Bogactwo samo w sobie nie jest sprzeczne z Ewangelią. Nie da się jednak z nią pogodzić pragnienie bogactwa, życie w luksusie, niewrażliwość na potrzeby innych, a nawet "codzienny" konsumpcjonizm
Nie możesz służyć Bogu i mamonie. Nie da się! Albo jedno, albo drugie! To nie jest komunizm, to czysta Ewangelia! (Papież Franciszek)
Z uporem godnym lepszej sprawy co rusz wraca się do tematu relacji chrześcijanina do bogactwa, choć o niebo lepiej byłoby, gdyby podnoszono raczej temat relacji wierzącego do tworzenia i obracania dobrami ziemskimi niż ich gromadzenia. Znamienne, że temat ten podnoszony jest przez samych wierzących — wierzących w to, iż walcząc z niechrześcijańskimi stereotypami, robią dobrą reklamę Ewangelii. W rzeczywistości jednak ani Ewangelia nie potrzebuje stępienia ostrza radykalizmu, ani uczniowie odpowiedzialni za łagodzenie nauki Mistrza nie pomagają innym w przyjęciu ewangelicznego orędzia, już raczej ujawniają swój problem: niemożność zajęcia wobec wymagającej nowiny jednoznacznego stanowiska. Jeśli niewierzący nie potrzebują usprawiedliwiania swojego pożądania, wierzący wciąż takiego szukają. Być może takie ekshibicjonistycznie obnoszenie się z własnymi kompleksami czy wyrzutami sumienia stanowić ma jakąś intuicyjną formę autoterapii, ale w rzeczy samej może być traktowane raczej jako ucieczka od terapii nawrócenia.
Właśnie ten zarzut trzeba by wyeksponować na pierwszym miejscu — jako „znak czasu”, charakterystyczny objaw świadczący o stanie ducha współczesnych. Wszyscy, którzy zachowali jeszcze jakiś poczucie konieczności opowiedzenia się za Bogiem, bez nawrócenia próbują układać życie, jak im się wydaje, w zgodzie z Bożą wolą, podczas gdy dokonują jedynie/aż kompromisu, który musi pozostawać obcy bezkompromisowemu Jezusowi. Coś pomiędzy zimnem a gorącem, skrzyżowanie psa i wydry, mutacja wiary, która nie wstrząsa podstawami egzystencji, ale stanowi jedynie „kwiatek do kożucha”. Duch czasów zestawiony z Duchem Świętym powoduje jednak zawsze zasmucenie tego drugiego a radość pierwszego. Jeśli duch niewierzącego bogacza pławi się w luksusie nadmiernej troski, to duch wierzącego bogacza dręczony jest dodatkowo wyrzutami sumienia.
W praktyce taka ucieczka od nawrócenia wyradza się w tworzenie apriorycznego założenia, że chrześcijanin może być bogaty, które to założenie nie wynika co prawda z Pisma, ale za to w jego bogatej literze można od biedy znaleźć uzasadnienie przyjętej wcześniej tezy. Pod warunkiem, że się założy — niesłusznie i w sposób obraźliwy dla Boskiego i ludzkiego autora Biblii — iż księgi natchnione miałyby niwelować wątpliwości nurtujące serca pożądające dóbr ziemskich. Jeśli nie jest łatwo czytać Ewangelię w sposób bezstronny, to z kolei nie jest trudno wyobrazić sobie dajmy na to jakiegoś kosmitę, który przybywszy tu z planety Bezstronna przeczytał interesujące relacje ewangelistów i doszedł do wniosku, że dobrze, iż Bóg wcielił się na Ziemi, bo może dzięki temu nie obowiązują bezstronnych mieszkańców Bezstronnej wezwania do ubóstwa i przestrogi przed bogactwem formułowane przez nauczyciela z Nazaretu.
Cóż jednak robić, jeśli stronniczy ziemianie nauczyli się kazuistycznego faryzejstwa, w czym pomagają im zresztą egzegeci dostarczający argumentów do ugrzeczniania wymagań Mistrza Bezstronności, którego tak łatwo oskarżyć o posługiwanie się kulturowo uwarunkowanymi sformułowaniami jakoby dziś nieobowiązującymi? Ale przecież nawet jeśli „ucho igielne” to w ówczesnej rzeczywistości nie ucho, lecz brama, trzeba by jeszcze zrobić coś z wielbłądem, żeby go przecisnąć przez nią. Jednak wielbłąd pozostaje wielbłądem, a błogosławieństwo ubóstwa — przekleństwem bogactwa. Tyle że Jezus wyraził swój stosunek do mamony na tyle jasno, że stosunkowo łatwo jest oślepnąć od tego światła, by w poczuciu „świętego spokoju” błądzić po omacku w poszukiwaniu sensu innego niż zamierzony przez Rabbiego.
Drugą cechą charakteryzującą współczesnych jest oderwanie od materii i ciała, czyli w perspektywie teologicznej: zanegowanie tajemnicy wcielenia. To pokusa znana również czasom przedchrześcijańskim, która jednak od momentu wcielenia się Boga nie może być dłużej usprawiedliwiona. Na czym polega ucieczka od zgorszenia wcieleniem w praktyce? Na gorącym zapewnieniu, że liczy się intencja i ubóstwo duchowe, które jakoby można było oderwać od cielesnego. Jak każda półprawda, i ta również bazuje na prawdziwym spostrzeżeniu: zdarzają się ubodzy duchem bogacze i bogaci duchem biedacy. Ja osobiście spotykam ich rzadko, jednak nie wykluczam że tacy są, podobnie jak nie odrzucam wiary w istnienie wyjątków od reguły. Jednak jeśli reguła ma pozostać regułą, niech wyjątek pozostanie wyjątkiem, a wielbłąd wielbłądem. Zdaje się jednak, że bogacza zdolnego przecisnąć się przez ucho igielne jest nie łatwiej znaleźć niż igłę w stogu siana.
Pokrewną do mistrzostwa w rozciąganiu uszu igielnych i rozszerzaniu zakresu obowiązywania wyjątków będzie inna jeszcze cecha dzisiejszego człowieka: gwałtowność przekonywania o powołaniu do bycia biznesmenem. Przy czym zapewnianie to nie jest niczym więcej (i niestety niczym mniej też nie) niż usprawiedliwianiem rzekomym Bożym wybraniem tego sposobu życia, który został zaczerpnięty od ludzi tego świata i który niczym się nie różni od niego. Nie przeczę powołaniom do bycia biznesmenami, łaska Boża chodzi bowiem różnymi drogami, a w życiu świeckich na pewno rodzina i praca stanowią jej ulubione drogi. Ale jak każda łaska stanowiąca dar i wezwanie, i ta domaga się właściwej odpowiedzi ze strony człowieka. Przy czym ostrzeżenie Dawcy Powołań nie przestało obowiązywać: „Nie możecie służyć Bogu i Mamonie!” (Mt 6,24). Przynoszenie przez firmę zysku jest być może służbą Bogu, a prawdopodobnie służy ludziom, jednak nie wyczerpuje znamion powołania i pełnienia woli Bożej.
Przeprowadźmy dla zilustrowania współczesnej mentalności jedno jeszcze ćwiczenie z wyobraźni, tym razem przywołując nie przybyszów z innej planety, ale zmarłego Czesława Strzeszewskiego, profesora KUL. Otóż w swojej Katolickiej nauce społecznej przypominał on opracowane przez dawniejszą katolicką naukę społeczną inspirowaną tomizmem obowiązki, jakim podlega właściciel prywatny. Wśród nich wymienia się na przykład obowiązki w zakresie konsumpcji, do których należą: obowiązek najlepszego zużycia konsumpcyjnego oraz obowiązek przekazania na cele społeczne nadwyżki dochodów ponad słuszne potrzeby. Z kolei nadwyżka dóbr obejmuje: konieczności życiowe oraz potrzeby stanu, przy czym te ostatnie różnicują się w zależności od: przynależności do warstwy społecznej, przynależności do kręgu kulturowego oraz warunków koniunkturalnych.
Nie sądzę, żeby którykolwiek ze współczesnych liderów biznesu słyszał kiedykolwiek o czymś takim, a jeśli by nawet usłyszał — żeby nie skwitował tego pobłażliwym uśmieszkiem. I jeśli nie trzeba być liderem biznesu, aby uśmiechnąć się w reakcji na rozpracowane co do joty i kreski oczekiwania kierowane w stronę przedsiębiorcy, to uśmiech ten nie oznacza, że takie uporządkowanie sumienia nie jest potrzebne, ale wynika z różnicy w postrzeganiu tychże obowiązków. Być może współczesny chrześcijański biznesmen chętniej będzie mówił o swojej indywidualnej wierze i na nią się powoływał, bo z wiary tej wynikać będą subiektywnie rozumiane obowiązki — obiektywnie mniejsze od dawnych wymagań. Jeden Strzeszewski wie, czy niejeden współczesny dobroczyńca w perspektywie dawnych postulatów nie powinien zostać potraktowany jako chciwca i złodziej. Ale może nie, wszak pojęcie „słusznych potrzeb” może okazać się wystarczająco elastyczne, żeby uznać, że żyje się po prostu adekwatnie do zmieniających się warunków...
Przed wciąż aktualną pokusą bałwochwalstwa przestrzegała Papieska Rada „Iustitia et Pax” w wartym przeczytania dokumencie Powołanie lidera biznesu. Refleksja. Wśród największych zagrożeń współczesnego biznesmena wymienili autorzy dokumentu prowadzenie „podzielonego życia”, a więc życia, w którym istnieje rozdźwięk między wiarą a codziennym prowadzeniem interesów. W czym jednak widzę problem — mógłby ktoś zapytać — skoro właśnie o tę niepodzielność życia i wiary zdaje się chodzić dzisiejszym biznesmenom traktującym swoją pracę jako powołanie Boże? „Jedynie” w tym, co już sygnalizowałem: tworzy się religię na miarę współczesnego uwikłania w maksymalizację zysków. To odwrócony ogonem kot, kult złotego cielca, który staje się — cytuję dokument — „swego rodzaju fiksacją, której zwykle towarzyszy racjonalizacja”. Polega ona na tym, że co bardziej pobożne dusze potrzebują „pobożnego” usprawiedliwienia nieludzkiego i niebożego bogacenia się.
Tak powstaje swoista „religia bogaczy”; kult pieniądza zostaje ozdobiony etycznymi wartościami oraz uzasadniony Boskim pochodzeniem. Jednak w ten sposób przypomina jeszcze bardziej kult złotego cielca, który tylko w zamiarach jego wyznawców oddaje chwałę Bogu.
Tekst ukazał się w „Nowym Życiu” (2014) nr 2.
Publikacja w serwisie Opoki za zgodą Autora
opr. mg/mg