Refleksja nad społeczną tożsamością Polaków w latach 90-tych.
1. Jacy jesteśmy? W pierwszym odruchu chciałoby się na takie pytanie odpowiedzieć: różni.
Przede wszystkim dlatego, że wolność przyniosła nam szansę różnorodności i prawo do niej. Staliśmy się biedni i bogaci, zaradni i bezsilni, otoczeni mnóstwem możliwości i pozbawieni szans. Nie jesteśmy już społeczeństwem, o którym jednym tchem można orzekać, iż jest wykształcone, posiada pół izby na osobę, żyje dostatnio mimo pewnych niedociągnięć. Przestaliśmy być traktowani - i czuć się - jak statystyczne przypadki pewnej całości, dla której przewidziany jest jednaki standard życia i jednaki zestaw przekonań.
Dość szybko pogodziliśmy się z różnicami bytowymi, inaczej jednak ma się rzecz, jeśli chodzi o wartości - tu nader łatwo o liczne komunikaty: o ogólne sądy o ideach, które cenimy jako naród, o skłonnościach, które przejawiamy jako społeczeństwo, o tym, czego wszyscy - i jako naród, i jako społeczeństwo - potrzebujemy, pragniemy, domagamy się.
Ta skłonność do kategorycznych, bezdyskusyjnych sądów na temat "jacy jesteśmy" również budzi odruch, by się im przeciwstawić i wskazywać, że jesteśmy podzieleni. Wynika on także z niepokoju, by szukanie wspólnego rdzenia i trwałych cech nie stało się zagrożeniem dla tych, którzy nie w pełni je reprezentują. Zwłaszcza że pluralizm należał do imponderabiliów, póki rządziła monopartia, a teraz już nie należy, więcej - stał się czymś podejrzanym, jako że usprawiedliwia postmodernistyczne zarazy, relatywizm moralny, równouprawnienie wszelkich sądów bez uwzględnienia prymatu tych, które są prawdziwe.
Trzeci wreszcie, też niebagatelny, powód podkreślania, iż jesteśmy różni, to poczucie zamętu - jak tu robić portret własny Polaków, gdy wszystko jest w ruchu, gdy wokół postrzegamy jakieś nowe zjawiska, zachowania - i jeszcze nie wiadomo, co jest oznaką stanu trwałego, a co przelotną modą, odruchem, przypadkiem zaledwie. W dodatku - owa różnorodność postaw i zachowań może nas deprymować po dziesięcioleciach prostych, klarownych wizji narodu i społeczeństwa, wizji, które pełniły też ważne dodatkowe funkcje i latami trwała rywalizacja o wbicie ich w zbiorową pamięć.
2. Pewnie można wyróżnić parę takich koncepcji opisu, ale wystarczy przypomnieć dwie podstawowe. Wedle wersji komunistycznej historyczny wybór, w którym Polska zwróciła się na Wschód, przerwał tragiczną passę naszych dziejów - sojusz ze Związkiem Radzieckim zamienił klęski i zdradę Zachodu w sukces i zwycięstwo, następnie przyniósł nam rewolucję społeczną, dzięki której szerokim masom społeczeństwa udostępniono to, czego nie miały za pańskiej Polski - pracę, naukę, awans, świadczenia socjalne. Przeorano strukturę społeczną i zmieniono świadomość zbiorową: w jej centrum znalazła się teraz tradycja ruchów plebejskich, odraza do przywilejów stanowych i klasowych, głęboki egalitaryzm. Lud pracujący chciał przede wszystkim dobrego zaopatrzenia i spokoju. Niestety, odradzały się w nim niekiedy tradycyjne narodowe wady - warcholstwo, lenistwo i inne naganne polskie skłonności.
Wersja przeciwna, nazwijmy ją emigracyjno-opozycyjną, demonstrowane dowody przemiany społeczeństwa traktowała jak wymuszony rytuał. W istocie Polska poddana była ciśnieniu totalitarnemu - i choć dokonały się w niej pewne konieczne zmiany, jak zagospodarowywanie Ziem Zachodnich i reforma rolna, to gdzieś pod skorupą dyrygowanego życia zbiorowego trwało pragnienie niepodległości i tęsknota za wolnością. Kolejne wybuchy społeczne były tego żywym dowodem. Na wytykanie tradycyjnych polskich wad opozycja odpowiadała rejestrem cnót obywatelskich, takich jak nieugiętość, dzielność, pragnienie wolności, trwanie przy Kościele, chronienie pamięci narodowej, budowanie solidarnych więzi przeciw atomizującym wysiłkom państwa.
Spór opozycji z władzą toczył się o to, kto lepiej wyraża Polaków i ich potrzeby. Jedna strona prezentowała imponderabilia i argumenty za zmianą, druga odwoływała się do potrzeby spokoju i trwania w tym, co znane i szeroko akceptowane.
Wolność, zwłaszcza ku zaskoczeniu strony opozycyjnej, wcale nie rozstrzygnęła, kto miał rację. Po wygranej bitwie jej teren opanowali cywile - ich praca, ich krzątanina, ich wybory. Potrzeby okazały się o wiele bogatsze, życie o wiele bardziej złożone, a społeczeństwo zupełnie inne. Miejsce dialogu o zasadniczych dla narodu sprawach zajął powszechny gwar. Gwar przyziemny, skupiony na codzienności, na bezliku problemów, na żądaniach i protestach. Jeśli padają w nim wielkie słowa, to też na ogół w obronie dość konkretnych interesów. Zda się, że ludzi najbardziej obchodzą sprawy własne - praca, należne prawa, konsumpcja, rozrywka.
Prozaiczność naszego bytowania rodzi gdzieniegdzie tęsknoty za prostym i wzniosłym czasem walki. A choćby za manewrami. Toteż spór o pragnienia Polaków jest kontynuowany ponad głowami zjadaczy chleba, jakby z założeniem, że ta codzienność to tylko pozór - pod jego skorupą skrywa się prawdziwa natura narodu: to społeczeństwo walczyło o wolność po to, by w życiu zbiorowym przywrócić określone wartości i oczyścić je z pozostałości, nieprawości czasów minionych. Przeciwnik jest tu wymienny - mogą to być obrońcy PRL, lewica, liberałowie, Unia Europejska czy inni nosiciele rozkładowych idei. Ważne, by podtrzymać klimat zmagań o wartości i zagłuszyć miałkość, kramarstwo, prostactwo widoczne wokół.
Tymczasem niepodległość, wolność, tożsamość narodowa nabierają blasku i jednoczącej siły, gdy są zagrożone - poza czasem walki są wartościami odświętnymi przywoływanymi w momentach uroczystych, w których pragniemy przeżyć, powtórzyć, odnowić wspólną więź, zanim rozejdziemy się do swoich spraw codziennych.
Po dziesięcioleciach życia w literaturze, w symbolach - trzeba się tej codzienności przyjrzeć. Bo teraz ona staje się najważniejsza.
A rzeczywistość, jaka objawiła się w latach 90., pokazuje, że tak naprawdę nie wiemy, co się - poza walką o wolność - przydarzyło polskiemu społeczeństwu w drugiej połowie tego stulecia.
3. Jeśli teraz na nowo podejmuje się kwestię "jacy jesteśmy?", to warto ustalić, o co właściwie pytamy. O charakter narodowy czy o naukowy opis? Charakter narodowy kojarzy się przez analogię z dziedzictwem krwi i przeżyć zbiorowych zarówno, i budzi definicyjną bezradność. A w potocznym wydaniu to coś na kształt prostego, krzepiącego autostereotypu. Zawiera on liczne zalety natury rycerskiej i trochę sympatycznych wad tyczących uciech stołu i niechęci do wysiłku. Polak zatem lubi zjeść, wypić, podejmować gości, pokazać się, postawić oraz - gdy historia zażąda - dzielnie stawać w Ojczyzny potrzebie. We wszystkim raczej odznacza się fantazją i krótkotrwałym zapałem niż solidnością.
Naukowym opisem zajmuje się socjologia. Dziś jest ona powściągliwa w uogólnieniach i ocenach. Być może nie bez znaczenia jest tu doświadczenie PRL. Badania nie uchylały się od tego, by relacjonować, jacy jesteśmy. Najogólniej społeczeństwo jawiło się jako dość dobrze wpasowane w realia; prezentowało zróżnicowane opinie, nie wykraczające jednak poza to, co dopuszczalne; w zasadzie było religijne, ale umiarkowanie; przeżywało więź społeczną na poziomie abstrakcyjno-narodowym i najniższym, osobistym; instytucje peerelowskie mające współtworzyć nowego człowieka okazywały się w badaniach mało obecne, mało obecne było też zapotrzebowanie na postawy aktywne społecznie - najważniejsza dla ludzi była sfera życia osobistego, rodzinnego. Tyle że ten wizerunek zupełnie nie tłumaczył, co powodowało społeczne wybuchy i skąd w ludziach rodziły się wówczas wspólnota, samoorganizacja i inne potrzeby.
Badania ogarniały bowiem tylko jedną warstwę złożonego stanu świadomości. Życie w PRL polegało na schizofrenii społeczeństwa, na powszechnym dwójmyśleniu, na używaniu dwóch języków - publicznego i prywatnego - które opisywały dwie, nierzadko sprzeczne rzeczywistości. Badacze byli ludźmi instytucji i docierali do świadomości oficjalnej, przedstawiali to, co było przeznaczone na zewnątrz. A to, co własne, ukryte, objawiało się znienacka, gdy w społeczeństwie coś wybuchało - na uniwersyteckim wiecu lub w robotniczej szatni zmieniało się naraz w nową wspólną świadomość. Po represjach ustępowała ona w prywatną pamięć, a na zewnątrz wracał język oficjalnej komunikacji, budujący pożądaną na danym etapie świadomość czy nawet osobowość. Tego, że podskórnie istniała pewna stłumiona, ale jakoś wspólna podświadomość, dowodził fakt, że wszyscy bezbłędnie rozumieli sens politycznych dowcipów, które niezwykle realistycznie przedstawiały nasze relacje z ZSRR, ideologiczny prymitywizm komunizmu, zakłamanie, tandetność produkcji, słowem - prawdziwe poglądy, które ludzie mieli, tylko się z nimi nie zgadzali. Badania nie trafiały też na ślad zjawisk, które objawiły się w wolności, a zostały przechowane w formie nie zmienionej od dziesięcioleci (na przykład tradycyjne przekonania narodowo-religijne, ambicje herbowe, banalne formy przedwojennego antysemityzmu).
Błędem byłoby jednak uznanie, że prawdziwa natura była skrywana, teraz zaś ujawniła się po odrzuceniu wymuszonych pozorów - te pozory kierowały życiem ludzi przez pół wieku i to czyni je stanem realnym. Wiedzy o nich nie można pomijać, gdy zastanawia się nad świadomością zbiorową.
Świadomość zbiorowa to wspólna pamięć. Pamięć pokoleniowych przeżyć, ale i wyobrażenia o wspólnej przeszłości, pewne powszechne przekonania, oceny, emocje. Namysł nad nią jest raczej kwestią czucia niż szkiełka i oka. To bowiem, co da się policzyć (jak statystyczny rozkład poglądów w jakiejś sprawie), to nierzadko chwilowy stan podyktowany przekonaniami, ale i obiegowymi sądami. Ważniejsze i trwalsze są doświadczenia własne i odziedziczone, różne stereotypy myślowe, w których człowiek wzrósł, wzory reagowania na szanse i na zagrożenia.
Dodać trzeba, że zachowania zbiorowe nie zależą jedynie od częstości jakichś cech czy przekonań. Ważne jest, czy populacja zdolna jest wyłonić z siebie kręgi aktywne, środowiska wzorotwórcze, takie, które potrafią pociągnąć innych, wpłynąć na ich myślenie, zapalić wyobraźnię. W życiu społecznym zachowania małych grup przesądzały wielokrotnie o losach całej społeczności.
4. Zdolność do wyłaniania środowisk, które pragnęły poruszyć większość, coś zmieniać i o coś walczyć, była akurat naszą mocną stroną. Rolę tę spełniała najczęściej inteligencja, i wielce możliwe, że ta funkcja przemija. Inteligencja też stawiała pytanie "jacy jesteśmy?" i to ona dawała wzory odpowiedzi. Czyniła to tworząc kulturę, w której formowaliśmy się z braku własnego państwa, organizując niepodległościowe zrywy, produkując popularną literaturę dla ludu. Robiąc to, nie tyle dokonywała opisu, ile piętnowała wady i stawiała wzory, do których należało sięgać. W swych diagnozach i wezwaniach odnosiła się do mniejszości wyróżniającej się z mas przynajmniej umiejętnością czytania. Wielkie spory o narodowe wady, które Polskę zgubiły, o naszą wolę wybijania się na niepodległość, o nasze grzechy i zasługi, tyczyły wąskiej warstwy szlachecko-inteligenckiej. Ta bowiem warstwa była podmiotem dziejów, jej przywary, walory, ideały, marzenia i czyny wraz z okolicznościami zewnętrznymi współtworzyły naszą historię.
Powstając, inteligencja kwestionowała odwieczny ład społeczny, w którym zgodnie z prawami natury jedni są wyżej, a drudzy niżej. Sama widziała się na czele - zaś rywalizując z panami o prymat, głosiła równość natury ludzkiej i obowiązek, jaki mają warstwy oświecone wobec tych, co na dole, wobec reszty narodu - należało ją oświecać, budzić do udziału we wspólnocie, mobilizować do służby narodowej sprawie. Ta reszta to miażdżąca statystyczne większość, przede wszystkim chłopi. I od XVIII wieku kwestia chłopska jest osią sporów o Polskę.
Już Kołłątaj i Staszic piszą o bydlęcym losie chłopa, ich następcy o upodleniu, nędzy, ciemnocie, demoralizacji - inteligent walczy o zmianę stosunku do kmiecia, wieśniaka, o jego emancypację, ale siłą rzeczy patrzy na niego jak na materiał na Polaka i obywatela, jak na kogoś, komu trzeba pomóc, by wkroczył w świat wyższych, inteligenckich wartości. W XIX wieku powstaje literatura dla ludu wpisująca w historię narodową często dosyć mityczny wątek chłopski (Michałko, Kostka Napierski, Bartosz Głowacki). U schyłku stulecia następuje wyraźna zmiana - lud prosty jawi się ostoją prostych wartości oraz skarbnicą narodowej kultury i tradycji. Tym bardziej zasługuje na podniesienie, a w koncepcjach radykalnych - na wyzwolenie się z pośledniej pozycji i zajęcie należnego mu, z tytułu pracy i masowości, przodującego miejsca. W II Rzeczypospolitej lud ma już własne reprezentacje i dobija się równości.
Co stało się później? Czy PRL lud poniżył i zniewolił, czy przeciwnie - raczej go wyprostował?
Można powiedzieć, że w Polsce Ludowej inteligencja po wstępnych przygodach podjęła swą tradycyjną rolę z czasów zaborów, czyli powinność mówienia za niemych czy zakneblowanych. Zakonserwowała się w swej roli pełnomocnika skazanych na milczenie, tymczasem pod skorupą komunizmu, w ciszy, dokonywała się niedostrzegana i nieopisana przemiana ludu. Dziś milcząca niegdyś większość przemawia własnym głosem, donośnym, nierzadko decydującym.
5. O czasie obecnym jedno można powiedzieć z całą pewnością - nie ma jasności ani zgody co do tego, jaka warstwa stoi wyżej, a jaka niżej. Skale zamożności, prestiżu społecznego, wpływu politycznego są słabo powiązane ze sobą. Jakiś ład powoli się z tego wyłania, ale jego ciągłość z przeszłością jest nikła. Nie odradza się struktura przedwojenna, rozpadła się peerelowska. A z punktu widzenia inteligencji nastąpiła dramatyczna zmiana. Do 1939 roku w Polsce żywe były jeszcze stanowe podziały i inteligencja rywalizowała z możnymi, po 1945 o rząd dusz mogła się spierać z klasą właścicieli Polski Ludowej. Wszystko to odbywało się ponad ludem czy ponad ludźmi pracy, choć nader często ich losu dotyczyło.
Dziś owa pozycja nadrzędności należy do przeszłości - rozchodzą się drogi inteligencji i klasy politycznej, która ma własne relacje z wyborcami i nie potrzebuje konkurentów do rządu dusz. Co ważniejsze jednak - ci dotąd widziani poniżej to nie jest lud, wybijający się właśnie ze zniewolenia do równych praw i podmiotowości. To zaskakująco prężne społeczeństwo, rzutkie, sprawne organizacyjnie, z talentami handlowymi. Społeczeństwo, które potrafi wykorzystać liczne kanały awansu, nowe możliwości, przekształca i Polskę, i jej strukturę społeczną. Społeczeństwo, które ponadto weszło w krąg kultury masowej i ochotnie uczestniczy w jej nadwiślańsko zamerykanizowanej wersji. Sankcjonuje jej obecność i jakość siłą swej większości i szybko zmienia pejzaż kulturalny Polski. Instytucje rozdarte między funkcjami kulturotwórczymi a wolą większości nader często tej woli się podporządkowują i telewizja czy radio porzucają swe zadania, by służąc kulturze masowej i pokupnej, zarobić na swe godziwe istnienie. Środowisko naturalne inteligencji zanika. Przez dwieście lat miała istotny wpływ na klimat życia publicznego i mogła zakładać, że w ten sposób również oddziałuje na milczącą większość, kieruje do niej jakiś przekaz, tworzy wartości. Dziś większość jest głośna i żyje swoimi sprawami, rozrywkami, dobiera sobie oferty z mnogości propozycji na wielkim targu, a w jego zgiełku rozważania o wartościach, powinnościach, wzorach, zagrożeniach nie mają szans się przebić, mogą co najwyżej zasygnalizować, że są.
I jeszcze jedno - inteligent polski przez lata mógł wierzyć, że reprezentuje większość, że w jej imieniu mówi, że ma ją za sobą. Dziś może mówić tylko za siebie, nie stoi za nim siła milczącego społeczeństwa, przeciwnie - wartości, o które pragnie się upominać, nie mają sankcji mas, często musi ich przed nimi bronić. To sytuacja nowa, nieznana, może w jego dziejach najtrudniejsza.
6. Społeczeństwo nie przypomina dziś żadnego ze wspomnianych portretów - ani tradycyjnego stereotypu tyczącego fantazji, dzielności i gościnności, ani partyjnego, podkreślającego wieczną niesubordynację i niewydajną pracę, ani opozycyjnego, koncentrującego się na zbiorowej potrzebie wartości. Może najwięcej racji mieli socjologowie, wskazując na jego zdolności przystosowawcze.
Po wstępnym okresie przemian, w którym wyraźne było poczucie utraty bezpieczeństwa, bezradność, kurczowa roszczeniowość - pojawiły się oznaki przeczące obiegowym sądom o naszym bałaganiarstwie, lichej pracy, zatomizowaniu, braku talentów organizacyjnych.
Potencjał aktywności oddolnej, przedsiębiorczość, ruchliwość, łatwość, z jaką dokonaliśmy cywilizacyjnego skoku, sprawność organizacyjna - bez względu na to, czy służy dobrym czy wątpliwym sprawom - jest rysem ważnym, choć dotąd nieobecnym w naszym postrzeganiu samych siebie. Albo inaczej - jeśli obecnym, to piętnowanym, bo historyczno-literackie wzory uczyły, że dobra Polski nie buduje suma egoizmów i ksobnej pracy, ale suma ofiar i poświęceń.
Dziś ma się wrażenie, że poświęcenie to ostatnia rzecz, jakiej się po zabieganych i skrzętnych rodakach można spodziewać, więc apele kierowane są raczej do interesownej niż szlachetnej strony ich duszy. Ale co najważniejsze - sama komunikacja między wszelkimi elitami a masami została zachwiana, oględnie mówiąc. Społeczeństwo, adresat propozycji politycznych, kulturalnych, obyczajowych, ekonomicznych, jest nieprzewidywalne. Tymiński, disco-polo, wykupienie wszystkich świadectw udziałowych - każde zjawisko z innej dziedziny i każde zaskakujące, sprzeczne ze wszystkimi stereotypami. Łatwo oczywiście powiedzieć, że to zaskoczenie jest karą za odziedziczoną po prostych czasach skłonność do uproszczeń i uogólnień, ale daje tu o sobie znać coś więcej niż nieporadność elit, których przekaz jest daremny, bo odbiorca się zmienia i nie słucha. Dzieje się coś, co można nazwać chyba atrofią pionowych więzi społecznych.
Władza w pięć minut po demokratycznym wyłonieniu staje się obiektem nieufności, pretensji i zyskuje status wroga społeczeństwa, wroga, który ma same niecne cele. Kościół ma poczucie utraty wpływów i bądź schlebiając masom sięga po metody marketingowe, bądź szuka wrogów, którzy niweczą jego wysiłki. Instytucje kulturalne zwątpiły w wartości tylko dlatego, że większości one nie interesują, i starają się zyskać poklask tym, co ludzie lubią. Instytucje wychowawcze - i rodzina, i szkoła - ogłaszają swą bezradność. Proces socjalizacji - wprowadzania nowych pokoleń w uznane normy społeczne - uległ rozpadowi.
Mody, wzory zachowań, hierarchie wartości nie rodzą się - jak było zawsze - na górze, czyli w miejscach ustalonego prestiżu, znaczenia, wpływu. Rodzą się gdzieś w masach, na styku najbardziej powszechnych potrzeb i gustów oraz rzutkiego biznesu, który potrafi odczytać pragnienia i je zaspokoić.
Być może są to normalne mechanizmy funkcjonowania społeczeństw masowych, ale u nas pojawiło się to nagle, co więcej - w momencie wielkiej przemiany, rozpadu dawnego porządku i budowania nowego po omacku, w dodatku w słabym państwie.
W tych warunkach tworzy się nowa struktura społeczna, a jej głównym podmiotem jest lud. Może nie jest to najcelniejsze słowo, rzecz w tym, że nie bardzo wiadomo, jakiego użyć.
7. Słowo "lud" było niewątpliwie trafne przed wojną, kiedy to na wsi mieszkało 75 procent ludności, do chłopów należało tylko około połowy ziemi, a 60 procent wśród nich stanowiła biedota i służba folwarczna. Za PRL lud nadzielony ziemią lub awansowany do przemysłu zamienił się w klasę robotniczą miast i wsi, a jej dzieje nie weszły do naszej potocznej wiedzy. W 1980 roku zaistniał jako robotnicy i chłopi: większość i kwintesencja Narodu - i wszedł do mitologii. Czym jest dzisiaj? Jest "naszym społeczeństwem" - to takie dziwne potoczne określenie, które zawiera nutę zakłopotania i pobłażania wobec stylu naszej powszedniości.
Odpowiedź na pytanie: jak dokonała się owa przemiana i czym zaowocowała, wymaga, by poza kwestiami wolności i zniewolenia zająć się zjawiskami, które przedmiotem ideowego sporu nie były, by zobaczyć, jak nie tylko na elity, ale na najszersze rzesze wpłynęła wojna, terror, masowe wyzuwanie z własności, reforma rolna, wywrócenie całej struktury społecznej, urbanizacja, obyczajowe przemiany, uzależnienie od dozoru i opieki, ideologiczny trening umysłów.
"Nasze społeczeństwo" w przytłaczającej większości wywodzi się z owego przedwojennego ludu wiejskiego. Zajmował on pozycję najniższą, odziedziczoną po Polsce stanowej, znaczoną poniżeniem, całowaniem dziedzica w rękę, służebnymi zajęciami. O dzieciach i wnukach tych chłopów - jeśli nie dołączyły do inteligenckiego modelu życia - prawie nic nie wiemy.
Nie wiemy, jak ta większość jest zakorzeniona w historii, jak świadoma swej drogi od poddaństwa, w jakim stopniu zrzuciła z siebie ciężar podłej kondycji, w jakim się przeciw niej zbuntowała i kogo obarczyła historyczną winą. Czy owo niegdysiejsze poniżenie nie ma żadnego związku z tym, iż łatwo było w Polsce zaszczepić komunistom egalitaryzm w pararewolucyjnym stylu, a dziś łatwo wzbudzić niechęć do elit?
Na wojnę nauczono nas patrzeć jak na sprawdzian dzielności, bohaterstwa, ofiarności. Czy daremność tych ofiar nie sprawiła, że powstanie warszawskie było ostatnim zrywem, w którym siły mierzono na zamiary, a resztę zostawiano Opatrzności i przyzwoitości zachodniego świata? W Polsce powojennej zrywy zarówno robotnicze, jak i inteligenckie rozpoczynały się spontanicznie, ale natychmiast włączała się zbiorowa roztropność - takie ważenie działań, by osiągnąć jak najwięcej, a nie przekroczyć granicy, za którą straci się zbyt wiele. A może to nie tylko doświadczenie wojenne, ale i fakt, że w tyglu zmieszanych warstw odruchy szlachecko-rycerskiej szarży zbiegły się z chłopską umiejętnością trwania na przekór wszystkiemu?
Po wojnie odbyła się największa w naszych dziejach migracja terytorialna i społeczna. Nie wiemy, jak odcisnęło się na większości wykorzenienie zza Buga, z lokalnych społeczności, z ziemi-ojcowizny. I czym było zaczynanie wszystkiego od nowa, dostosowanie się do nieznanych warunków, wchodzenie na szlaki nieprzetarte? Może ta ruchliwość społeczna, wymuszona, ale i dająca szanse, leży u źródeł dzisiejszej zapobiegliwości, samoorganizacji, pomysłowości?
I wreszcie - co PRL zmienił w kondycji Polaków? I nie chodzi o ideologiczne zapasy, o to, czy komunizm nas skaził, czy nie skaził. Nie ma bowiem wątpliwości, że społeczeństwo dzisiejsze jest inne od tego z 1945 roku, że przekształciło się zarówno trwając w oporze, jak i ulegając presji, a także wykorzystując szanse, jakie komunizm dawał tym na dole.
Takie pytania pozwolą być może dostrzec fakt, że jesteśmy też społeczeństwem chłopskim. A przynajmniej wywodzimy się i z dworu, i z chaty. I to drugie okazało się dziś ważące. Trzeba zatem na rzeczywistość spojrzeć od nowa i dostrzec jej odmienność od utartych i nadal wycieranych w ideologicznych sporach schematów. A przedstawiają one skrót losów Polaka pod komunizmem, który jest opisem dziejów inteligencji i opozycji (robotników ten schemat uwzględnia tylko w roli protestującego społeczeństwa). Teraz lekko dokłada się tu uproszczony rodowód, w którym u początku jest dwór, patriotyczne tradycje i wychowanie, potem ciosy historii i opór, potem zwycięstwo.
Większość, która dziś doszła do głosu i wyborami politycznymi decyduje o władzy, wyborami konsumenckimi o stylu życia i jakości kultury - nie wywodzi się z dworków, nie zmagała się z okupantem i z komuną, bo wszystkie te atrybuty polskiego losu były tak naprawdę udziałem nikłej mniejszości. Przez ostatnie dwa stulecia istniał co prawda odruch, by tradycję niepodległościowych walk i zmagań czynić powszechnym rodowodem i było to zrozumiałe budowanie wspólnoty narodu, któremu brakowało państwa. Dziś nie ma po temu żadnego powodu. Co więcej - droga z chałupy do miasta, z nędzy do nauki, pracy, sukcesu może teraz dopiero nabierać walorów. Wchodzenie na górę własnymi siłami może być ważniejsze niż siedzenie na niej od dziada pradziada. Tak się złożyło, że to przewartościowanie, tak ważne dla dziejów Europy, w Polsce nigdy się do końca nie odbyło. Czy dokona się teraz?
Teraz upodmiotowione społeczeństwo demonstruje cechy nieobecne dotąd w jego opisie - przez czas poddaństwa, zaborów, okupacji, komunizmu to inteligencja je portretowała, tworzyła? wymarzyła? Do jej ideałów dorastało w chwilach szczególnych i osobliwych, a pomiędzy nimi formowało się wedle własnej wytrzymałości i zewnętrznych ciśnień. Różni się od tych marzeń mniej więcej tak jak druga "Solidarność" od pierwszej. Jak powszedniość od czasu karnawału.
Może się upomnieć o swoją historię i swoje wartości, ale równie dobrze może takiej potrzeby nie odczuć - losy księżnej Diany, Jacksona, Duchovnego czy jakiejś legendarnej kapeli mogą być dla niego ciekawsze. To, że nie mamy w tej kwestii żadnej pewności, jest znakiem dzisiejszego zagubienia.
Już ta niepewność jest wystarczającym powodem, by rozważać, jacy jesteśmy. By próbować połączyć różne drogi i tradycje, które tworzą naszą powszedniość, co pomoże ją zrozumieć i opisać. Można mieć nadzieję, że ta próba będzie komuś potrzebna. A jeśli nie, to i tak warto ją podjąć, choćby po to, żeby wiedzieć.
TERESA BOGUCKA, socjolog, publicystka "Gazety Wyborczej". Ostatnio wydała: Polak po komunizmie (1997).