My?

Refleksja nad społeczną tożsamością Polaków w latach 90-tych. Ukazuje zjawiska wskazujące na podział między wąskim a szerszym pojmowaniem patriotyzmu.

1. Idę wśród buków i dębów w Puszczy Białej i nagle na skraju leśnej drogi spostrzegam pstrokatą górę pustych butelek, dziurawych misek i garnków, potłuczonych skorup, zardzewiałych drutów i blach. Mieszkaniec którejś z pobliskich wsi podjechał, widać, furmanką i pozbył się tego, co mu w gospodarstwie zawadza. Niezbyt go musi wzruszać uroda Puszczy Białej, krajobraz ojczysty - choć to na pewno tutejszy, swojak.

Pamiętam, jak któregoś dnia przyjechała młodzież z miasteczka, chodziła po lesie i zbierała śmiecie do worków, które ustawiała na skraju drogi, skąd je zabrały ciężarówki. Działo się to w ramach międzynarodowych "Dni Sprzątania Świata" ("Clean up the World"). Potem znalazłem w prasie szyderstwa z tych Dni. Publicysta "Gazety Polskiej" pisał: "kretyńska impreza", tekst swój zatytułował Sprzątanie umysłów - a wszystko dlatego, że idea przychodzi z zagranicy i obejmuje wiele krajów świata. Wynika stąd jasno, że zdaniem patriotów lepiej mieć las zapaskudzony przez rodzimego wieśniaka niż wysprzątany wedle "niepolskich", obcych, a więc siłą rzeczy podejrzanych pomysłów.

Zarówno wieśniak, jak wspomniany publicysta należą bezsprzecznie do tego samego narodu co ja. Czy można jednak postawić odnoszące się do nas trzech pytanie: jacy jesteśmy? - i oczekiwać na nie sensownej odpowiedzi? W moim odczuciu: nie bardzo. Nawet stwierdzenie, że jesteśmy różni, niczego jeszcze nie wyjaśnia. Dzieli nas bowiem tak wiele, a tak niewiele łączy, że więcej można powiedzieć o sprzecznościach niż o wspólnocie.

Znacznie bardziej sympatyczny niż obaj ci rodacy wydaje mi się australijski budowniczy i żeglarz Ian Kiernan: to on - przerażony zanieczyszczeniem mórz - zainicjował najpierw sprzątanie portu w Sydney, potem Dzień Sprzątania Australii, co dało początek ruchowi "Clean up The World"; w roku 1997 obejmował on już około 40 milionów wolontariuszy ze 110 krajów. Między innymi - dzieci, które w okolicach Pułtuska sprzątały Puszczę Białą, obrażane przez narodowego publicystę za to, że poszły do lasu, odpowiadając na wezwanie żeglarza z Australii. Milej mi się robi, gdy o nich pomyślę, choć co z nich jeszcze wyrośnie - nie wiem. Na pewno członkostwo w Unii Europejskiej będą traktowały jako rzecz zwyczajną, podobnie jak Internet i swobodne porozumiewanie się z ludźmi poprzez dziesiątki granic. Trudno jednak powiedzieć, czy będzie im przez to łatwiej odpowiadać sobie na pytanie: jacy jesteśmy? - a zwłaszcza: jaki jestem?

2. Pewien znajomy grafik w wieku średnim, zatrudniony w agencji reklamowej, mówił z przerażeniem o swych dwudziestoparoletnich kolegach: "To ludożercy! Każdy grosz, który dostanie ktoś inny, uważają za własną stratę i gotowi są na wszystko, by go wydrzeć. Pracować będą zawzięcie, uczyć się nowych technik, zgodzą się na najgłupsze życzenie klienta, a także zrobią każde świństwo, by zniszczyć rywala - nie widząc w tym niczego złego."

Opis ten nie odnosi się na pewno do całego młodego pokolenia, do jakiejś jego części jednak chyba tak, jak również do osób - niezależnie od wieku - rwących wszystko ku sobie, za każdą cenę pnących się do góry. W Peerelu tacy ludzie działali w organizacjach młodzieżowych, w partii: to oni między innymi tworzyli szeregi "aktywu", który w marcu ’68 roku wyrzucał Żydów i inteligentów, by obejmować ich posady.

Obecnie posady i przywileje nie są już jedynymi przedmiotami pożądania; wolny rynek dostarcza wielokrotnie więcej atrakcji niż socjalistyczna gospodarka. Są spółki, holdingi, deweloperzy, hurtownie, banki, kredyty, fundusze powiernicze, akcje, obrót nieruchomościami, zezwolenia na budowę, żywe a niejasne powiązania między polityką i biznesem, a wreszcie nieprzebrana moc dóbr do natychmiastowego kupienia. Dawni działacze partii zajmują miejsca w radach nadzorczych, w ich ślady idą nowi działacze nowych partii. Jest o czym pomarzyć, jest się o co bić.

Wiem, że wolny rynek i ustrój parlamentarny to możliwie najlepsze rozwiązania dla gospodarki i państwa; opowieści o "wilczym kapitalizmie", który będzie nas teraz pożerał, uważam więc za przesadne. Niemniej - trudno nie spostrzec, że na powstały w naszym kraju wolny rynek wchodzą ludzie bardzo wygłodniali: zarówno ci, którym się na nim wiedzie, jak i ci, którzy tylko stawiają żądania. Dzieje się to w sytuacji wielkiego zamętu w sprawie wartości i autorytetów, a więc w końcu w sprawie tego, co jest, a co nie jest przyzwoitym zachowaniem.

Podkreślam: chodzi jedynie o zamęt, bo przecież nie o odwołanie pryncypiów. Zamieszanie ma wiele przyczyn. Czynią je ci, którzy wolą, by nie oceniano ich przeszłości, drwią więc z "etosiarzy" i ze "styropianu" (czyli - obyczajów strajkowych, tradycji opozycyjnej). Z "elit" drwią wszyscy, co czują, że się do nich nie mogą zaliczać, a jednocześnie widzą, że każdemu wolno krzyczeć, co mu przyjdzie do głowy - i media to notują, puszczają w telewizji. Pracownikom mediów lekko przychodzi rozprawiać o "kryzysie wartości" (jakby był on faktem oczywistym) - bo to jest efektowny temat, a media żyją z efektownych tematów.

Kpią z "autorytetów moralnych" ci, którzy sami wiedzą, jaki powinien być Prawdziwy Polak, czego żąda i kogo nienawidzi Naród; pewni ludzie (na przykład w głoszeniu antysemityzmu) przeszkadzają, "patrioci" próbują więc ich zagłuszyć. Rozmaici dziennikarze, politycy, manifestanci, kaznodzieje, radiosłuchacze, związkowcy, piosenkarze, autorzy plakatów i napisów na murach, miotacze petard i śrub - w tej lub innej formie podważają zaufanie do najróżniejszych osób, instytucji, tradycji. W sumie - działania takie zdają się dawać przyzwolenie na wszystko.

3. W Radiu Maryja jakiś chór śpiewa znaną z czasów stanu wojennego piosenkę Żeby Polska była Polską. Śpiewa żałościwie i oskarżająco zarazem. Dziwne: przecież czołgów na ulicach nie ma, armia sowiecka sobie poszła, mamy wolność - Polska jest. Widać jednak - nie taka jak trzeba. Wolność i demokracja najwyraźniej nie wystarczą, Polska ma być Polską PRAWDZIWĄ. Czyli określaną przez horyzonty Radia Maryja, "Naszego Dziennika", "Naszej Polski" i tych wszystkich, którzy zakładają organizacje o nazwie zawierającej słowa Naszość, Naród etc. Ma to być, krótko mówiąc, Polska dla Polaków, rasowo i wyznaniowo czystych.

Słucham tego z poczuciem, że coś, co kiedyś mnie wzruszało - ta piosenka - zamienia się w upiora. Przy czym: budzi się przykre podejrzenie, że już od początku z wezwaniem do "polskości Polski" było coś niedobrego, lecz ja to przeoczyłem, w ogólnym dążeniu, by nas wszystkich, poddanych opresji, idealizować, uanielić. Może trzeba było mówić wyraźniej, że tu chodzi nie tyle o koronę nad Orłem, co o ludzkie życiowe szanse, jakie komunizm zabierał każdemu z nas.

Szanse te odzyskaliśmy, okazuje się jednak, że ci, którzy nie potrafią ich wykorzystać - uchwycili się idei "polskości Polski", bo tutaj dostrzegli znaczne możliwości dla siebie: teraz oni będą orzekali, kto jest wśród równych - równiejszy, kto Polak, kto Żyd, która gazeta "koszerna", "polskojęzyczna" tylko, kto ma prawo do orderów, do ulicy własnego imienia - a kto go nie posiada. Według tej klasyfikacji Leśmian, Tuwim i Słonimski nie mają na naszej ziemi praw, mają je natomiast Wrzodak, Rydzyk i Tejkowski oraz skini tego ostatniego, palący publicznie flagę Izraela, bijący Murzynów - w imię polskości.

4. Narody płacą bardzo dużą cenę za to, że nie potrafią sobie poradzić ze swymi nacjonalizmami. W sprawie Dreyfusa przynajmniej pół Francji dało się ponieść antysemityzmowi, widząc w nim obronę honoru armii. Francja miała potem u siebie całą gamę ruchów para-faszystowskich, jak "Action Française", które płynnie przerodziły się w system Vichy, akceptowany przez większość Francuzów; wiemy, co system ten uczynił z Francuzami żydowskiego pochodzenia - nie jako banda szmalcowników, lecz jako władza państwowa, w imieniu ogółu.

Petit Larousse, źródło modelowo obiektywne, podaje ciekawy opis podziału, jaki wytworzył się w społeczeństwie francuskim w wyniku "Afery": "Jego [Dreyfusa - A.O.] przeciwnicy grupowali się we francuskiej lidze Ojczyzny, obrońcy - w lidze praw człowieka."

Także gdy chodzi o Polskę, u bardziej uważnych obserwatorów zbiorowej świadomości pojawiała się myśl o podziale, który w istocie oznacza przepaść. Antoni Słonimski napisał w roku 1938 wiersz Dwie ojczyzny, gdzie radykalnie przeciwstawia rzeczywistą miłość do kraju i do kultury - patriotyzmowi zaborczemu, opartemu na ignorancji i agresji, skierowanemu przeciw innym. Adwersarza swego poeta traktuje jak szykującego się do napaści opryszka:

Chociaż ci sprzyja ten wieczór mglisty
i noc bezgwiezdna,
Jakże mnie wygnasz z ziemi ojczystej
Jeśli jej nie znasz?

W roku 1981 ukazał się, nakładem NOW-ej, esej Jana Józefa Lipskiego Dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy. Czytamy tu: "Mamy w polskiej literaturze historycznej dwie tradycje: jedna służy megalomanii narodowej, druga to tradycja Żeromskiego, gorzka tradycja obrachunków. (...) Strzeżmy się i podejrzliwie patrzmy na każdą nową ofensywę 'patriotyzmu' - jeśli jest bezkrytycznym powielaniem ulubionych sloganów megalomanii narodowej. Za frazeologią i rekwizytornią miłą przeważnie Polakowi - czają się przeważnie cyniczni socjotechnicy, którzy patrzą, czy ryba bierze na ułańskie czako, na husarskie skrzydło, na powstańcza panterkę." I dalej: "Stare hasło 'Bij Żyda, spasaj Rassiju' odżyło na naszych oczach... Jak za cara, jak za ochrany. (...) Tym razem jednak jest to antysemityzm państwowy niesuwerennego państwa."

Dzisiaj, kiedy państwo jest bez wątpienia suwerenne, odpowiedzialność nie spoczywa na "cynicznych socjotechnikach", podszeptujących dobrym Polakom złe myśli. Każdy jest za swoje myśli, za swój rodzaj miłości Ojczyzny sam odpowiedzialny.

Sądzę też, że daremne są próby przekonywania inaczej niż my myślących patriotów, że błądzą. Bezpodstawne byłoby mówienie we wspólnym - naszym i ich - imieniu: "strzeżmy się...". Jeżeli komuś z ksenofobią jest dobrze, antysemityzm porządkuje mu świat, jeżeli traktuje wszystkich bohaterów narodowych oraz wszystkich Świętych Pańskich, wraz z Matką Boską i Chrystusem, jako swoją własność - nie będzie się tego wyzbywał.

5. W zamku królewskim na Wawelu rada miasta Krakowa wręczyła Janowi Matejce berło "jako symbol jego panowania w dziedzinie sztuki", zważywszy na zasługi mistrza "wobec sztuki, narodu polskiego, dziejów polskich". Wydarzenie to szybko zaczęto interpretować w sposób następujący: w czasach, gdy nie ma państwa polskiego i królów polskich, symbol władzy otrzymuje artysta, by sprawował rząd dusz.

Być może prawdą jest, że Polska przetrwała lata zaborów i komunizmu dzięki swej kulturze, że istnieniu naszych wieszczów zawdzięczamy ocalenie świadomości narodowej - jednak kultura polska drogo za to zapłaciła, a wraz z nią - wszyscy myślący ludzie w tym kraju. Tak jak trudno malować, mając berło w ręku - trudno pisać, robić filmy i w ogóle myśleć, wciąż mając w pamięci, że "Ojczyzna - to wielki zbiorowy obowiązek". Nie widzi się wtedy wokół siebie ludzi, tylko egzemplarze polskości: dobre, złe, czasem godne potępienia - lecz wciąż przyrównywane do narodowego wzorca. W polskiej literaturze los jednostki jest najczęściej pochodną losów zbiorowych; nawet jeśli pisarz tak buntuje się przeciw narodowej megalomanii jak Gombrowicz - nie może się wyrwać z jej przeklętego kręgu.

Polski artysta (i szerzej - polski inteligent) wciąż czuł się odpowiedzialny za edukację jakichś warstw społecznych, stan ducha szerokich rzesz, bez względu, czy "krzepił ducha", czy też "rozdrapywał rany". Dlatego - zwrócił na to uwagę Andrzej Kijowski - bohaterowie polskiej prozy nie są odpowiedzialni za własny los. Dlatego też może na co dzień, gdy słyszymy o czyimś złym postępowaniu, odruchowo zadajemy pytanie: kto jest temu winien - nie mając na myśli samego winowajcy, lecz jakieś okoliczności społeczne.

Fikcyjna Polska, stwarzana w poczuciu "wielkiego zbiorowego obowiązku" przez piszących, filozofujących, politykujących, wygłaszających kazania - rozpadła się, bo zniknęły obręcze nałożone przez utopię u władzy. Każdy teraz odpowiada za siebie - także ci, którym z tym niedobrze. Możemy się wreszcie, sądzę, przyjrzeć ludziom, wśród których żyjemy - nie traktując ich jak obcych, ale też nie mącąc sobie wzroku złudzeniami; one zawsze są szkodliwe. Pierwsza osoba liczby mnogiej nie powinna być zbyt często używana.

ANDRZEJ OSĘKA, ur. 1932, krytyk sztuki i publicysta. Dziennikarz "Gazety Wyborczej". Związany m. in. z "Po prostu", "Przeglądem Kulturalnym", tygodnikiem "Kultura", miesięcznikiem "Kultura Niezależna", "Kulturą" paryską jako Paweł Morga (nagroda za rok 1986). Wydał m. in.: Poddanie Arsenału; Mitologie artysty; Sztuka z dnia na dzień; Coś się kończy, coś się zaczyna; Jawa czy sen.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama