Nowa historia czy stara polityka?

"Papiery Kiszczaka" pozwalają w inny sposób spojrzeć na znane fakty i wysnuć nowe, ale wymagające sprawdzenia hipotezy. Rewizja biografii Lecha Wałęsy nie oznacza jednak rewizji historii Polski

Nowa historia czy stara polityka?

„Papiery Kiszczaka” pozwalają w inny sposób spojrzeć na znane nam fakty i wysnuć nowe, ale wymagające sprawdzenia, hipotezy. Można dzięki nim zrewidować biografię Lecha Wałęsy, ale nie dzieje Polski.

Kornel Morawiecki, na wiadomość o odkryciu w papierach gen. Czesława Kiszczaka tzw. teczki „Bolka”, stwierdził: „Trzeba tę historię na nowo napisać i to napisać ją w prawdzie. To nie jest sprawa jednego Lecha Wałęsy, ale też całego środowiska, które na tym żerowało, które czerpało z tego korzyści”. To ważne słowa, ich autor jest bowiem żywą legendą ruchu „Solidarności”, symbolem niezłomnej postawy wobec systemu. Jego opinie mają większą wagę niż podobne myśli o konieczności napisania na nowo historii lat 80. i okresu III RP, które wyraziło w ostatnich dniach wielu polityków, dziennikarzy i komentatorów. Co ciekawe i znamienne, znacznie rzadziej wypowiadali się w taki sposób historycy i to szczególnie ci, którzy są autorami najważniejszych opracowań dotyczących tamtego czasu.

Odłóżmy na stronę pytanie o rzeczywiste szczegóły współpracy Lecha Wałęsy z SB, sprawa ta będzie zapewne przez długi jeszcze czas absorbowała uwagę opinii publicznej. Zajmijmy się pytaniem o to, jak wpływać powinna na nasze postrzeganie przeszłości. Czy rzeczywiście to, co do tej pory wiemy, uprawnia do tak radykalnych sądów, jak ten przytoczony powyżej? Aby choć zbliżyć się do odpowiedzi, postarajmy się ustalić kilka fundamentalnych kwestii.

Fakty i domniemania

Po pierwsze, cóż to znaczy napisać na nowo historię? Jeśli dobrze rozumiem, idzie tu o nową prezentację dziejów ostatnich kilku dziesięcioleci, prezentację, która uwzględniać miałaby ujawnione ostatnio materiały. Winno to zaowocować przewartościowaniem naszych opinii o kluczowych wydarzeniach procesu upadku PRL i budowy III RP, zburzyć dotychczas budowane pomniki i postawić nowe, zbudować nową hierarchię prestiżu i zasług historycznych. Wszystko to dokonać by się miało w imię historycznej prawdy, a nawet „Prawdy”. Mimowolnie ciśnie się na usta pytanie Piłata: „A cóż to jest prawda?”. „Prawdy”  z dużej litery, tej absolutnej, której poznanie daje nam jedynie wiara, do naszych historyczno- politycznych sporów raczej bym nie mieszał. W opisie przeszłości możemy rzecz jasna mówić o prawdzie i kłamstwie wówczas, gdy odnosimy się do faktów. Takim kłamstwem, świadomym i celowym, było kłamstwo katyńskie rozpowszechniane przez ZSRR i jego rodzime sługi. Znacznie trudniej posługiwać się tymi jednoznacznymi kategoriami przy interpretacji faktów, przy ich wyjaśnianiu, przedstawianiu przyczyn, okoliczności i następstw. Nie ma jednej prawdy przy ocenie przyczyn rozbiorów Polski, sensowności powstań narodowych w tym powstania warszawskiego czy określeniu hierarchii zasług dla odzyskania suwerenności w roku 1918 i 1989. Tylko zupełnie nowe fakty, bezspornie potwierdzone przez różne, niezależne od siebie autentyczne i wiarygodne źródła historyczne, mogłyby nas uprawniać do próby całkowicie nowego przedstawienia dziejów Polski. Nie sądzę, aby ostatnie sensacje takie prawo dawały. Powtórzę to, co jest oczywiste dla każdego historyka, a co może nie całkiem przebiło się do opinii publicznej, współpraca Lecha Wałęsy z SB w latach 1970—1976 była znana w zasadzie od początku jego politycznego zaangażowania w strukturach opozycyjnych Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża, czyli od końca lat 70. Co prawda szczegóły tej współpracy poznajemy dopiero teraz, ale nie zmieniają one  w zasadniczy sposób stanu naszej wcześniejszej wiedzy, nawet jeśli są dla byłego prezydenta osobiście głęboko kompromitujące. Wszelkie głosy sugerujące jego późniejszą współpracę  z SB, uleganie szantażowi, działania pod presją, pozostają, wedle naszej dzisiejszej wiedzy, tylko hipotezami, które nie znajdują potwierdzenia źródłowego. Historyk może je uznać jedynie za mniej lub bardziej prawdopodobne mniemania, nigdy za poddane procedurze weryfikacji fakty. Czym więc są dla naszego obrazu przeszłości „papiery Kiszczaka”? Na razie niczym więcej niż uzupełnieniem naszej wiedzy, materiałem do nowych interpretacji znanych nam faktów, podstawą do ciekawych, ale wymagających uprawdopodobnienia hipotez. Można dzięki nim napisać na nowo biografię Lecha Wałęsy, ale nie dzieje Polski.

Walka o pamięć

Po drugie, jakie jest istotniejsze, choć ukryte, znaczenie ostatnich wydarzeń? Nie można ich, jak sądzę, widzieć w oderwaniu od zjawiska obecnego w Polsce, szczególnie na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat walki o kształt polskiej pamięci. Zbiorowa pamięć historyczna, która nie jest prostą sumą indywidualnych pamięci każdego z nas, ale czymś, co nas integruje, tworzy wspólnotę, jest przedmiotem wielu oddziaływań, które mają ją w pożądany sposób ukształtować. Działania takie prowadzi państwo i jego struktury oraz różne środowiska, instytucje i grupy obecne w sferze publicznej. Cele tej tzw. polityki pamięci bywają wzniosłe: dążenie do wzmocnienia więzi społecznych i narodowych, promowanie poczucia dumy z własnej historii, promocja wiedzy historycznej, ale są również bardziej przyziemne. Badania naukowe dowiodły, iż wszystko, co zamieszkuje naszą pamięć, wpływa na nasze polityczne sympatie i wybory. Warto zatem, z punktu widzenia politycznej pragmatyki, budować wspólnoty pamięci. Traktowanie przeszłości jako zbioru faktów, postaci i zjawisk, z którego możemy dowolnie czerpać dla zbudowania użytecznej politycznie opowieści, przynosi jednak pewne zagrożenia. Tak pisze o nich wybitna znawczyni problemów związanych z pamięcią historyczną, poznańska uczona prof. Anna Wolff-Powęska: „Polityka historyczna jest polem działania, które pozwala aktorom politycznym na rozpatrywanie przeszłości przez pryzmat własnych interesów. Dla nich pragną pozyskać opinię publiczną. Historia może spajać i dzielić. Styk nauki, publicystyki, opinii publicznej  i polityki sprawia, że można politycznych wrogów delegitymizować, prowokować skandale, ale i jednoczyć”.

Zastanówmy się, czy w dzisiejszej fazie „sporu o Wałęsę” nie ujawnia się właśnie ten problem, czy doraźny interes polityczny nie góruje nad bezstronną oceną przeszłości. Zastanawia widoczny na twarzach wielu z tych, którzy dziś walczą z heroicznym o

brazem Wałęsy, wyraz satysfakcji, wręcz triumfu. Jeśli identyfikują się z dziedzictwem „Solidarności”, powinni raczej ze smutkiem i zażenowaniem zadumać się nad konsekwencjami całej sprawy. Przecież lata 1980—1981 to dla wielu z nas „gwiezdny czas”, czas gdy „serca nam pałały”, jakąż satysfakcję mogą nam dawać dowody upadku tego, który był wówczas naszym przywódcą?! A ci, którzy umieszczają dziś osobę Lecha Wałęsy na sztandarach protestów przeciwko obecnej władzy i używają go jako paliwa dla podsycenia wygasającego ognia społecznego niezadowolenia. Czyż nie pamiętają, że na początku lat 90. brutalnie zwalczali jego kandydaturę na urząd prezydenta jako najgorsze zagrożenie dla młodej demokracji? Trudno oprzeć się wrażeniu, że faktyczna przeszłość Wałęsy, jego czyny  i zaniechania ważne są tylko ze względu na to, z kim on dziś jest, kogo wspiera, a kogo zwalcza.

Nasza prawda

Wykonajmy myślowy eksperyment i zastanówmy się, jak wyglądałyby dzisiaj obozy wrogów i obrońców Wałęsy, gdyby pozostał on wierny swoim politycznym wyborom z czasów początku III RP i był dziś patronem PiS, partii kontynuującej tradycje prowałęsowskiego początkowo Porozumienia Centrum? Co pisałaby wówczas „Gazeta Polska”, a co „Gazeta Wyborcza”? Jakie teksty i zdjęcia odnaleźlibyśmy na portalu braci Karnowskich, a jakie u Tomasza Lisa?

Niestety w całej burzy i spektaklu odgrywanym w ostatnim czasie przed naszymi oczyma nie wszystkim idzie o prawdę, wielu chodzi o „naszą prawdę”! Historia staje się przy tym ofiarą polityki, walki o to, kto weźmie górę w politycznym sporze, kto zapewni sobie lepszy wynik sondaży, komu przybędzie głosów w kolejnych wyborach. W zasadzie trudno się na to oburzać, taka jest natura działań politycznych. Ważne jest tylko, abyśmy byli zdolni do trzeźwej oceny i nie ulegali złudzeniu, że prawda jest tu na pierwszym miejscu. Przypomnijmy sobie motto, które umieścił Czesław Miłosz w Zniewolonym umyśle, przywołując słowa starego Żyda z Podkarpacia: „Jeżeli dwóch kłóci się, a jeden ma rzetelnych 55 procent racji, to bardzo dobrze i nie ma co się szarpać. A kto ma 60 procent racji? To ślicznie, to wielkie szczęście i niech Panu Bogu dziękuje! A co by powiedzieć o 75 procent racji? Mądrzy ludzie powiadają, że to bardzo podejrzane. No, a co o 100 procent? Taki, co mówi, że ma 100 procent racji, to paskudny gwałtownik, straszny rabuśnik, największy łajdak”.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama