Kłamstwem jest przypisywanie XVI- i XVII-wiecznym ewangelizatorom Ameryki Łacińskiej ludobójstwa. Prawda była zupełnie inna - to dzięki misjonarzom ludobójstwo zostało powstrzymane
Kłamstwem jest przypisywanie XVI- i XVII-wiecznym ewangelizatorom Ameryki Łacińskiej ludobójstwa dokonanego na Indianach. Chrystianizacja tego obszaru, choć dokonana „w cieniu konkwisty”, była czymś innym od aktów podboju.
Ewangelizację często prowadzono wbrew okrutnym praktykom konkwistadorów. Co więcej, dla dużej części tamtejszych Indian przyjęcie chrześcijaństwa było świadomym i dobrowolnym krokiem uczynionym ku wolności. Chrystianizacja Ameryki Środkowej i Południowej, owszem, nie była wolna od grzechu przemocy. Misjonarze, którzy przybyli tam już na pierwszych statkach hiszpańskich odkrywców, nie zawsze widzieli w Indianach bliźnich, zasługujących na takie samo traktowanie jak chrześcijanie w Europie. Niejeden z nich miał wręcz wątpliwości, czy rdzennych mieszkańców Ameryki należy uważać za ten sam gatunek ludzi, za których poniósł śmierć na krzyżu Syn Boży. Nie byli w tym odosobnieni — w środowiskach hiszpańskich kolonizatorów, przynajmniej tych z pierwszych pokoleń po Kolumbie, negacja człowieczeństwa Indian była zjawiskiem powszechnym. Nie zawsze wynikało to ze złej woli, był to także efekt zderzenia dwóch całkiem odmiennych, nieznających się wcześniej kultur. I jeżeli w tych kręgach z czasem zyskała przewagę opinia, iż Indianie są jednak dziećmi Bożymi, stało się to właśnie dzięki wytrwałej pracy chrześcijańskich elit: misjonarzy, zakonników i księży diecezjalnych. Ludzie ci potrafili, jako pierwsi, zrewidować mentalność własnego środowiska, zdobyć się na samokrytykę i wezwać własnych rodaków-zdobywców do radykalnej zmiany relacji z ludnością podbitą.
Symbolem takiej postawy jest dominikanin Bartolomé de Las Casas. Ten mieszkaniec Sewilli stopę na ziemi Nowego Świata postawił jako osiemnastoletni młodzieniec. Był przedstawicielem nacji zdobywców, przyznano mu więc — tak jak i innym — plantację, na której pracowali indiańscy niewolnicy. Z podobnych niewolniczych plantacji (encomiendas) składały się całe hiszpańskie kolonie. Las Casas mógł bez wysiłku korzystać z wyzysku swoich indiańskich poddanych, on jednak, widząc, jak przez jego rodaków traktowana jest ludność rodzima, przeszedł wewnętrzną przemianę. Doprowadziła go ona do życia konsekrowanego: w 1510 r., osiem lat po przybyciu do Ameryki, wyświęcony został na kapłana.
Odtąd bez reszty poświęcił się pokojowej walce z przemocą wobec Indian. Po pierwsze — dokumentując i nagłaśniając przypadki okrucieństwa i eksterminacji. Jego najbardziej znane dzieło, Najkrótsza relacja o wyniszczeniu Indii Wschodnich (jak podówczas zwano Amerykę), jest opisem wstrząsającym nawet dla pokoleń, które przeżyły okropności II wojny światowej i dwudziestowiecznych totalitaryzmów. Kolejnym jego dokonaniem było doprowadzenie do wydania przez papieża Pawła III oświadczenia (w 1537 r.), w którym Indian uznano za dzieci Boże, równe w przyrodzonej godności innym ludziom. Konsekwencją tego stanowiska było uznanie, iż pozbawianie ich wolności i mienia — także jako pogan — jest nie do pogodzenia z zasadami chrześcijaństwa i podlega karze ekskomuniki. Rozstrzygnięcie papieża pięć lat później przyjął król hiszpański Karol I.
Od tego czasu niewolnictwo Indian w hiszpańskich koloniach stało się, przynajmniej formalnie, procederem wyjętym spod prawa. Była to prawdziwa rewolucja, gdyż na niewolniczej pracy opierał się dotąd cały system rządów hiszpańskiej korony w Ameryce. Właściciele Indian zmuszeni byli do zwrócenia im wolności, rekompensując sobie straty nabywaniem niewolników z Afryki. I choć z czasem posiadaczom ziemskim udało się przywrócić zawoalowaną formę zniewolenia Indian, nowe stosunki zależności nie wiązały się już z wyzyskiem tak drastycznym, jak miało to miejsce w pierwszych dziesięcioleciach rządów kolonialnych.
Las Casasa przedstawia się czasem jako samotnego Don Kichota, jest to jednak nietrafne porównanie. Samotny dominikanin nie byłby w stanie przekonać potężnego króla (a jednocześnie cesarza), by ten dokonał zmiany prawa, idącej wbrew ekonomicznym interesom jego własnego imperium. Stało się to dzięki zdecydowanemu poparciu nie tylko papieża, lecz także najwybitniejszego przedstawiciela Kościoła ówczesnej Hiszpanii, kard. Francisco Jiméneza de Cisneros. Także w Ameryce Las Casas nie działał sam — ewangeliczną pracę na rzecz równouprawnienia Indian prowadzili też inni, współcześni mu duchowni z zakonu dominikanów i franciszkanów. Księża ci mieli odwagę potępiać z ambon rodaków uczestniczących w niesprawiedliwych podbojach, grożąc im wiecznym potępieniem, a czasem nawet odmawiając wysłuchania spowiedzi. Niektórzy z nich czynili to ex cathedra jako biskupi.
Podobnie działali ich następcy. Szczególna rola przypadła tu jezuitom. Gdy tylko przedstawiciele tego zakonu zadomowili się w hiszpańskich koloniach, stanęli w pierwszym szeregu obrońców Indian. Na terenie Chile, które wówczas stanowiło najdalsze peryferie hiszpańskiej korony, zdecydowanie przeciwstawili się kolonialnej ekspansji. W sytuacji gdy chilijscy Hiszpanie prowadzili walkę z niedającym się pokonać ludem Mapuczów, jezuici twardo głosili, że dla chrześcijan usprawiedliwiona jest tylko walka obronna, zaś wszelka ingerencja na terytorium wolnych Indian jest sprzeczna z nauką Chrystusa. Co więcej, udało im się przekonać króla, by pozwolił im na pracę misyjną w kraju Mapuczów, jednocześnie zakazując osiedlania się tam świeckim Hiszpanom. Ta postawa, radykalnie przeciwna zasadom kolonialnej polityki, musiała wzbudzać opory. W 1608 r. latyfundystom udało się „skorygować” królewskie postanowienie: odtąd dozwolono im brać w niewolę Indian „nieposłusznych”, czyli opierających się kolonizatorom. Prawo to nagminnie naginano na korzyść chciwych posiadaczy — łapano kobiety i dzieci, często też w niewolę trafiały całe plemiona, które bynajmniej z Hiszpanami nie walczyły. Z czasem także wyrzucono z misji obrońców Indian, jezuitów.
Już Las Casas opisywał przerażające rzeczy, jakich wobec Indian dokonywali „chrześcijanie”. Tymi chrześcijanami byli jednak z reguły świeccy wojownicy, konkwistadorzy, nie zaś towarzyszący im misjonarze. Ci przeważnie Indian bronili. To zasadnicza różnica. Nie dostrzegają jej współcześni krytycy Kościoła, obciążając go bezpośrednią winą za „ludobójstwo” amerykańskich Indian. Tymczasem, ważąc winy i zasługi białych przybyszów do Ameryki Łacińskiej (w Ameryce Północnej sytuacja wyglądała inaczej), tamtejszy Kościół katolicki należałoby umieścić raczej po stronie chwały niż hańby.
W tym duchu wypowiadali się publicznie zarówno Jan Paweł II (w 1992 r.), jak i Benedykt XVI (w 2007 r.). W ujęciu tych papieży dzieło ewangelizacji Ameryki Łacińskiej, aczkolwiek nie wolne od sprzecznej z duchem Ewangelii przemocy, jest w sumie dziełem chwalebnym. Lewicowi krytycy zarzucili autorom tych oświadczeń zakłamanie, jednak ocena obu papieży jest zgodna z historyczną prawdą. Gdyby było inaczej, na pewno zabrałby głos na ten temat obecny papież. Pochodzący z Ameryki Południowej Franciszek zbyt dobrze zna jednak zarówno lokalną historię, jak i lokalne wspólnoty indiańskie, by podtrzymywać popularną, acz fałszywą legendę.
Odmianą tego mitu jest twierdzenie, jakoby rdzenni mieszkańcy Ameryki Łacińskiej, przymusowo chrystianizowani, przeżyli kulturowy szok, z którego nie otrząsnęli się do dzisiaj. To kolejna nieprawda. Czytając o podbojach Corteza czy Pizarra, wyobrażamy je sobie na sposób europejski — jako najazd i okupację. Zapominamy przy tym o arcyważnym kontekście: imperia Azteków oraz Inków, państwa Majów, które uległy tym najeźdźcom, same były ciemięzcami ludności rodzimej. Aż 90 proc. populacji tych despotii składało się ze wspólnot indiańskich, dla których zarówno władza, jak i religia ich indiańskich panów były czymś obcym, narzuconym przemocą. Ta olbrzymia większość nie miała powodu, by nie przyjąć białych zwycięzców jako oswobodzicieli. W wymiarze politycznym owa nadzieja, jak wiemy, okazała się zawodna. Jednak chrześcijaństwo — proponowane Indianom w zamian za udział w krwawych kultach, podczas których składano ofiary z ludzi, okazało się ofertą atrakcyjną. Większość przyjęła Chrystusa dobrowolnie, indiańskie Kościoły Ameryki Łacińskiej szybko też zaczęły wydawać owoce.
Niedawno uczestniczyłem w spotkaniu z o. Piotrem Nawrotem, misjonarzem werbistą z Boliwii, znanym na całym świecie jako odkrywca bogatej spuścizny indiańskiej muzyki barokowej, którą wśród ludów Guarani, Moxos i Chiquitos zaszczepili w XVII—XVIII w. jezuici. Ojciec Nawrot z humorem opowiadał o poczuciu chrześcijaństwa wśród jego indiańskich wiernych: „Twierdzicie że katolicyzm został im narzucony? Pojedźcie do moich Chiquitos i powiedzcie im to — zobaczycie, co wam zrobią...”.
opr. mg/mg