Używanie poprawnej polszczyzny to przejaw odpowiedzialności. Dlaczego powinniśmy dbać o nasz język ojczysty?
Używanie poprawnej polszczyzny to przejaw staromodności czy też może odpowiedzialności? O świadomości językowej z prof. Joanną Kuć z Instytutu Polonistyki i Neofilologii Uniwersytetu Przyrodniczo-Humanistycznego w Siedlcach rozmawia Monika Grudzińska.
Dlaczego powinniśmy dbać o nasz język ojczysty?
Bo jest jeden jedyny. Język ojczysty stanowi dziedzictwo przodków, w nim zawarty jest nasz językowy obraz świata, czyli sposób wierzenia, postrzegania rzeczywistości, to, jakie mamy obyczaje, kulturę. Wszystkie te elementy zawarte są właśnie w języku. Spójrzmy na zwrot frazeologiczny „wziąć kogoś na spytki”. Nam się dziś wydaje, że on jest taki jasny i oczywisty, oznacza „wypytać kogoś”. Ale to nieprawda, bo dawniej „spytki” to były tortury. Czyli wziąć kogoś na spytki oznaczało „torturami zmusić kogoś do mówienia”.
Język jest bardzo ważnym elementem naszej tożsamości narodowej. Pamiętamy z kart historii, że kiedyś go nam zabrano. Chcieliśmy mówić po polsku podczas zaborów, a nie zawsze to było możliwe. Dlatego przez wiele lat walczyliśmy o niego. Ponadto wszystko wyraża się w języku. To, że możemy się dziś spotkać i porozmawiać, również wyraża się w języku. Często w swoich publikacjach piszę, iż język ma status primus inter pares, czyli pierwszy ponad wszystkimi. Już romantycy mówili, że język wyraża ducha narodu. To on jest zwierciadłem kultury narodowej, źródłem wiedzy o naszej historii, istotnym składnikiem tożsamości narodowej. Stanowi czynnik spajający społeczeństwo. Dzięki językowi jesteśmy w miarę monolityczni, pomimo podziałów społecznych i politycznych.
W dobie globalizacji język ojczysty jest czymś, co przeszkadza czy pomaga?
Język polski nie ma statusu lingua franca, czyli języka międzynarodowego, ale przecież porozumiewa się nim 38 mln ludzi. Ten fakt należy uszanować. Poza tym panuje obecnie swoista moda na nauczanie języka polskiego. Na naszej uczelni od wielu lat prowadzimy Letnią Szkołę Języka Polskiego. Zainteresowanie nią jest ogromne. Co roku przyjeżdża spore grono osób, często z odległych zakątków świata, np. Brazylii, Tajwanu, Chin, Chile.
Choć język angielski jest coraz powszechniejszy, to jednak do codziennej komunikacji, już od najmłodszych lat, niezbędny jest nam język polski. Owszem, istnieją osoby, które tego nie dostrzegają lub ignorują ten fakt.
Globalizacja stwarza problemy normatywne, bo ilekroć pojawia się nowa jednostka, która być może jest funkcjonalnie uzasadniona, my jeszcze tego nie wiemy, trzeba ją opisać i zweryfikować jej status. Jak zastąpić hot doga i hamburgera? Przecież nikt nie będzie jadł gorącego psa! Dlatego tak ważna jest rola językoznawców, którzy powinni się wypowiedzieć, co jest potrzebne, co zbędne, co zaspokaja potrzeby społeczeństwa, a co jest przejawem mody językowej.
Istnieją jednak sfery naszego życia, z których polszczyzna jest wypierana bardziej intensywnie.
Ona jest nie tyle wypierana, co zastępowana. Na pewno dzieje się to w obszarze nowych technologii, biznesie, ekonomii, polityce. Pojawiają się nowe desygnaty wraz z nazwą i my je zapożyczamy, np. iPad. W niektórych przypadkach po prostu nie jesteśmy w stanie zastąpić słowa obcego polskim odpowiednikiem. Musimy też pamiętać, że język powinien zaspokajać potrzeby komunikacyjne społeczeństwa. Bo jeśli tego nie robi, przestaje być językiem użytecznym. Tak stało się np. z łaciną, która przestała być językiem dominującym, ponieważ nie nadążała za potrzebami użytkowników.
Język, jak każdy kod, jest zróżnicowany. Konkretne warstwy społeczne posługują się określonymi subkodami języka: istnieją grupy, którzy potrzebują kodu rozwiniętego, czyli języka bogatego, artystycznego, ale są też takie, którym wystarczy kod ograniczony. Obawiam się, że jako społeczeństwo zmierzamy właśnie do tego kodu ograniczonego, czyli polszczyzny ogólnej, codziennej. A już święty Mateusz przestrzegał, że „Twoja mowa Cię zdradza”.
To nieuniknione?
Artur Passendorfer, autor cenionych poradników językowych i ortograficznych, powiedział, że w języku panuje prawo pięści i zawsze wygrywa ta forma, która jest bardziej rozpowszechniona. Jakiekolwiek sterowanie polityką językową nie ma sensu. Eksperci mogą się wypowiadać, która forma jest lepsza, a która gorsza, ale nie zmienią częstotliwości ich użycia na co dzień. Tak jest z zaimkiem „tą”. Poprawna odmiana brzmi: ta książka - tę książkę. Mimo to forma „tą książkę”, choć niepoprawna, jest powszechnie używana.
Świat biznesu, zwłaszcza firm o zasięgu międzynarodowym, rządzi się już zupełnie swoimi prawami. Tam nie ma kierowników, dyrektorów, za to są finance manager, account recruitment resources itp.
Język korporacji to slang polsko-anglosaski, który bardzo często przejawia się w hybrydyzacji słownictwa. Najbardziej popularnym jest formant -ować, dzięki któremu można zaadaptować wiele angielskojęzycznych nazw: chargeować, skillować. Także nazwy stanowisk, choć mają w naszym języku odpowiedniki i udałoby się je zastąpić, pozostają oryginalne. Niektóre firmy wymagają stosowania takich nazw, bo są siecią globalną i muszą mieć ujednolicone nazewnictwo. Na to już nie mamy wpływu. Niemniej takie zjawiska czy nazwy „napędzają” rozwój języka, choć - niestety - nie zawsze pozytywnie. Na przykład tworzenie nazw zawodów kobiecych wciąż nastręcza trudności i powstają: ministerka, prezydentka. To nie są poprawne formy, choć niektórzy je stosują.
Niewiele osób wie, że duży wpływ na współczesne zmiany w języku miało powstanie Unii Europejskiej…
Po wejściu do unii Polska znalazła się w euroatlantyckiej strefie cywilizacyjnej. Stąd zaczęliśmy używać wspólnych dla tego obszaru terminów, np.: pluralizm, konsensus, elektorat, w biznesie: transza, szara strefa, tygrysie rynki. Rozmawiałam kiedyś z Agatą Kłopotowską, która jest szefem polskich tłumaczy przy UE. Ona zauważyła, że pod wpływem unii języki europejskie silnie ewoluowały. Mówi się nawet o brukselizmach, czyli słowach, sformułowaniach, które rodzą się w Brukseli. To sztuczne twory powstające na zasadzie rozmowy kilku osób różnych narodowości. Powtarzane wielokrotnie pozostają w użyciu.
Co uznałaby Pani za największy „grzech” w kwestii języka polskiego?
Jest ich kilka. Na pewno niedostrzeganie wartości naszego języka. Bo jeśli ktoś jej nie widzi, nie uzna za potrzebne kultywowania znajomości polszczyzny. A przecież w tym języku komunikujemy się nie tylko w sytuacjach codziennych, ale również zawodowych, artystycznych. Za drugie nasze przewinienie uznałabym brak etyki w porozumiewaniu się. Nie chodzi o wulgaryzm czy inwektywy, których jedni używają, a inni nie. Mam na myśli postawę nadawcy do odbiorcy i brak podmiotowego traktowania partnera, czyli nieszanowanie czyichś poglądów. W ogóle mamy tendencję do deprecjonowania kogoś, bo jest inny, ma inne poglądy itp. Powinniśmy również pamiętać o odpowiedzialności za słowo.
Kolejnym „grzechem” jest nobilitacja słownictwa potocznego, czyli dopuszczenie słów z życia codziennego do wysokich warstw języka. Ogromnym problemem staje się także wtórny analfabetyzm. Czasem wcale nie chcemy poznać naszego języka, nie zdajemy sobie sprawy z własnych niedociągnięć, pewnych znaczeń słów. Co gorsza, potrafimy upierać się, że mamy rację, choć to nieprawda. Jak kiedyś powiedział prof. Bralczyk: „wszyscy wstaliśmy z kolan, tylko nie wiadomo, co z czołem zrobić”. Problemów nastręcza również kategoria stosowalności: co wolno, a co nie jest dopuszczone w języku.
Skąd wiec czerpać wiedzę o zmianach w języku?
Każdy ma prawo popełniać błędy. Mamy do dyspozycji liczne poradniki językowe, słowniki poprawnej polszczyzny. Także internet oferuje wiele stron, gdzie można sprawdzić, zapytać o sporną kwestię, np. polecam poradnię językową PWN. Świadomość językowa powinna nam towarzyszyć przez całe życie, bo język stale ewoluuje.
Dziękuję za rozmowę.
Echo Katolickie8/2019
opr. ab/ab