Krytyczne uwagi na temat rozważań nad relacją polityki i moralności, które posługują się rozmytymi pojęciami i mieszania statystyki z naukami normatywnymi
Przy lekturze tekstu prof. Andrzeja Walickiego umieszczonego w 506 numerze "Znaku" narastało we mnie głębokie zdumienie. Reakcja ta nie wynikała przede wszystkim z odbioru merytorycznych ocen zawartych w artykule. Identyczne oceny lat PRL występują bowiem nierzadko także w tekstach pisanych w polskich warunkach, zarówno w pewnym typie eseistyki czy felietonu, jak i w dowcipach, w których paradoksalną pointę otrzymuje się za cenę ostrych przeciwstawień oraz rozmycia treści podstawowych terminów. Artykuł Moralność polityczna liberalizmu zaskoczył mnie przede wszystkim zastosowaną w nim metodologią. Pozwala ona w dyskusji o problemach o wyjątkowej doniosłości moralnej, podjętych we wcześniejszym artykule przez prof. Zdzisława Krasnodębskiego, operować pojęciami o takim stopniu semantycznego rozmycia, iż prowadzi to w naturalny sposób do znanych efektów, których klasycznego opisu dostarczał Orwell. Sam autor zdaje się uznawać występowanie tych efektów, gdy stwierdza, iż w (niektórych) obrachunkach moralnych z PRL-em, proponowanych przez Krasnodębskiego, sytuacja jest zbyt skomplikowana, "aby można było jednoznacznie oddzielić »kozły« od »owiec«" (s. 32).
W przyjętej perspektywie metodologicznej otrzymujemy więc "owco-kozła" jako zoologiczne osiągnięcie PRL, zaś niemożność dokonania decydujących rozróżnień moralnych zdaje się mieć charakter absolutny. Obawiam się, iż niemożność ta została wprowadzona jako metodologiczny aksjomat, bez którego niemożliwe byłoby wykazanie wielu tez istotnych dla argumentacji Walickiego. Przy maksymalnie życzliwej interpretacji można by wprawdzie założyć, iż zatarcie różnic między PRL-owskimi kozłami a owcami może być wynikiem przestrzennego dystansu, który sprawia, iż z amerykańskiej odległości zacierają się pewne rozróżnienia bardzo istotne dla tych, którzy ujmują tę samą rzeczywistość z perspektywy krajowej. Symetrycznego efektu doświadczamy nierzadko, wypowiadając się w Europie o sprawach amerykańskich. Oddzieleni przestrzenią oceanu przedstawiciele Polonii amerykańskiej mogą się nam wtedy jawić przede wszystkim jako uczestnicy parady Pułaskiego, którzy uwielbiają pierogi i krakowskie stroje. Trzeba dopiero z bliska spotkać się z przedstawicielami tej Polonii, by wyjść poza schemat łatwego folkloru, dostrzec rzeczywiste problemy środowisk polonijnych oraz głębokie różnice postaw trudne do zauważenia z drugiej półkuli.
Na podstawie lektury omawianego tekstu odnoszę wrażenie, że na kształt jego podstawowych tez wpłynął jednak nie tyle brak reprezentatywnych danych empirycznych, trudniejszych do zdobycia w amerykańskich warunkach, co zastosowane procedury metodologiczne. Występowanie na poziomie interpretacji fenomenu "owco-kozła" nie musi bynajmniej oznaczać takiego rozmycia rzeczywistości, że obiektywnie niemożliwe staje się rozróżnienie między moralnym dobrem a złem. Rozmycie takie można generować na poziomie poznania, wprowadzając zbyt ubogie kategorie pojęciowe albo też arbitralne założenia, które służą przekształcaniu deskrypcji w apologetykę. Pozwolę sobie zilustrować funkcjonowanie podobnych wzorców interpretacyjnych, odwołując się do centralnej dla podjętego problemu różnicy zdań między Walickim a Krasnodębskim na temat możliwości oczyszczenia środowiska naukowego z tych pracowników nauki, którzy mieli z nią znacznie mniej wspólnego niż z ideologią. Krasnodębski nie proponował bynajmniej weryfikacji utrzymanej w stylu osławionych czystek ze stanu wojennego. Sądzę, iż dostrzegał on wymiar egzystencjalnego dramatu, który w pewnych przypadkach uderzał nie tylko w samych akademickich piewców realnego socjalizmu, lecz także w ich rodziny. Sam doświadczyłem z bliska tego dramatu, słuchając w 1989 roku poruszających zwierzeń żony jednego z akademickich piewców marksizmu. Na progu swych doświadczeń w dziedzinie umysłu zniewolonego zrobił on magisterium o krytyce socjaldemokracji przez Lenina. Po uzyskaniu doktoratu o leninowskich metodach wychowania podjął wykłady w WSP, która miała wówczas opinię kuźni młodego aktywu partyjnego. Po upadku PZPR nikt ze studentów nie był już zainteresowany stosowaniem leninowskich metod w pedagogice. Co gorsza, dawni partyjni towarzysze nie chcieli też już słuchać, dlaczego Lenin tępił renegata Kautskyego za jego socjaldemokratyczne odchylenia. Większość z nich opowiedziała się szybko za socjaldemokracją, wbrew Leninowi. Zrozpaczona rozmówczyni pytała mnie, co robić, gdy trzeba utrzymać rodzinę, a mąż ma niewielkie kompetencje do wykładania jakichkolwiek przedmiotów, na których dorobek Lenina nie zostawiłby wyrazistego piętna. Współczułem jej. Obecnie współczuję natomiast głównie tym studentom, którym wspomniany doktor wykłada historię filozofii. Rozmawiałem o podobnych dramatach m.in. z byłym rektorem Uniwersytetu Karola w Pradze. Uznał on operację oczyszczenia grona naukowego z dawnych ideologów za bolesną, lecz bezwzględnie konieczną. Przeprowadził ją w swym uniwersytecie. Skłonny jestem zaakceptować podobne procedury, postulując przy ich przeprowadzaniu maksimum humanitarnych działań, które pozwoliłyby uniknąć skojarzeń z jakąkolwiek formą rewanżu, stanowiłyby natomiast wyraz długofalowej odpowiedzialności intelektualnej za poziom nauczania w naszych uczelniach wyższych.
Poglądy Walickiego w tej kwestii odbiegają daleko zarówno od mej oceny, jak i od opinii wyrażonych przez Krasnodębskiego. Autor Dziejów komunistycznej utopii za szczególnie istotne uważa stwierdzenie, iż: 1) "sytuacja nauk społecznych w PRL w okresie post-stalinowskim była zdecydowanie najlepsza w całym »bloku« radzieckim i znaczenie tego faktu trudno przecenić". Stąd też postuluje on: 2) "przed wydawaniem wyroków należałoby najpierw przestudiować dorobek nauk społecznych PRL, stosując do niego kryteria historyczne i porównawcze" (s. 32). Obawiam się, iż treść tezy 1. odpowiada w przybliżeniu treści popularnego wisielczego dowcipu, który mówił, że w całym "naszym" obozie najradośniej było jednak w polskim baraku. Tyle tylko, że teza ta ma się nijak do treści wypowiedzianych przez Krasnodębskiego. Nie był on bowiem bynajmniej zainteresowany pomiarami współczynników określających poziom nauk społecznych w polskim "baraku", lecz stawiał bardzo konkretne pytania dotyczące odpowiedzialności moralnej określonych osób, gdy pytał retorycznie: "Dlaczego politolog, który zasłużył się w dyskredytowaniu NATO, nie miałby być kandydatem na stanowisko ministra obrony narodowej i nas do tego NATO wprowadzać? Dlaczego profesorowie, których lwia część dorobku naukowego służyła uzasadnieniu i propagandzie realnego socjalizmu (...), nie mieliby nadal zajmować swoich stanowisk, choć jednocześnie brakuje pieniędzy na młodą kadrę naukową itd.?" (s. 16).
Pytania stawiane przez Krasnodębskiego dotyczą zgoła innych problemów niż te, na które usiłuje poszukiwać odpowiedzi Walicki. Krajowy czytelnik kojarzy natychmiast, który ze znanych politologów przez długi czas specjalizował się w operowaniu straszakiem NATO, by następnie - bez jakiegokolwiek wyjaśnienia - opowiedzieć się entuzjastycznie za przystąpieniem do tego paktu. Fakt ten pozostaje znowu bez związku treściowego z pocieszającą tezą, iż politologia polska stała wyżej od radzieckiej, a może nawet i od NRD-owskiej. Andrzej Walicki ułatwia sobie polemikę, sprowadzając całość bolesnego problemu do samych nauk społecznych. To uproszczenie, tak istotne dla całego ciągu wywodów, usprawiedliwia wtrąconym en passant domysłem: "bo o nie [tzn. o nauki społeczne - JŻ.] chyba chodzi". Chyba jednak nie tylko o nie i problem jest znacznie bardziej złożony, niż sugeruje to prosty model neutralizowania pojęć moralnych przy pomocy wskaźników statystycznych, choćby nawet skonstruowało się go na gruncie wnikliwych opracowań porównawczych. Zagadnienie podjęte przez Krasnodębskiego dotyczy problematyki znacznie bardziej fundamentalnej niż stan PRL-owskich nauk społecznych. Dotyczy ono skażenia polskiego środowiska intelektualnego, którego następstwa będą jeszcze długo dawały znać o sobie. Piewcą chorej ideologii można było przed laty zostać wykładając cokolwiek. Nie potrafię teraz powiedzieć, czy na przykład prof. Jarosław Ładosz wykładał również nauki społeczne, czy tylko logikę. Pamiętam natomiast jego konkretne teksty, w których w stanie wojennym zalecał uzdrowienie nauki polskiej przy zastosowaniu metod jawnie faszystowskich. Teksty tamte pozwalają na sformułowanie jednoznaczych ocen moralnych. Natomiast metodologia przyjęta przez Walickiego pozwalałaby, po wprowadzeniu ekstrapolacji wychodzących poza dziedzinę nauk społecznych, stwierdzić tylko, iż jeśli uwzględni się łącznie logiczny dorobek Ładosza i na przykład Kotarbińskiego, to uśrednione wyniki dają podstawy do optymistycznej oceny stanu polskiej logiki w okresie PRL.
Metoda uśrednień przyjęta przez Walickiego zdaje się wprowadzać pojęcie odpowiedzialności zbiorowej w sytuacjach, gdy Krasnodębskiego interesuje ocena osobistej odpowiedzialności moralnej. Aby ocenić tę ostatnią, wystarczy zapoznać się z tekstami ówczesnych pracowników nauki, którzy na łamach "Rzeczywistości" czy "Argumentów" zgłaszali bardzo konkretne propozycje, co należy robić, aby bronić socjalizmu jak wolności. Styl Ładosza nie był wtedy bynajmniej stylem odosobnionym. Znajdował on szerokie grono entuzjastów nie tylko w kręgach wpływów doc. B. Krzywobłockiej czy dr. A. Madeyskiego. Zamiast więc próbować uśredniać moralność, aby wysokie wskaźniki statystyczne przeciwstawiać elementarnej odpowiedzialności etycznej, sięgnijmy wprost choćby po ówczesne "Studia Filozoficzne" i zobaczmy, jak kto pisał. Proponowana przez Walickiego metoda uśrednień ma według autora chronić przed "prostacką reakcją na zwycięstwo postkomunistów w wyborach 1993" (s. 33). Obawiam się, że uchylanie odpowiedzialności moralnej przy pomocy zabiegów statystycznych trudno uznać za przejaw szczególnie wyrafinowanej metodologii. Pozwala ona unikać merytorycznej dyskusji i wprowadzić łatwy schemat "jesteś prostak i odreagowujesz psychologicznie wybory" w odniesieniu do każdej próby formułowania ocen moralnych dotyczących PRL. Jest to retoryczny unik połączony z argumentacją ad personam, wówczas gdy możliwa jest głęboka refleksja merytoryczna.
Są w artykule Walickiego sformułowania, w których wprowadzone retorycznie pytania wyrażają identyczne treści co propagandowe teksty ideologów SdRP, podkreślające znowu rolę wyborów z 1993 roku. Dla przykładu na s. 30 czytamy: "Czy SdRP nie okazała się partią zaangażowaną na rzecz reform i ogólnonarodowego pojednania? Czy nie jest przypadkiem tak, że główną przyczyną oskarżania jej o arogancję są po prostu jej nieoczekiwane sukcesy polityczne, uwieńczone w wyborach parlamentarnych 1993 roku...?" Mamy tu ten sam schemat rozumowania, który w okresie PRL stosowali eksperci od propagandy, tłumacząc, iż główną przyczynę dysydenckich protestów stanowią nadzwyczajne osiągnięcia Polski Ludowej. Nie wiem, jaki empiryczny sens łączy autor z terminem "arogancja". Dla mnie jednak przejawem arogancji władzy pozostaje wystąpienie min. Jarzembowskiego, w którym zaatakował on AK w stylu praktykowanym w okresie stalinowskim, zaś jego partyjni współtowarzysze przyjęli tę krytykę z aprobatą. Przejawem arogancji jest dla mnie powierzanie kierowniczych stanowisk w dziedzinie kultury bojówkarzom w rodzaju Folcika. Tę samą arogancję widzę w upolitycznieniu Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji i wielu innych gremiów, które w demokratycznym państwie winny działać bez obciążenia ideologicznego. Andrzej Walicki widzi natomiast w SdRP przede wszystkim partię działającą na rzecz pojednania narodowego i demokracji. Akcentując jej niezależność od PZPR, podkreśla, że na pamiętnym zjeździe sztandar PZPR wyprowadzono przecież z sali, natomiast nowa partia "przyjęła zupełnie nowy statut, akceptując zasady demokracji i gospodarki rynkowej" (s. 30). Stara partia miała przecież jednak również nienajgorsze osiągnięcia w dziedzinie wprowadzania i wyprowadzania sztandarów, zmiany statutów i demokratycznych deklaracji. Świadczy o tym choćby sama nazwa "kraje demokracji ludowej". Nie potrafię określić kryteriów, na podstawie których Walicki określał wymieniony przez niego zbiór czynników różnicujących SdRP od PZPR. Nie rozumiem na przykład, dlaczego nie wspomina nic o majątku dawnej partii. Jest to dla mnie wskaźnik empiryczny znacznie bardziej wymowny niż modyfikacja statutu czy wyprowadzenie sztandaru. Rolę tego wskaźnika trudno jest pominąć nawet z perspektywy amerykańskiej, choćby tylko dlatego, że sprawa majątku PZPR powraca ciągle w dyskusjach, w których znów niektórzy widzą głównie cyniczną arogancję lewicy, inni zaś jedynie wspomnianą wyżej pochwalnie akceptację "gospodarki rynkowej" przez SdRP.
Brak czasu nie pozwala mi przytaczać więcej cytatów, w których oryginalna metodologia Walickiego umożliwia apologetyczną obronę dowolnej tezy. Włączanie do tak fundamentalnej dyskusji folklorystycznych poglądów Wrzodaka (s. 31) jest dla mnie pociągnięciem równie kuriozalnym co porównywanie wyważonych i krytycznych poglądów Cezarego Michalskiego do faszyzujących idei Bolesława Piaseckiego (s. 37). Uważam jednak, iż mimo wszystkie braki tekst Andrzeja Walickiego może odegrać pozytywną rolę dydaktyczną. Na ćwiczeniach z metodologii studenci mogą się z niego nauczyć, jak popełnia się elementarne błędy metodologiczne nawet wówczas, gdy jest się bardzo wybitnym profesorem o cenionym dorobku.
ABP JÓZEF ŻYCIŃSKI, ur. 1948, metropolita lubelski, wielki kanclerz KUL, członek Europejskiej Akademii Nauki i Sztuki (Salzburg) oraz Rosyjskiej Akademii Nauk Przyrodniczych (Moskwa). Autor m.in.: Język i metoda (1982), Teizm i filozofia analityczna (t. I - 1983, t. II - 1988), Granice racjonalności (1993), Elementy filozofii nauki (1996), Ziarno samotności (1997).