toteż ilekroć opisując dzieje 1918 roku, wspominam słowo „bolszewicy”, mam ochotę zawsze dodać — „pseudobolszewicy” lub „kandydaci bolszewizmu”. To, co określano podówczas mianem panowania sowietów, było zaledwie słabą przygrywką, nieudolnym przygotowaniem do dalszego ciągu. Między bolszewikami lat wcześniejszych a następnych leżała podobna różnica, jak między normalnym, rozwłóczonym psem bezpańskim a psem dotkniętym wścieklizną. Bolszewicy 1918 roku pozostawali jeszcze niewątpliwie ludźmi. Zabijali z łatwością, kto im wszedł w drogę, ale musieli mieć ku temu jakiś, choćby błahy, powód. Nie torturowali nikogo. Grabili, ale grabież ta nie była tak zorganizowaną i udoskonaloną jak w latach następnych. Ówcześni „towariszcze” był to po prostu ciemny, rozwydrzony motłoch, szczęśliwy swą bezkarnością, nie znający żadnej władzy. Ufny w swą potęgę, pozwalał sobie na pewien rodzaj tolerancji w stosunku do innych żywiołów, którym żyć z łaski pozwalał, pod warunkiem, by go niczym nie drażniły. Nie znosił jednej rzeczy: widoku „pagonów” [odznak oficerskich],a ujrzawszy je, ryczał jak buhaj, gotów zmiażdżyć śmiałka.

Ani pracować, ani bić się nie chciał i nie byłby bił się z nikim. Były to bandy nie tylko niekarne, ale w najwyższym stopniu tchórzliwe, i nic nie byłoby łatwiejsze wówczas jak zgniecenie bolszewizmu. Dosyć już liczne wojska ukraińskie nie różniły się niczym od rosyjskich wojsk sowieckich. Te same szare szynele, pozbawione wszelkich odznak, te same twarze bezmyślnych pijaków. Emblemata późniejsze: lew ukraiński, pięcioramienna gwiazda sowiecka — nie weszły jeszcze w użycie i tylko wewnętrzne przekonanie danego „pułku” znaczyło o jego przynależności politycznej. To zaś przekonanie zmieniało się często, z giętkością zdumiewającą. Bojowe te armie zmieniły się w Starokonstantynowie kilkakrotnie w ciągu zimy. Oficjalnie nazywało się to, że Ukraińcy lub bolszewicy „zdobyli” miasto. Walki te nie były jednak krwawe. „Nieprzyjaciel”, zbliżywszy się, wysyłał parlamentarzy, którzy proponowali dotychczasowej załodze wyjście z bronią w ręku i z wszelkimi honorami. Z kurtuazją godną naśladownictwa dotychczasowi okupanci wychodzili, zazwyczaj w nocy dla uniknięcia gaudium tłumu i przedstawiania Komitetowi niezapłaconych rachunków. Pewien procent żołnierzy, zatrzymywany w Starokonstantynowie przez ważne sprawy prywatne, pozostawał w mieście, z chętną gotowością przyjmując nazwę i barwy nowo przybyłego wojska. Rankiem miasto budziło się pod nową okupacją, o czym zawiadamiał publiczność olbrzymich rozmiarów afisz, przylepiony przed kościołem. Publiczność na afisz, płomienno-czerwony lub przez pół niebiesko-żółty, patrzyła się obojętnie, a zmiany okupantów nie brała do serca. Zarówno jedni żołnierze, jak drudzy, zdejmowali na ulicy lepsze futra, grabili sklepy i strzelali wieczorami dla rozrywki. Nikomu specjalnie nie zależało na tym, by właśnie Ukraińcom, nie bolszewikom, oddać swój złoty zegarek, albo ostatnią, z pogromu ocaloną dachę [dacha — obszerne okrycie z futer używane dawniej w czasie podróży].

Sprawiedliwość nakazuje co prawda wyznać, że większych wybryków niż wymienione nie popełniali, a przynajmniej rzadko. Dom Towarzystwa Rolniczego i Syndykatu został zajęty przez jednych równie jak drugich na sztab i główną kwaterę. W bezpośrednim sąsiedztwie, w oficynce Syndykatu, w dwóch maleńkich pokoikach mieszkali moi rodzice. Nie przypominam sobie, by im sąsiedzi zbytnio dokuczali. Jedyną niedogodnością były trzymane przez nich na składzie kulomioty, które sprzedawali chętnie każdemu nabywcy. Za „Coltę” żądali 300 rs., za „Maxima” 450 rs. Gdy przyszedł amator, demonstrowali mu dokładnie działanie instrumentu i obznajamiali z mechanizmem. Ponieważ te demonstracje odbywały się w mieszkaniu, a ściany były cienkie, zdarzyło się raz, że przestrzelili stojącą pod ścianą kanapę. Szczęściem nikt na niej nie siedział. Do władz i zarządzeń cywilnych wojskowi się nie wtrącali. Rządy kraju sprawowały Rady Ukraińskie: Centralna i Mała. Jakie to były rządy, jacy ludzie byli ich wykonawcami — lepiej nie wspominać. Rabunkowe gospodarstwo, systematyczne niszczenie wszystkiego, co było, nie dając nic w zamian, krótkowzroczność i ciasny teoretyzm analfabetów państwowych — wszystkie te czynniki, które z czasem miały doprowadzić żyzną Ukrainę do głodu i nędzy, święciły już wtedy swoje panowanie. Jeno że kraj był niezmiernie bogaty i zasobny, potworna głupota zarządzeń nie rzucała się jeszcze tak silnie w oczy jak później. Zapasy olbrzymie i na pozór nieprzebrane leżały wszędzie; dość było rękę wyciągnąć. Brał kto chciał i ile chciał, i ciągle mimo to jeszcze było. Składy wojskowe, składy „Chleb Armii”, składy Ziemstwa, przedstawiały wartość wielu milionów. Były tam istne kopalnie zboża, mąki, cukru, soli, nasion, nafty, benzyny, płótna, sukna, materiałów wojskowych i innych. Jeżeli zaś weźmiemy pod uwagę, że Starokonstantynów nie był ani specjalnym punktem handlowym, ani centralą składów, i że mniejsze lub większe od tych zapasy leżały w każdym mieście powiatowym położonym blisko kolei, łatwo sobie wyrobić pojęcie, czym była, czym być mogła wówczas Ukraina, gdyby Bóg przy wszystkich tych darach nie odmówił jej był paru trzeźwych i uczciwych ludzi. Dzięki tej obfitości drożyzny jeszcze nie było. Wprawdzie ciastka w piekarni Grubego podskoczyły z pięciu kopiejek na dwadzieścia pięć, więc ludzie kiwali głowami ze zgrozą i mówili: „Koniec świata!” — ale chleb, najważniejszy, podstawowy z darów Bożych, leżał po dawnemu wszędzie, tani, łatwy do nabycia, dostępny każdemu. Do chaosu i zamętu, jaki panował w biurach i organizacjach władzy, przyczyniał się niemało świeżo wprowadzony urzędowy „język ukraiński”. Nikt go nie rozumiał. Śpiewne i ładne narzecze ruskie, znane każdemu na Kresach, używane przez lud miejscowy, nie mogło zastąpić języka. Jako narzecze analfabetów, służące im tylko do rozmów prywatnych, nie posiadało całego mnóstwa wyrazów koniecznych, gdy chodziło o wyrażenie każdej myśli szerszej, głębszej, nie związanej bezpośrednio z robotą przy roli lub z codziennym chłopskim życiem. Ubożuchna literatura ukraińska obracała się około tematów wyłącznie ludowych, zatem pomóc w tym wypadku nie mogła. Hruszewski i inni działacze galicyjscy wprowadzili liczne germanizmy i wyrażenia huculskie, których lud wołyński nie rozumiał. Ponieważ i to nie wystarczało do utworzenia państwowego języka „suwerennej”, niepodległej Republiki Ukraińskiej, stworzono ad hoc mnóstwo polonizmów, rusycyzmów i nieokreślonych dziwolągów, zupełnie niezrozumiałych. To wzbogacanie rodzimej mowy odbywało się dowolnie, według fantazji miejscowych urzędników, zdarzało się więc nieraz, że okólnika wydanego w Żytomierzu nie rozumiano w Starokonstantynowie, i odwrotnie. Jeżeli zaś w prawdziwym kłopocie były nieraz „władze”, to cóż dopiero mówić o chłopach! Ci otwierali szeroko oczy na widok takich zdań jak: „Bademnehajno proponowaty wam likwidowaty itd.” — i pokornie prosili o przetłumaczenie tych dziwów na rosyjski, „a to wsi budut' mohły rozibraty”. W niektórych więc miejscach wydawano tekst ukraiński z tłumaczeniem, po drugiej stronie, rosyjskim, i wszyscy byli zadowoleni. Szybko jednak zakazano tego systemu jako dyskredytującego mowę urzędową. Jedną z charakterystycznych a dodatnich cech ówczesnego rządu, której nie mogę ominąć, było unikanie konfliktu narodowościowego. Cały przewrót w jesieni 1917 roku, jak również rządy Rady Małej, stały na gruncie ściśle socjalno- klasowym. Panów wypędzano jako panów, nie jako Polaków. Służba polska nie była uważaną za gorszą od ruskiej. Nikt jej nie prześladował. Nienawiść polsko-ruską, tak później powszechną, mieli wprowadzić dopiero w następnym roku — ataman Petlura i Ukraińcy galicyjscy. W 1918 roku nie czuło się jej jeszcze zupełnie. Przedstawiciel władzy ukraińskiej na Starokonstantynów, Kopecki, zdolny eks-ekonom, nie szczędził przykrości i upokorzeń eks-właścicielom — ale ze względu na ich pozycję socjalną, nie na ich narodowość. Sam był Polakiem i nie krył się z tym. Ogólna nienawiść do „panów” była wtedy nie tylko klasową, ale dotyczącą raczej stanu niż osób. „Pan”, dopóki trwał w swym majątku i bronił się, stanowił wroga, z którym walczono bez litości. Ten sam jednak „pan”, z chwilą gdy pobity ustąpił i osiadł gdziekolwiek jako rozbitek, stawał się obojętnym, w przekonaniu chłopów nieszkodliwym, i nikt doń pretensji nie żywił. Mało kto z ziemiaństwa wyjeżdżał do większych miast z dala od swej okolicy. Ogół zostawał po powiatowych miasteczkach, jak najbliżej dawnych siedzib. Toteż każdy chłop wiedział, gdzie jego „pan” mieszka, u kogo jada obiady i co robi o każdej porze dnia. Nikt nie krył się przed nikim. Wygnańcy ziemianie chodzili po ulicy, oddawali sobie wizyty, urządzali czasami proszone herbatki, i codziennie tłumnie radzili w Syndykacie, tuż pod bokiem bolszewików, nad obecną sytuacją i możliwymi zmianami. Niektórzy trzymali konie i uratowany powóz albo bryczkę. Nikt im nie przeszkadzał. Głośne w przyszłości przysłowie: „Kto chce miód podebrać, musi wpierw pszczoły wydusić”, nie śniło się jeszcze proletariatowi.

Toteż dzisiaj patrząc z oddalenia na cały ów pierwszy przewrót 1917-1918 roku, widzę, że mimo całej swej grozy zniszczenia, mimo krwi przelanej, popełnionych zbrodni — miał on jeszcze jakiś uśmiech dobroduszno ludzki, jakąś obietnicę możliwości porozumienia, zapomnienia uraz, zgodnego współżycia. Ludzie udawali gorszych, niż byli nimi w istocie. Wiele rzeczy mogło się było rozwinąć inaczej. Piękny rozwój szkolnictwa wiejskiego na Wołyniu, tak prześladowanego przedtem, datuje również z owych czasów. Rada Centralna udzieliła szkółkom polskim tych samych subsydiów, z których korzystały szkółki ruskie. Macierz Szkolna otrzymała dość szerokie pełnomocnictwa. Agitacja polska wśród Polaków za wyborami do ukraińskiej konstytuanty nie napotykała przeszkód ze strony władz. Utrzymano w sile instytucję komisariatów powiatowych, dozwoloną przez Kiereńskiego. Była to rzecz ważna. Komisarz, o ile był człowiekiem energicznym i chcącym pracować, mógł zdziałać wiele, zwłaszcza w zakresie szkolnictwa, a pośrednio także w dziele formacyj wojskowych. W licznych punktach kraju urządzone były etapy wojskowe polskie, obowiązane czuwać nad żołnierzami Polakami, opuszczającymi demobilizującą się armię bolszewicką, wspomagać materialnie i odsyłać bądź do kraju, bądź do tworzących się polskich oddziałów. Etapy materialnie zależały od komisariatów, które w znacznej mierze wspomagały je środkami; komisariaty środki te z kolei otrzymywały od społeczeństwa, drogą datków najróżniejszego typu. Poświadczenie wydane przez komisariat polski było przyjmowane przez władze ukraińskie jako wystarczająca legitymacja. Komisarz w zakresie swojego powiatu był czymś w rodzaju konsula, prawnym i upełnomocnionym przedstawicielem ludności polskiej wobec panującej władzy. Oczywiście, że od jego osobistych zdolności i energii zależało, czy stanowisko swoje umiał wyzyskać, czy sprowadzał je do szczupłych oficjalnych ram. W Starokonstantynowie komisarzem polskim był proboszcz miejscowy, ksiądz Anzelm Zagórski. Wybór był szczęśliwy. Mimo wieku i słabego zdrowia nieugięta wola, żelazna energia, istotny talent organizatorski w połączeniu z gorącym patriotyzmem, czyniły z niego materiał na pierwszorzędnego działacza społecznego. Utworzenie Domu Polskiego w Starokonstantynowie, kupno realności [realność — nieruchomość, posiadłość, posesja] pod tenże dom, otwarcie czternastu szkółek wiejskich, jednej parafialnej, prowadzenie ich, dobieranie kierowników, zdobywanie środków — wszystko to było jego dziełem i zasługą. Zdawszy większość spraw czysto kościelnych na pomocnika swego, ks. Karpińskiego, i dwóch przebywających w Starokonstantynowie kapelanów wojskowych, sam niezmordowanie jeździł,  działał, tworzył... Szkoły i wojsko stanowiły jego ukochane dzieci, a ilekroć udało mu się kilku szarych żołnierzyków, odkarmionych, przebranych, odświeżonych, odesłać do antonińskich oddziałów, tylekroć był tak szczęśliwy, jakby co najmniej tyleż dusz uratował od zguby piekielnej. Każdy wojskowy Polak, z samej racji że nim był, zajeżdżał na plebanię jak do swego domu, witany tam zawsze jak najbliższy człowiek.

Proboszcz nie tylko werbował ludzi: zbierał także i skupował od bolszewików broń, naboje, siodła itp. przedmioty. W podziemiach kościelnych, między trumnami, chował kulomioty, i przy sposobności odsyłał je wojsku. Miał nadzwyczajny wpływ na szlachtę zagonową, na wszystkich ciemnych, biednych „katolików”. Kochał ich tak, jak powinien kochać człowiek Boży: wyrozumiale a zarazem srogo, czule i nieubłaganie, nie przepuszczając niczego, lecz każdej chwili gotów przebaczyć im wszystko. Potępiał bez miłosierdzia pogromy, rwał sobie włosy na myśl, że mogą być katolicy biorący w nich udział, i wśród całej grozy kościelnego aparatu wyklął skowródecką szlachtę za rozbicie kaplicy. Co niedziela donośnym, głębokim głosem wypominał swej parafii wszystkie jej przewiny bez żadnych ogródek. Nie obawiał się nikogo. Był to typowy mężny ksiądz kresowy o olbrzymim zakresie działania; przewodnik zarazem duchowy i polityczny, czujący się opiekunem swej parafii tak w złych, jak w dobrych godzinach. Jeżeli jednak w mieście panowało względne bezpieczeństwo, to zgoła inaczej rzecz się miała poza miastem. Wszelki wyjazd z domu połączony był z ryzykiem życia, i to ryzykiem poważnym. Po drogach włóczyły się gęsto bandy żołnierzy lub rozpróżniaczonych i zaprawionych na pogromach wyrostków. Lepsze konie, wehikuł inny jak wóz chłopski, zwracały natychmiast uwagę.

Straszna śmierć państwa K. z Peczanówki, zamordowanych okrutnie na drodze wraz z dziećmi za to, że furman śmignął batem ponad głową czepiającego się z tyłu bryczki chłopca, była wypadkiem nie odosobnionym, ale najwymowniejszym. Toteż wyjeżdżał z miasta tylko ten, kogo zmusiła konieczność wyjazdu. Rozliczne sprawy nasze i obowiązki Stefana tak się ułożyły, że kilkakrotnie owej zimy jeździliśmy z Antonin do Starokonstantynowa. Przez cały czas drogi każde z nas trzymało nabity rewolwer, dyskretnie wsunięty w szeroki rękaw burki, w nieustannej gotowości odparcia napadu. Być może, że właśnie dlatego nie napadnięto nas nigdy. Nie zaczepiani, mijaliśmy towariszczy, którzy ograniczali się zwykle do pogardliwego okrzyku: „Smotri, kak burżuazyja szcze rozjizżaje!” W owych czasach, kiedy jechało się przez rozbity kraj, tak różny w swoim tragicznym zniszczeniu od tego, jakim go się znało i kochało, serce zalewała gorycz, a duszę niezmierzony żal. Myśli ciężkie i bolesne, kotłujące się chaotycznie, daremnie usiłowały zgruntować zagadkę tych dziejów, rozplątać przyszłość, znaleźć wyjście z położenia — wyjście moralne, w razie zmiany politycznej, której się każdy spodziewał. Wszelki odwet byłby tylko przedłużaniem strasznego procesu (...)

Powyższy tekst pochodzi z książki Zofii Kossak, Pożoga (rozdział: Polskie formacje wojskowe na Wołyniu).

Zofia Kossak
Pożoga
Wspomnienie z Wołynia 1917-1919
Przedmowa: Stanisław Estreicher
Posłowie: Amelia Szafrańska
Wyd. III
Str. 356, Format 145 x 205
ISBN 978-83-211-1964-9


opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama