Rozmowa Stefana Wilkanowicza z Pawłem Dembińskim
STEFAN WILKANOWICZ: W ostatnich kilku czy kilkunastu latach na świecie dokonują się znaczące przekształcenia gospodarcze - rozwija się proces globalizacji, szczególnie widoczny w dziedzinie finansów i komunikacji; rosną międzynarodowe czy ponadnarodowe potęgi, mające nieraz większy potencjał gospodarczy niż niejedno średniej wielkości państwo; obserwujemy coraz większą mobilność w dziedzinie inwestycji; tworzą się międzynarodowe rynki finansowe; narasta bezrobocie, prowadzące coraz częściej do swoistego wykluczania bezrobotnych z życia społecznego, do ich wielostronnej degradacji. Pojawiają się więc także nowe problemy etyczne. Jak Pan je widzi?
PAWEŁ DEMBIŃSKI: Zacznijmy od diagnozy. Wśród zmian, które zaszły w ciągu ostatnich dwudziestu lat, najważniejsza wydaje mi się rola finansów. O ile mnie pamięć nie myli, między rokiem 1980 a 1995 produkt narodowy brutto krajów OECD wzrósł trzykrotnie, wartość transakcji giełdowych dwunastokrotnie, natomiast wartość wymian walutowych została pomnożona przez 21. Skąd się to bierze? Oczywiście ważną rolę odgrywają tu przyczyny techniczne, ale nie tylko - mamy do czynienia z głęboką przemianą współczesnej gospodarki i również człowieka: nasze podejście do zagadnień gospodarczych staje się coraz bardziej finansowe, a coraz mniej "rzeczywiste".
Do listy symptomów przemian,w gospodarce światowej, dodajmy jeszcze jeden element. Jest on mało widoczny (szczególnie z perspektywy krajów postsocjalistycznych), ponieważ zachodzi w głębi życia gospodarczego krajów zachodnich i poprzez nie rzutuje na gospodarkę światową. Chodzi mi tu o swoiste zlewanie się pieniądza i aktywów finansowych w jedną całość. Do niedawna każdy pieniądz był symbolem jakiegoś państwa - widać to było wyraźnie w trakcie debat towarzyszących integracji monetarnej europejskiej piętnastki. Był swego rodzaju dobrem publicznym jakiegoś społeczeństwa, służącym działającym na danym terytorium podmiotom gospodarczym do codziennych operacji kupna, sprzedaży, wyceny itp. Nad stabilnością pieniądza czuwał centralny bank, którego arsenał instrumentów służył do utrzymywania zaufania do pieniądza, między innymi przez sterowanie jego ilością w obiegu.
Jeszcze na początku lat 70. stosunkowo łatwo było określić tę ilość w każdym kraju gospodarki rynkowej, zarówno pojęciowo, jak i statystycznie. Tym samym można było wytyczyć dość wyraźne granice między pieniądzem jako "rzeczą publiczną", podlegającą sterowaniu jego wartością (między inflacją a deflacją), a "rzeczą prywatną", czyli rynkami, które wyceniały wszelkiego rodzaju aktywa finansowe (nieruchomości, papiery wartościowe, różne formy kont bankowych).
Przez ostatnie ćwierć wieku zaszły jednak trzy podstawowe zmiany, w rezultacie których granice te się zatarły.
Po pierwsze bardzo poważnie zmalała rola gotówki - jako formy pieniądza - w codziennym życiu gospodarczym. Zaczął się on nagminnie przeistaczać w różne formy bezgotówkowe (najbardziej znane to pieniądz plastykowy i elektroniczny). Pojęcie pieniądza jak i jego "rzeczywistość statystyczna" rozmyły się, straciły na precyzji, a zatem zatarła się granica między pieniądzem a innymi, też bardzo płynnymi, aktywami finansowymi, jak na przykład rachunki oszczędnościowe w bankach.
Po drugie w tym ćwierćwieczu rozwinęły się bardzo różne formy aktywów finansowych. Zostały one w swoisty sposób stworzone i wprowadzone do obrotu pod "zastaw" aktywów mniej lub bardziej realnych - jak nieruchomości, przedsiębiorstwa, surowce - oraz całkiem uznaniowych, jak przyszłe rezultaty, zaufanie lub oczekiwane wyniki takiej czy innej giełdy. Pieniądz stał się więc widzialną częścią góry lodowej, której podwodna część stale się rozrasta. Poprzez wzajemne przenikanie się pieniądza i aktywów finansowych zatarła się granica pomiędzy tym, co publiczne - i o co ma dbać państwo - a tym, co prywatne.
I wreszcie w wyniku ogólnej wymienialności najważniejsze waluty stały się również - poza terytorium, gdzie służą jako środek wymiany - aktywem finansowym podobnym do normalnych akcji czy obligacji, którymi handlują specjaliści. W rezultacie nie bardzo wiadomo, gdzie się zaczyna i gdzie kończy misja banku centralnego jako stróża pieniądza-dobra publicznego, środka wymiany. Aktualny kryzys azjatycki jest tego wyraźnym przykładem. Działalność finansowa straciła swój tradycyjny, czysto prywatny charakter i nabrała - szczególnie w warunkach krańcowych - wymiaru dobra publicznego. Takie zaś przemiany odbijają się na całości funkcjonowania gospodarki rynkowej.
A zatem pojawiają się nowe problemy etyczne?
Tak, i zachodzi tu bardzo ciekawe zjawisko: ludzie, którzy podejmują decyzje w oparciu o tabele wyświetlone na ekranie komputera, nie mają wrażenia ich realności gospodarczej... Są one podejmowane nieraz bardzo daleko od miejsc, w których ujawniają się ich skutki. Wydają się pozbawione konsekwencji. Ten młody człowiek, który powalił najszacowniejszy bank brytyjski, był zdziwiony swoim aresztowaniem - przecież pieniądze, którymi obracał, nie były "realne", to tylko znaki na ekranie... A więc nie widać tu problemu odpowiedzialności, wymiaru etycznego. Operacje te wydają się działaniami czysto technicznymi. Ja to nazywam bardzo brzydko "finansjaryzacją" myślenia, zakrywającą rzeczywistość.
U nas mówiło się o spieniężeniu świadomości, ale widzę, że tu chodzi nie tyle o konkretne pieniądze, ile o coś bardziej nieuchwytnego...
...o pojmowanie świata w kategoriach pieniężno-finansowych, co ma bardzo daleko idące implikacje. Językiem światowym nie jest już angielski, lecz arytmetyka. Po co jakieś zdania, opisy - wysyłam tabelkę na drugi koniec świata i proszę o odpowiedź cyfrową. Proces globalizacji rozwija się w dużej mierze w oparciu o ten język, nową lingua franca.
Dyrektor Banku Światowego, Michael Camdessus, powiedział kiedyś, że decyzja rynku może być wyrokiem śmierci...
I dzieje się to jakby poza świadomością uczestników tego procesu. Gospodarka staje się coraz bardziej "abstrakcyjna", jest to jakaś gra symboliczna - gdzie tu więc miejsce na problemy etyczne? Dochodzimy do pełnej "racjonalności", w której arytmetyka zastępuje etykę. Równocześnie rosną możliwości destabilizacji gospodarki. Przed pół wiekiem trzeba było wielkiej klęski żywiołowej, żeby doprowadzić do kryzysu duży kraj, a dzisiaj wystarczy, aby ktoś doszedł do wniosku - w oparciu o komputerowe obliczenia - że w jakimś kraju za dwadzieścia lat będzie za mało inżynierów, a wobec tego należy inwestycje przesunąć do innego kraju - i stąd załamanie, które destabilizuje wielki region.
W tym kontekście problemy etyczne sytuują się na dwu poziomach. Jeden dotyczy etyki społecznej i związany jest z tym, że od gospodarki rynkowej przechodzimy do cywilizacji rynkowej - a to zupełnie co innego. To przejście jest bardzo niebezpieczne, bo środek staje się celem, ultima ratio działalności, punktem wyjścia i dojścia wszystkich uzasadnień na każdym poziomie, od lokalnego do globalnego.
Gdy od problemów makrogospodarczych przechodzi się do zagadnień osobistych decyzji, to oczywiście pojawia się problem odpowiedzialności. Ale pojęcie to jest dziś okryte kurzem, jeżeli się pojawia, to tylko jako odpowiedzialność prawna, karna czy cywilna. Inne jej wymiary odsunięte zostały na dalekie miejsca.
Następny bardzo trudny problem dotyczy miejsca jednostki w przedsiębiorstwie, określenia udziału pracowników - bardzo różnych - w odpowiedzialności za przedsiębiorstwo, w podejmowaniu decyzji. Jest to sprawa bardzo złożona. Przypomina mi się tu ćwiczenie, które jeden z byłych wiceprezydentów Banku Światowego zadawał jego pracownikom - polecał im mianowicie, aby w oparciu o te same dane rozwiązali jakiś problem kredytowy, dając priorytet raz interesowi swego szefa, raz działu, w którym pracują, innym razem całego banku, własnego kraju i kraju ubiegającego się o kredyt. Za każdym razem wyniki były różne. Zatem okazywało się, że trudno o jakąś obiektywną racjonalność.
Ale przecież zaczęła się już wręcz moda na etykę, wszyscy o niej mówią, zarówno w odniesieniu do przedsiębiorstwa, jak i innych wymiarów życia gospodarczego...
Jest powrót do słowa "etyka", to prawda. Ale za słowem tym kryje się dużo dobrych chęci i dużo niemożności. Skąd się to bierze? Wydaje mi się, iż ludzie, którzy dziś dochodzą do stanowisk kierowniczych, zaczynają dostrzegać, że problemy, z którymi codziennie się stykają, nie mają jedynie charakteru technicznego, coś się za nim jeszcze kryje. Ale brak im instrumentów pojęciowych, aby je zrozumieć, odczytać. Zaczynają więc szukać odpowiedzi na podstawowe pytania, które stawia życie zawodowe. Ponieważ jednak nie mogą sobie pozwolić w tym celu na dłuższy urlop i żyją pod ciśnieniem potrzeb chwili, chcą mieć zestawy gotowych rozwiązań. Ale dzisiejsze problemy gospodarcze są bardzo złożone i trudno o proste recepty.
Stąd rozziew między teorią i praktyką, także w etyce katolickiej. Mamy znakomitych etyków, odległych od rzeczywistości, oraz wspaniałych techników, nie mających pojęcia o etyce. Etycy nie rozumieją problemów finansowych, finansiści nie wiedzą, o co tym etykom chodzi. Etycy skupiają się na jednostce, a tymczasem problemem podstawowym jest złożoność związków międzyludzkich, rozmaitość sieci współzależności. Mamy tu więc dwa niebezpieczeństwa - z jednej strony "angelizm", z drugiej barbarzyństwo. Dlatego staramy się - w gronie zaprzyjaźnionych ekonomistów - o podchodzenie do tych spraw z uwzględnieniem czterech płaszczyzn: technicznej, ilościowej; strukturalno-organizacyjnej; motywacyjnej (zachowanie się uczestników działania); kryterium wspólnego dobra.
Opieranie się jedynie na dwóch pierwszych prowadzi do barbarzyństwa, zaś jedynie na następnych - do angelizmu.
Istnieje chyba jeszcze jedna przyczyna tego zainteresowania etyką, a mianowicie globalizacja. Budzi ona potrzebę przekraczania barier kulturowych, szukania czegoś, co jest wspólne - natury ludzkiej. Powraca tu pojęcie kultury - coraz częściej mówi się o kulturze przedsiębiorstwa, a zatem o jakiejś hierarchii wartości, jakimś kodeksie zachowań, który byłby zrozumiały i możliwy do przyjęcia dla wszystkich uczestników działalności firmy. W dużych przedsiębiorstwach ten element ponadkulturowy staje się koniecznością.
Od kilku lat w Stanach Zjednoczonych funkcjonuje akt prawny modyfikujący zakres odpowiedzialności przesiębiorstwa. Wedle niego odpowiedzialnością za szkody wyrządzone przez przedsiębiorstwo można obciążyć konkretnego pracownika, jeśli udowodni się, że jego działanie było sprzeczne z wewnętrznymi normami przedsiębiorstwa, z obowiązującą w nim deontologią. Jeśli przedsiębiorstwo wykaże, że taka deontologia istnieje i że pracownicy przeszli przez odpowiednie szkolenie w tej dziedzinie (co stwierdzili własnym podpisem), to odpowiedzialność przesuwa się z przedsiębiorstwa na pracownika. Stąd rozkwit etyki biznesu... Przedsiębiorstwa muszą więc mieć własny kodeks etyczny, tarczę przed odpowiedzialnością. A amerykańskie obyczaje promieniują na inne kontynenty...
Przejdźmy wobec tego na nasze podwórko. Globalne problemy bezrobocia, gospodarki o dwóch szybkościach (rozrastającego się rozziewu między różnymi jej sektorami), wykluczania z życia społecznego są aktualne i u nas. Jest Pan w Polsce doradcą do spraw małej przedsiębiorczości: jak widzi Pan te problemy z perspektywy Gołdapi czy Rabki?
Powróćmy jeszcze na chwilę do owego przeskoku od gospodarki rynkowej do cywilizacji rynkowej. Głównym aktorem działalności gospodarczej jest przedsiębiorca. W mitologii rynkowej przedsiębiorca ma wszelkie cechy pozytywne. To człowiek, który pcha gospodarkę, który ponosi ryzyko. Ale trzeba tu wprowadzić pewne rozróżnienie. Klasyczny przedsiębiorca jest człowiekiem, który dobrowolnie podejmuje wyzwanie. Ale widzimy coraz więcej takich, którzy stają się przedsiębiorcami z przymusu, z desperacji. Przedsiębiorca "z wyzwania", podejmując działanie, zwiększa swoje ryzyko, natomiast przesiębiorca "z desperacji", chwyta się ostatniej deski ratunku, stara się zmniejszyć groźbę swojej ludzkiej katastrofy. To są dwie zupełnie różne kategorie socjologiczne i napotykają one także na inne problemy etyczne. Na Zachodzie mówi się, że odpowiedzią na bezrobocie jest wzrost małych i średnich przedsiębiorstw, najczęściej indywidualnych lub rodzinnych. Tak jest rzeczywiście. Ale to wcale nie znaczy, że są one produktywne i zapewniają awans gospodarczy i społeczny. Jest to raczej jedynie walka o przeżycie. Poziom niepewności jest tu tak wielki, że na działanie etyczne prawie nie ma miejsca. Ludzie są pod tak potworną presją życiową, że nie ma jak im mówić o etyce - chyba tylko o etyce sytuacji granicznych.
I z takimi sytuacjami spotykam się w Polsce w regionach, które odwiedzam. Zajmuję się tu małymi kredytami. Ale na co one idą - na rozwój działalności gospodarczej czy na nakarmienie głodnych dzieci? I czy ja mam prawo od ich matki wymagać normalnych, etycznych zachowań kredytobiorcy? Wiem na przykład, że biorąc kredyt na zakup dwóch krów, kupi tylko jedną, a pozostałe pieniądze wyda na konieczne bieżące wydatki... I że zapewne tego kredytu nie zwróci albo zwróci z wielkim opóźnieniem. Ale co mogę zrobić?
Do tego dochodzi jeszcze spuścizna realnego socjalizmu, gdzie normalna etyka gospodarcza przestała istnieć, bo wszystko było "niczyje", a odpowiedzialność rozmyta.
Czyli że należy mówić nie o odpowiedzialności tych ludzi, którzy się zajęli jakąś przedsiębiorczością, ale raczej o odpowiedzialności za nich...
I tu trzeba podejść głębiej do problemu. W wydanej w 1955 roku książce Une société en quęte de sens Jean-Baptiste de Foucauld i Denis Piveteau przedstawili twardą diagnozę: jeśli się chce rozwiązać problem bezrobocia, to nie można się ograniczyć do recept techniczno-ekonomicznych. Konieczne jest uwzględnienie więzi społecznej oraz potrzeby sensu. Dopiero harmonizacja tych trzech wierzchołków trójkąta: ekonomia-więź-sens stwarza możliwości znalezienia skutecznych rozwiązań. Oczywiście typowi ekonomiści takich całościowych analiz nie lubią, wolą się ograniczać do ekonomicznej techniki - ale doświadczenie uczy, że samo manewrowanie procentami do niczego nie prowadzi.
Jest to problem cywilizacyjny i od tej strony trzeba do niego podejść. W gruncie rzeczy chodzi tu o sprawę solidarności na płaszczyźnie więzi społecznej. Zapomnieliśmy już o tym, że rodziny, klany czy niektóre grupy społeczne zawsze były środowiskami, w których dokonywał się podział dóbr, ale nie na zasadach ekonomicznej wymiany. Jeśli ten rodzaj więzi zanika, to społeczeństwo przybiera charakter archipelagu nie powiązanych z sobą wysepek. Tak długo nie rozwiąże się problemu bezrobocia, jak długo myślenie polityczno-gospodarcze będzie zdominowane przez kategorie finansowe.
Oczywiście każdy człowiek ma w sobie jakąś zdolność do przedsiębiorczości i gdy bardzo się go naciska, na przykład groźbą głodu, to jakąś działalność z siebie wydusi. Ale do jakich granic można go naciskać? Myślę, że ta presja powinna mieć granice.
Drugim zagadnieniem jest podejście instytucji finansowych do tych mikropodmiotów gospodarczych. Otóż w krajach zachodnich klasyczne instytucje finansowe odwracają się do nich plecami. Dlaczego? Po pierwsze są za małe, a przecież udzielenie kredytu wielkiego i małego kosztuje prawie tyle samo, zatem to się nie opłaca, nie ma na to czasu. A ponadto koszt poznania małego przedsiębiorstwa jest większy niż dużego, gdzie dokumentacja wystarcza dla zorientowania się w stanie firmy. A mikroprzedsiębiorstwo wymaga żmudnych "przepytywań" szefa, bo dokumentacja zazwyczaj mizerna, większość wiedzy siedzi w jego głowie...
Szybkie inwestowanie wielkich pieniędzy w odległe rynki jest (ściślej: do tej pory było) z reguły bardziej rentowne niż zajmowanie się gospodarczą lokalną "drobnicą", gdzie zachodu bardzo dużo, a płynność finansowa bardzo mała - nikt drobnych długów nie będzie kupował, na giełdę z nimi nie pójdzie.
Czy więc nie trzeba wrócić do klasycznej spółdzielczości kredytowej?
Taki powrót się rysuje, choć niekoniecznie w oparciu o więzi terytorialne, raczej o inne związki. Taka jest idea programu pomocy finansowanej, udzielanej przez rząd szwajcarski, programu, w którym uczestniczę. Jest on realizowany w czterech regionach, kredyty są przeznaczone dla małych i średnich przedsiębiorstw. Kredyty te są już spłacane, ale pieniądze nie wracają do Szwajcarii, lecz zasilają regionalne instytucje, w ramach których współpracują sami przedsiębiorcy. Mają one formę fundacji, których celem jest wspieranie rozwoju danych miejscowości. One będą więc dalszymi kredytodawcami, organizacjami wspierającymi lokalną przedsiębiorczość.
Na początku tej działalności natychmiast pojawił się problem uczciwości kredytobiorców - niektórzy z nich zupełnie się nie przejmowali podpisanymi zobowiązaniami, potraktowali je jako formalność bez znaczenia. A ponadto wielu się nie powiodło - z różnych powodów, często wskutek chwiejności gospodarczej w okresie przeobrażeń.
W jakim kierunku idą poszukiwania rozwiązań?
Widzę tu dwa elementy nadziei. Pierwszy to szeroko rozumiane fundusze emerytalne. One mają zapewnić emerytury tym, którzy dziś wchodzą na rynek pracy. Zatem są to instytucje (chyba jedyne), które mają długi horyzont działania. Muszą więc troszczyć się dzisiaj o dynamizm gospodarki. Ale on zależy w głównej mierze od małych i średnich przedsiębiorstw, które stanowią jakieś trzy czwarte działalności gospodarczej. Gospodarcze giganty są ważne strategicznie, ale ich udział w całości gospodarki nie jest duży. Zatem skuteczność działania funduszy emerytalnych zależy w największej mierze od małych i średnich przedsiębiorstw, nie zaś od makrorynków finansowych.
Drugim elementem nadziei jest niepokój, który zaczyna się od paru lat pojawiać w kręgach finansowych "decydentów". Powstaje pytanie: czy obecne tendencje mogą się na dłuższą metę utrzymać? Na światowej strukturze finansowej pojawiają się rysy - jeśli się pogłębią, to pewnie trzeba będzie "wrócić na ziemię", czyli - jak to się w XIX wieku mówiło - do pracy u podstaw. Wśród ludzi na szczytach światowych finansów pojawiają się pytania podstawowe, zaczyna się mówić na przykład o dobru wspólnym, a nawet o sensie ich działalności. Oczywiście o takich rzeczach mówi się prywatnie, w małych gronach, nigdy publicznie - bo istnieje silna obawa, że poruszanie takich tematów mogłoby zachwiać zaufaniem do instytucji finansowych. Niemniej pytania te drążą umysły techniczno-ekonomiczne i prędzej czy później będą oddziaływały coraz szerzej.
Przed dziesięciu laty założyliśmy w Genewie mały instytut naukowy - "Ecodiagnostic" - który zajmuje się głównie małymi i średnimi przedsiębiorstwami. Współpracujemy z różnymi międzynarodowymi instytucjami (jak OECD, Bank Światowy, Międzynarodowy Fundusz Walutowy), wykonujemy także opracowania dla rządu szwajcarskiego. Przed pięciu laty przyszedł do nas znany, doświadczony inżynier i biznesmen i zadał zaskakujące pytanie: do czego służą rynki finansowe? W pierwszej chwili miałem ochotę wzruszyć ramionami i odesłać go do pierwszego z brzegu podręcznika makroekonomii, ale wobec niego nie mogłem tego zrobić. Zaczęliśmy się zastanawiać nad tym pytaniem i doszliśmy do wniosku, że zadowalającej odpowiedzi nie mamy... W wyniku naszych refleksji powstała książeczka Marchés financiers - vocation trahie? (1993). Wywołała spore echo, zachęcano nas do kontynuowania tych rozważań. Znaleźliśmy francuską fundację, która dała nam trochę pieniędzy na dalsze prace w tej dziedzinie. Stworzyliśmy więc "Observatoire de la finance". Jest to również fundacja, z którą współdziała już kilkaset osób, nie tylko finansistów. Niedługo wydamy nową książkę Finance et responsabilité.
Jak więc widać, rośnie zainteresowanie zagadnieniami etycznymi związanymi z gospodarką i jej nowymi kształtami. Czasem przybiera formy krzyku rozpaczy - bije się na alarm, nie wskazując dróg wyjścia - albo bezsensowne; ale i to jest użyteczne, bo zmusza do myślenia i szukania.
Dziękuję za rozmowę i życzę znajdowania...
PAWEŁ DEMBIŃSKI, ur. 1955. Studia na Uniwersytecie Genewskim w zakresie nauk politycznych i ekonomii, tamże wykładał, obecnie mieszka w Szwajcarii i wykłada na Uniwersytecie we Fryburgu.