Sfery finansowej nie da się oddzielić od duchowej i społecznej. To, jak podchodzimy do dóbr materialnych, ma olbrzymi wpływ na naszą wiarę, a także - na nasze relacje z innymi ludźmi.
W kolejne dwie niedziele okresu zwykłego liturgia skłania nas do zastanowienia się nad miejscem dóbr materialnych w naszym życiu. 25. niedziela zwykła przedstawia przypowieść o nieuczciwym rządcy, 26. – o bogaczu i Łazarzu.
Jezus mówi: „żaden sługa nie może dwom panom służyć. Gdyż albo jednego będzie nienawidził, a drugiego miłował; albo z tamtym będzie trzymał, a tym wzgardzi. Nie możecie służyć Bogu i mamonie” (Łk 16,13). To mocne słowa! Równie dosadnie pisze św. Paweł: „korzeniem wszelkiego zła jest chciwość pieniędzy. Za nimi to uganiając się, niektórzy zabłąkali się z dala od wiary i siebie samych przeszyli wielu boleściami” (1Tm 6,10). Czy to nie przesada doszukiwać się w chciwości: „korzenia wszelkiego zła”? Czyżby pieniądz miał aż tak wielką moc i tak wielki wpływ na nasze życie?
Kluczem do zrozumienia, jak poważny to problem, są dwa słowa: „służyć” i „uganiać się”. Nigdzie w Piśmie Świętym nie ma zakazu posługiwania się pieniędzmi, jest natomiast wyraźne ostrzeżenie przed poddaniem się w niewolę materializmu. Pieniądze, majątek, dobra materialne mogą być bowiem środkiem do realizacji życiowych celów, mogą jednak bardzo łatwo stać się celem same w sobie. Gdy zakładamy rodzinę, myślimy o tym, jak zapewnić jej dach nad głową. Kupujemy mieszkanie, często zaciągając w tym celu kredyt, lub szukamy jakiegoś lokum, które moglibyśmy wynajmować za rozsądne pieniądze. W naszym klimacie nie jest niestety możliwy koczowniczy styl życia, mieszkanie czy dom są więc podstawowym dobrem materialnym, które umożliwia realizację innych celów – pracy zawodowej, życia rodzinnego, wychowania potomstwa. To podstawowe dobro może jednak skupić na sobie tak bardzo naszą uwagę, że zamiast służyć nam, zaczniemy służyć jemu. Coraz większe pieniądze będziemy wydawać na remonty, sprzęty i różne udogodnienia. Całymi latami będą też nas pochłaniać myśli o większym mieszkaniu czy własnym domu, wybudowanym kosztem olbrzymiego kredytu, który będziemy spłacać przez długie dekady. Aby osiągnąć ten cel, będziemy pracować coraz więcej, tracąc czas i siły, które moglibyśmy poświęcić bliskim. Życie pokazuje, jak wiele relacji rodzinnych zostało popsutych lub wręcz zniszczonych przez ciągnącą się latami budowę domu. Kiedy wreszcie obiekt uda się postawić i wykończyć, okazuje się, że nie ma tam już komu zamieszkać. Małżeństwo się rozpadło, a jeśli nawet trwa – to dzieci zdążyły już dorosnąć i odeszły z domu.
Problem nie leży w samym przedmiocie: domu, samochodzie, wyposażeniu mieszkania, pieniądzach, ale w naszym sercu. Niestety w bardzo łatwy sposób to, co miało być jedynie środkiem do realizacji innych celów, staje się celem samo w sobie, a my poddajemy się w niewolę tej właśnie rzeczy. Mamy tylko jedno życie, jeden zasób życiowej energii, jedno serce, jeden rozum – i w wielu momentach jesteśmy zmuszeni podejmować decyzję: „to” czy „tamto”. Czy poświęcę czas na rozmowę z dziećmi lub małżonkiem, czy też będę siedzieć do późnych godzin w pracy? Czy uczciwie wycenię własną pracę, czy też będę zawyżał cenę oferowanych przeze mnie produktów lub usług, aby zgromadzić jak najwięcej środków na koncie bankowym? Czy zaangażuję się w inicjatywy charytatywne, w życie lokalnej społeczności czy parafii, czy też będę skupiony tylko na własnej korzyści, gromadząc dobra dla siebie, nie mając względu na innych?
Jezus mówi: „gdzie jest skarb wasz, tam będzie i serce wasze” (Łk 13,34). Co jest moim życiowym „skarbem”? Co cenię sobie najbardziej? Własną wygodę? Komfort? Bezpieczeństwo? Zdrowie? Możliwość kultywowania własnych pasji i hobby? Sport? Wrażenia związane z turystyką? A może doznania muzyczne lub estetyczne? Wszystko to ma swoje miejsce w życiu i nie jest złe samo w sobie. Niebezpieczeństwo pojawia się, gdy staje się naszym „skarbem”, gdy zaczyna dominować w naszym życiu. Dobrym sprawdzianem, czy tak właśnie się nie stało, jest to, jakie emocje pojawiają się w moim sercu, gdy muszę poświęcić lub ograniczyć którąś z tych rzeczy. Czy jestem gotów zrezygnować z własnej wygody, aby pomóc innym? Czy troska o własne zdrowie nie przerodziła się w obsesję, tak że przy okazji spotkań ze znajomymi większą uwagę poświęcam temu, co jest na talerzu niż relacjom z nimi? Czy uprawiane hobby nie stało się dla mnie tak ważne, że nie mam już czasu dla bliskich, a gdy przeszkadzają mi w jego kultywowaniu, wpadam w zdenerwowanie, lub po prostu uciekam od relacji z innymi, zaszywając się w świecie swoich pasji?
Zrozumiałe jest to, że człowiek pragnie dobrobytu, polepszenia swojego stanu majątkowego, życiowej stabilności i bezpieczeństwa. Jednak majątek, stabilność, dobrobyt to bardzo zwodnicze dobra. Im mamy ich więcej, tym więcej ich pragniemy – ciągle wydaje nam się, że wszystkiego jest za mało, a to, co mamy, nie spełnia do końca naszych oczekiwań i aspiracji. Pojawia się wtedy zjawisko, które św. Paweł nazwał „uganianiem się” za pieniędzmi, ostrzegając jednocześnie, że prowadzi ono do „zabłąkania się z dala od wiary”. Wiara bowiem to nie tylko „wiara w coś”, ale przede wszystkim zaufanie pokładane w kimś lub czymś. Gdy pokładamy je w posiadanym majątku, automatycznie przestajemy pokładać je w Bogu. Po co nam On, skoro sami jesteśmy w stanie zapewnić sobie wszystko, czego pragniemy i potrzebujemy? Nawet jeśli formalnie wypełniamy praktyki religijne, stają się one coraz bardziej oderwane od naszego życia, które toczy się swoją koleją, bez związku z Bogiem.
O tym zjawisku mówił w ubiegłą niedzielę w Limanowej biskup Leszek Leszkiewicz: „dobrobyt może sprawić, że pojawi się pokusa, by odejść od Boga. Może sprawić, że człowiek może żyć w przekonaniu: "ja sobie poradzę". Dobrobyt może sprawić, że zaczniemy wymyślać, co jeszcze możemy osiągnąć, czego jeszcze możemy zakosztować. Podobne słowa skierował w liście do diecezjan biskup Demetrio Fernández González z Kordoby w Hiszpanii: „pragnienie pieniędzy, marzenia o wielkich środkach na koncie i osiągnięciu dobrej sytuacji finansowej odciąga nas od Boga, otępia naszą duszę i oddala od ubogich i potrzebujących”.
Na ten ostatni problem związany z konsumpcyjnym stylem życia zwraca też uwagę Chrystus w przypowieści o bogaczu i Łazarzu. Ubogi Łazarz żebrze pod pałacem bogacza, który zupełnie nie zważa na jego potrzeby i dramatyczną sytuację życiową. Istotny szczegół przypowieści, który zazwyczaj umyka naszej uwadze, to słowa bogacza wypowiedziane po śmierci, z głębin Otchłani, skąd kieruje prośbę do Abrahama: „poślij Łazarza, aby...” To nie do pomyślenia! Ów bogacz jest do tego stopnia zadufany w sobie, że uważa, iż w dalszym ciągu Łazarz jest jakimś chłopcem na posyłki, kimś, kto leży niżej w społecznej hierarchii, więc można się nim dowolnie wysługiwać! To, że bogacz trafił do piekła, nic go nie nauczyło! Ale jest to niestety smutna prawda o cynizmie bardzo wielu osób, które osiągnęły życiowy dobrobyt. Uważają, że zawdzięczają go głównie sobie i własnym staraniom, a innych traktują jak życiowych nieudaczników, których rolą społeczną jest usługiwanie tym, którym się w życiu powiodło. Tak łatwo zapominamy, jak wiele zależy w życiu nie od nas samych. Tak łatwo przypisujemy swój sukces wyłącznie własnym wysiłkom, a czyjeś życiowe niepowodzenie – jego lenistwu czy nieudacznictwu...
Żyjemy w społeczeństwie konsumpcyjnym, gdzie coraz bardziej rozpadają się relacje rodzinne i społeczne. Jedno ma związek z drugim. Rozpad więzi międzyludzkich to pokłosie błędnej hierarchii wartości, w której zysk finansowy staje się ważniejszy od wszystkiego innego. Tak zresztą chciałaby widzieć nasze życie ekonomia neoliberalizmu, według której fundamentalną zasadą jest maksymalizacja zysku przy minimalizacji kosztów. Jest to jednak wyrafinowane kłamstwo. W rzeczywistości bowiem maksymalizacja zysku jednej osoby czy firmy pociąga za sobą niższą jakość produktu lub jego szybką zużywalność, ukryty koszt ponoszony przez inny podmiot (chodzi o różnego rodzaju wyzysk ekonomiczny), bezwzględną eksploatację środowiska naturalnego, czy też koszty społeczne. Jednym z najbardziej odczuwalnych kosztów jest ekonomiczny nacisk na kobiety, aby łączyły karierę zawodową z macierzyństwem – co w praktyce oznacza odkładanie macierzyństwa na później, trudności z zajściem w ciążę i chroniczny brak czasu na wychowanie dzieci.
Groźnym w skutkach przekłamaniem jest także traktowanie wzrostu PKB jako głównego czy też jedynego miernika rozwoju gospodarczego danego kraju. PKB mierzy jedynie finansową wartość produktów i usług, która nie ma wiele wspólnego z rzeczywistym dobrobytem społeczeństwa i stanem gospodarki kraju. Gdy, przykładowo, w danej miejscowości istnieją dobre więzi społeczne, dzięki którym mieszkańcy wymieniają się dobrami i usługami (na przykład pomagając sąsiadowi w budowie domu czy pilnowaniu dzieci) bez wynagrodzenia finansowego, PKB nie wzrasta. Gdy jednak każdy z nich założy firmę świadczącą stosowne usługi, wzajemna pomoc zmienia się w transakcje, dzięki którym rośnie PKB. Czy jednak ktokolwiek jest z tego powodu szczęśliwszy? Zyskuje na tym, w oczywisty sposób, państwo, które opodatkowuje tego rodzaju działalność, tracą zaś obywatele.
Jedną z ważnych lektur mojej młodości był „Duch demokratycznego kapitalizmu” Michaela Novaka. Książkę tę czytałem jeszcze w czasach, gdy w Polsce panował ustrój socjalistyczny. Ale już wtedy w mojej głowie rodziły się pytania, czy aby na pewno liberalizm, którego piewcą był Novak, całkowicie zgodny jest z chrześcijańską wizją życia? Społeczne przemiany ostatnich trzydziestu lat, a także wiele innych lektur, z którymi zapoznałem się w tym czasie, pogłębiły tylko moje wątpliwości. Świat, w którym wszystko staje się biznesem, okazją do zarobienia pieniędzy, staje się nieznośny. Kilka lat temu zadałem swoim nastoletnim uczniom pytanie, czy zgadzają się z neoliberalną zasadą, że każdy powinien dążyć do maksymalizacji własnego zysku, nie oglądając się na koszty, jakie ponoszą inni. Okazało się, że ogromna większość uważa to za coś oczywistego, za swego rodzaju ekonomiczny dogmat. Zapytałem wtedy: „a co byście powiedzieli, gdybym ja zastosował tę zasadę i zamiast uczyć was dobrze, to znaczy tak, żebyście jak najszybciej zdobyli potrzebną wam wiedzę, uczył w taki sposób, żebyście musieli na moje zajęcia chodzić jak najdłużej, abym miał z tego jak największy zysk?” Zapadła głucha cisza...
W jednej ze swych ostatnich książek „Boga nikt nie widzi”, Novak pisze znamienne słowa: „z «ludzkiego zmyślenia» wyzwala nas ciemność i pustynia. Gdy Bóg ujmuje swoich dóbr, tak jak ujmował Hiobowi, Hiob nie przyjmuje tego odebrania jako kary”. Okazuje się więc, że nie bogactwo, ale właśnie ubóstwo – nawet tak dojmujące, jak ubóstwo Hioba, który utracił majątek, dzieci, a nawet zdrowie – w sposób szczególny otwiera nas na Boga, uczy zaufania do Niego. W innym zaś miejscu tej samej książki Novak zauważa, że chrześcijaństwo „świecki humanizm naszych czasów zabarwiło współczuciem, solidarnością i wolnością jednostki, dodając zaraz poniżej, że w jego własnym życiu tym, co wydaje mu się najcenniejsze, najbardziej zbliżające do Boga, było doświadczenie miłości drugiego człowieka. Można więc powiedzieć, że nawet tak przekonany zwolennik liberalizmu, jak Novak, ostatecznie postrzega go jedynie jako pewien środek, któremu sens nadają znacznie wyższe cele i wartości. Dobra materialne, zdrowie, życiowe osiągnięcia przemijają. Tym zaś, co najbardziej trwałe i najcenniejsze są relacje. To one pozwalają nam przetrwać najtrudniejsze chwile. I to one ujawniają nam istotną prawdę o nas samych: jesteśmy stworzeni przez Boga, który jest Miłością, aby dawać tę miłość innym i otrzymywać ją od innych. Bardzo dobrze, jeśli potrafimy w tym celu wykorzystać posiadane przez nas dobra materialne. Jest natomiast życiową tragedią, jeśli te dobra oddzielą nas od ludzi i Boga, zamykając w fałszywym poczuciu samowystarczalności.