Recenzja: Kazimierz Traciewicz, Jom Kipur, Warszawa 1992, Wydawnictwo Alfa
W trakcie lektury tej niezwykłej książki niezwłocznie pojawiło się we mnie przekonanie, że to jest właśnie to, czego nam najbardziej brakuje (i co jest najtrudniejsze): wejścia w skórę innych ludzi, zrozumienia ich od wewnątrz, wczucia się, empatii. Całe moje doświadczenie związane z oświęcimskim konfliktem o Karmel i dialogiem chrześcijańsko-żydowskim czy polsko-żydowskim prowadzi do przekonania, że u podłoża trudności czy sporów leży to właśnie: jakaś nieprzekazywalność doświadczeń, niemożność zrozumienia się - nie tyle w sferze intelektualnej, co emocjonalnej. A także zwykła niewiedza.
Wszyscy (starsi) przeżywaliśmy wojnę, doświadczaliśmy strachu i nędzy, wygnania i niepewności, przeżywaliśmy lub dotykaliśmy uprzednio niewyobrażalnych prześladowań i cierpień. A jednak nie były to doświadczenia jednakowe - mimo pozornych podobieństw. Jeden był w niewoli, ale nie torturowano go w wymyślny sposób. Innych poddawano torturom, ale mieli jakieś oparcie moralne we współwięźniach. Jak to porównać z sytuacją człowieka, którego nie bito i fizycznie nie dręczono, ale który przez cały rok z nikim nie zamienił ani słowa, bo siedział w pojedynce, a strażnikom nie wolno się było do niego odzywać? A jak zrozumieć (uczuciowo) ludzi, którzy przez parę lat żyli jak krety w zamaskowanej ziemiance? Jak zrozumieć tych, którzy wiedzieli wprawdzie, że istnieją ludzie, którzy im mogą pomóc, ale musieli równocześnie zakładać, że nikomu nie można ufać, że całe otoczenie jest wrogie (aby zbyt łatwo nie wpaść w łapy wrogów rzeczywistych), że cały świat jest przeciwko nim i że zapewne taki już jest ich los, w czym ich utwierdzają przekazywane przy każdej okazji dzieje ich narodu?
Chyba tylko środki artystyczne mogą jakoś przekazywać nieprzekazywalne, uzdolniać nas do empatii. Wobec ludzi, którzy od wieków żyli wśród nas.
Autor przez dziesięć lat zbierał najrozmaitsze relacje o losach Żydów w czasie ostatniej wojny i w pierwszych powojennych latach, przetwarzał je i układał jak kamyki w mozaice - czy tkał jak wielowątkową materię, tragicznie splątaną wedle stopniowo ujawniającej się logiki. Wszystko jest więc tam prawdziwe, choć skomponowane. Prawdziwe jako mozaika losów bohaterów i kanalii, mądrych i głupich, silnych i słabych, zarówno Żydów jak Polaków. Jest to bowiem także książka o wojnie i o człowieku w jej trybach, o człowieku po prostu.
Ale nie szukajmy w niej prawdy statystycznej: nie wiemy, ilu było bohaterów a ilu zdrajców. Żmudne badania historyków mogą nas do tej prawdy przybliżyć, ale w bardzo niedoskonały sposób: większość świadków została zamordowana lub zmarła, reszta szybko wymiera i nie zawsze chce mówić.
Z różnych zresztą powodów - czasem trudno udźwignąć nawet odległe wspomnienie.
Trudno także tę książkę czytać: dla ludzi wrażliwych taka kondensacja zła może być nie do zniesienia. Oczywiście, jest w niej także dobro, ogromne dobro, ale zawsze w jakiejś relacji do zła. Jest ona także bardzo trudna i z innego powodu: to ciągnący się przez czterysta stron rachunek sumienia. Nie dlatego, że autor spowiada czy moralizuje czytelnika: wystarczy że opowiada. Oczywiście, możemy się buntować, że jest jednostronny, że patrzy na świat oczami prześladowanych Żydów. Oczywiście! Ale taki był właśnie jego zamiar i chwała mu za to, że się to tak dobrze udało!
Rachunek sumienia dotyczy najpierw tych, którzy w owym czasie coś popełnili lub czegoś zaniechali. Ale nie tylko tych: każdy czytelnik, któremu oszczędzone zostały sytuacje wymagające dramatycznych wyborów (choćby z powodu wieku) instynktownie pyta siebie: jak bym się zachował w tej sytuacji? I może czuje, że powinien się modlić słowami Brandstaettera: przebacz mi, Panie, grzech nie popełniony! Nie popełniony, bo nie było sytuacji, w której zostałby prawdopodobnie dokonany.
Ale czy ten rachunek sumienia dotyczy jedynie rzeczywistej lub wyimaginowanej historii? Czy obecna sytuacja w byłej Jugosławii czegoś nam nie przypomina? Czy nie jesteśmy gorsi od tych, którzy przed wojną ugłaskiwali Hitlera, wyrażając niezbyt szczerą nadzieję, że się przecież ustatkuje? Niestety, trzeba sobie stale przypominać wiersz Słonimskiego, Ten jest z Ojczyzny mojej. Ten, który właśnie teraz gdzieś jest prześladowany, jest moim rodakiem.
STEFAN WILKANOWICZ, ur. 1924 w Warszawie, publicysta i działacz katolicki. Studia inżynierskie i filozoficzne (KUL), pracował jako inżynier i nauczyciel, od 1957 w redakcji "Znaku", następnie w redakcji "Tygodnika Powszechnego", od 1978 redaktor naczelny "Znaku". Długoletni prezes Klubu Inteligencji Katolickiej w Krakowie, uczestnik prac Synodu Archidiecezji Krakowskiej, członek Papieskiej Rady do Spraw Świeckich. Wydał Dlaczego i jak wierzę (1969, wydanie II rozszerzone 1993). Mieszka w Krakowie.