Ankieta "Znaku" na temat współczesnego kształtu krytyki literackiej.
W refleksji nad wartościowaniem literatury nie powinno zabraknąć głosów opisujących konkretne doświadczenia krytyczne. Rozesłaliśmy więc wśród polskich krytyków - reprezentujących różne środowiska i różne pokolenia - ankietę zawierającą następujące pytania:
1. Wedle jakich kryteriów oceniam dzieło literackie?
2. Czy kryteria owe (jeśli istnieją) poddaję hierarchizacji, porządkuję (dzielę na ważniejsze i pomocnicze)? Czy też są one płynne i "sytuacyjne"?
3. Które spośród dzieł prozatorskich lub poetyckich z literatury polskiej lub obcej wydanych w ostatnich 20 latach uważam za wartościowe czy wybitne? Czy wybór owych dzieł pozostaje w zgodzie z wyborem takich, a nie innych kryteriów wartościowania?
Od dłuższego czasu z różnych miejsc dochodzą głosy, że z krytyką nie dzieje się najlepiej. Ale tonacja lamentu nad jej upadkiem, brakiem wyrazistych autorytetów - to jedna strona medalu. Bo przecież jeżeli przejrzymy czasopisma literackie z ostatnich lat, dostrzeżemy wcale niemało nazwisk, za którymi stoi rozpoznawalny już projekt krytyczny. Mówi się o Iksie, że zajmująco pisze o nowej prozie, a o Igreku, że jego wrażliwe odczytywanie poezji pozwala ją lepiej rozpoznać. To prawda, między nakreślonymi tu biegunami istnieje jakaś niemożność mediacyjna, powodująca rozstrzelenie stanowisk w ocenie krytyki. Ale też powszechnie formułowane jest pytanie o prawomocność sądów krytycznych, o kryteria, w oparciu o które kreowane są hierarchie, i tu już zaczynamy poruszać się w mglistej przestrzeni domysłów. Bo weź, czytelniku, gazetę albo pismo literackie do ręki. To, czego jeden krytyk gotów jest bronić zażarcie, inny jednym gestem strąca w otchłań niebytu. Wielkie, wspaniałe - czytamy w jednym miejscu, a w innym spotykamy co najwyżej chłodną diagnozę, że poprawne. Taka sytuacja uniemożliwia przeprowadzenie istotnej dyskusji literackiej od wielu już lat i - co byśmy nie mówili - zdążyła nam już spowszednieć. Ale nie wszyscy krytycy godzą się na taki stan rzeczy. Tyle że często odpowiedzią na podejmowane przez nich próby zainicjowania dyskusji jest łagodne ignorowanie zaproszenia.
Truizmem jest przypomnienie, że poststrukturalne literaturoznawstwo - po utracie dość stabilnego metajęzyka, umożliwiającego przecież wyznaczanie hierarchii wspartych na przejrzystych kryteriach oceny - nie poszukuje jednego punktu oparcia, ale umieściło się w różnych niszach, skąd opowiada historie bez pretensji do opisania Całości. Przypominam ten truizm, bo wydaje się, że często zapominamy o sytuacji krytyki, zerkającej ku "starszej" siostrze - teorii, a tam znów aż tak przejrzyście nie jest i oparcie teoretyczne też wydaje się dosyć chwiejne. Więc niby zgadzamy się, że uniwersalny metajęzyk jest iluzją, cieszymy się z zadekretowanej wielogłosowości, dopuszczamy różne stanowiska, ale potrzeba ustalenia autorytetów w jakiś sposób nadrzędnych też wydaje się obecna, choć głośno o tym raczej się nie mówi.
Oczywiście, upraszczam i przypominam rzeczy znane, ale chciałbym umieścić swoją wypowiedź w kontekście ogólniejszych kłopotów dyscypliny, w tym kłopotów z "przejrzystością" nawet prywatnych miar oceny dzieł literackich. Wszak owe miary przecież istnieją, nawet jeśli w konkretnych tekstach krytycznych ich obecność nie zawsze jest wyraźna. Nie wyobrażam sobie sytuacji "mgławicowości" projektu krytycznego, choć dopuszczam możliwość płynności kryteriów w pojedynczym, konkretnym opisie dzieła.
Wydaje mi się, że w sytuacji wykrystalizowanego - przynajmniej w ogólnych zarysach - projektu krytycznego już w momencie lektury nowego tekstu zaczyna działać kryterium zaszeregowania (że tak je roboczo określę): albo do grupy utworów, które z takich czy innych względów uznaję za ważne, interesujące, albo też - przeciwnie - do rupieciarni rzeczy nieistotnych w moim porządku czytelniczym. Chciałbym zwrócić uwagę na moment dokonania wyboru "pozytywnego", to znaczy rozpoznawania w tekście coraz wyraźniej rezonujących "współbrzmień" z moimi gustami, wrażliwością, oczekiwaniami etc. W takiej sytuacji tekst zaczyna otwierać się na uprzednio dokonywane rozpoznania krytyczne i uprzednio wyznaczone wartości. "Zaczepia" się jakby o projekt krytyczny i w tej przestrzeni zostaje wstępnie opisany. Dopiero w następnej kolejności pojawić się winny - bezpośrednio lub pośrednio - bardziej szczegółowe kryteria takiego, a nie innego zaszeregowania. Opisanie, "wstępna" interpretacja tekstu wydają mi się jednak ważniejsze od rozmaicie manifestowanych popisów krytycznych - sądzę też, iż subiektywizm tonu wypowiedzi jest tu konieczny, osłabia bowiem nadmierne czasem skłonności do "sztywnego" traktowania własnych, prowizorycznych ustaleń.
Piszę więc o dziele literackim i trochę o sobie jako "pierwszym" czytelniku danego dzieła. To tylko pozorna oczywistość. Bo z takiej kolejności wynika przecież hierarchia kryteriów, które bywają płynne - poza jednym, w moim porządku uprzywilejowanym: kryterium walorów estetycznych. Co to znaczy? Pytam, czy to jest "świeże", "dobre", "odkrywcze". Nie zawsze nawet tak i w takiej kolejności. Ale pytam w zasadzie o "literackość" tekstu, starając się - przynajmniej wstępnie - uchwycić swoistości, "osobności", które sprawiają, że myślę coraz intensywniej o utworze (oczywiście - w sytuacji przeciwnej zastanawiam się, gdzie i dlaczego widać "szwy" w tekstualnej tkaninie, dlaczego jest to dzieło niedobre, wtórne). Jeżeli dzieło jest fascynujące, to co mnie w nim uwodzi (niekoniecznie w sensie Barthesowskim), jaki rodzaj tekstualnego wykończenia? Równolegle z tymi pytaniami pojawiają się inne - dotyczące wartości poznawczych. Bo czasami objawia się "coś" na kształt fascynacji równocześnie poznawczej i artystycznej. Niekiedy w doskonałej równowadze, jak w trakcie lektury Hanemanna Stefana Chwina. Odsłonięcie nowych, nie przeczuwanych wcześniej możliwości, które zmusza do postawienia pytania o wymiary owej "nowości". Sprawdzanie innowacyjności dzieła - więc i to, niegdyś tak wysoko cenione, kryterium pojawia się w sytuacyjnej płynności! Nie jest to wszakże kryterium szczególnie często stosowane, w praktyce oceny bieżącej twórczości ma ono dość incydentalne zastosowanie. Ale kiedy ta właśnie miara pozwala dokonać oceny dzieła, niewątpliwie przestawia inne kryteria. Wspomniałbym jeszcze o kryterium interpretacyjnej "zagadkowości" dzieła, które z pewnego dystansu, stosowane do tekstów dawniejszych, pozwala określić ich podatność na wielokrotność i rozmaitość odczytań, ale bywa stosowane także i w odniesieniu do tekstów nowych.
Pora przejść - bodaj szkicowo - do konkretów, o które pyta redakcja "Znaku". Ale nie będzie tu łagodnego przejścia, chociaż uważam, że w swoich pracach krytycznych nie ukrywam ani kryteriów oceny, ani tego, co w prozie uznaję za najbardziej wartościowe. "Twarde" przejście na grunt konkretów spowodowane jest nie tylko rozziewem między praktyczną działalnością a jakąkolwiek próbą jej uogólnienia, którą starałem się szkicowo przedstawić. Wybór kryteriów, posługiwanie się nimi jest w znacznej mierze wypadkową ukształtowanej wcześniej wrażliwości, gustu, a więc czynników, które trudno poddać opisowi "z zewnątrz", z dystansu. Być może dzieje się i tak, że to mój gust, moje mniej czy bardziej uświadomione poszukiwania literackie nie tylko "sterują" kryteriami, ocenami, ale też - w trudny do zracjonalizowania sposób - modyfikują je
w każdorazowym spotkaniu z tekstem, który zaczyna mnie niepokoić. I że to ów niepokój - czy może niepokojąca fascynacja - wyzwala miary ocen, będąc kryterium panującym nad innymi?
Nie ukrywam więc, że szczególnie mi bliski, najbardziej atrakcyjny poznawczo i intrygujący artystycznie jest nurt prozy określany jako mitograficzny. Tak świetnie obecny w prozie ostatnich kilkunastu lat, z wcześniejszymi przedłużeniami (choćby Miłosz z Doliną Issy, Stryjkowski, Kuśniewicz, Odojewski) i dzisiejszymi modyfikacjami (tu widzę Opowieści galicyjskie i Duklę Andrzeja Stasiuka, Prawiek Olgi Tokarczuk). Składają się nań utwory Jarosława Marka Rymkiewicza (Rozmowy polskie..., ale i Żmut oraz Do Snowia i dalej...), Włodzimierza Paźniewskiego (Krótkie dni), Piotra Szewca (Zagłada), Pawła Huelle (zwłaszcza Weiser Dawidek), Anny Boleckiej (Biały kamień), Aleksandra Jurewicza (Lida i Pan Bóg nie słyszy głuchych). Wśród tych wartościowych dzieł umieszczam jedną wybitną - wspomnianego Hanemanna.
Podejmowana w wystąpieniach krytycznych próba opisu niektórych książek jest także próbą "dowartościowania" nurtu i opowiedzenia się po stronie pewnych literackich wartości; gdzie obok siebie mieszczą się - egzystencjalny ton i próba uogólnienia zbiorowego losu, to, co pojedyncze, wespół z historycznym, duchowe napięcia odsłaniające dramatyczne procesy poznawcze i łagodna, czuła ewokacja minionych światów, bujna soczystość języka i precyzyjny rytm zdania... Ale muszę się też przyznać, że na horyzoncie czytelniczych oczekiwań wciąż z oddali prześwituje jakieś "inne" dzieło.
ARKADIUSZ BAGŁAJEWSKI, ur. 1962, krytyk i historyk literatury, pracownik Instytutu Filologii Polskiej UMCS w Lublinie, redaktor naczelny kwartalnika "Kresy".
Muszę otwarcie przyznać, że krytykiem literackim bywam okazjonalnie. Pisuję z reguły dość krótkie recenzje, i to tylko wówczas, gdy jakaś książka szczególnie mnie poruszy, kiedy poczuję, że jest w niej to COŚ, co sprawia, że literatura warta jest zajmowania się nią. Kurioza literackie raczej mnie nie interesują, uważam bowiem, że należy je litościwie przemilczeć lub nielitościwie zamilczeć. Od tej reguły istnieją wyjątki, ale tylko wtedy, gdy kuriozum zyskuje poklask, który budzi mój zdecydowany sprzeciw. Wtedy w imię prawdy ruszam do ataku.
Zatem pierwszym i jedynym kryterium postępowania Marcina Barana jako krytyka jest jego (M.B. - przyp. M.B.) smak, czyli pojęcie o wiele więcej mające wspólnego z dowolnością niż mocno określonymi współrzędnymi. Oczywiście, gdy już akceptuję jakieś dzieło i mam dać tej akceptacji wyraz na piśmie - staram się wyjść poza prostoduszne stwierdzenie: "Bo mi się to podoba!" I tu mój smak wspiera się na ocenie siły języka i siły myśli danego dzieła. Przez siłę języka rozumiem takie złożenie słów, które wywołuje silną reakcję uczuciową. Nie potrafię tego lepiej nazwać. Po prostu, kiedy czytam niektórych poetów bądź prozaików, nabieram przekonania, że oni czują język, potrafią go używać - i jest to umiejętność zarówno techniczna, jak i metafizyczna. Siła myśli z kolei to siła przekazu (nazwijmy go tak z braku lepiej dopasowanego określenia) dyskursywnego. Ten przekaz niekoniecznie musi być po mojej myśli, lubię odmienne od mojego sposoby postrzegania i przedstawiania świata.
Język i myśl dzieła literackiego, które zwraca moją szczególną uwagę, są z reguły nośnikami tajemnicy - czasem tylko przedstawionej, czasem i rozwiązywanej. Chodzi mi tu o tajemnicę ludzkiego bycia w świecie oraz ludzkiego postrzegania i odbierania świata. Może też czasem ludzkiego kształtowania świata? Oryginalność stylu pisarskiego czy myślowego nie jest czymś, co ceniłbym najwyżej, choć dzieła o nadmiernie wyrazistej stylistyce opartej na zapożyczeniach nie budzą mojego czytelniczego entuzjazmu. Sądzę, że wszystkie te składniki muszą zaistnieć, bym mógł odebrać i ocenić utwór jako bliski mi i wartościowy. Osłabienie któregoś z tych czynników sprawia, że osłabieniu ulega mój zachwyt nad dziełem.
Ostatnie z pytań jest tyleż kuszące, co kłopotliwe. Ale ponieważ cały mój wywód oscyluje wokół skrajnie subiektywnych zapatrywań na rzeczywistość literacką, więc i ranking wartościowych czy wybitnych dzieł ostatniego dwudziestolecia będzie bardzo subiektywny. To nie jest lista lektur, to raczej wyznanie. To książki, które chętnie znalazłbym przy sobie, gdyby przyszło mi czas jakiś spędzić na bezludnej wyspie. Ale czytając je i dziękując Opatrzności, że pozwoliła mi je czytać, miałbym nadzieję, że kiedyś będzie mi dane wyspę tę opuścić i przeczytać coś jeszcze. (Lista zawiera książki, które ukazywały się w Polsce w ciągu ostatnich dwudziestu lat, ale powstać mogły wcześniej.)
1. Z prozy - Miazga Jerzego Andrzejewskiego i Narogi i patrochy Jakuba Szapera - bo na dwa różne sposoby uchwyciły dziwną rzeczywistość Polski zanurzonej w komunizmie. Felietonistyka Jerzego Pilcha - która nie jest już uszlachetnioną formą dziennikarską, lecz pełnoprawną, oszałamiająco błyskotliwą stylistycznie i mądrą sztuką pisarską.
2. Z krytyki - książki Jerzego Kwiatkowskiego, Ryszarda Przybylskiego i Zygmunta Kubiaka, jako przykłady współtworzenia, wzbogacania i umacniania literatury oryginalnej przez krytykę. Także teksty krytyczne Piotra Sommera i Mariana Stali. Sommer jako krytyk, który na "smaku detalu" przyrządza teksty niezwykłe wprost pod względem dosadności oraz istotności spojrzenia, i Stala, który jak mało kto potrafi dostrzec i pokazać, że wiersz współczesny to nie jest hermetyczny bełkot nadwrażliwego psychosomatyka, lecz komunikat istotny i wart namysłu.
3. Z poezji - Aleksander Wat i Czesław Miłosz. Z nieco młodszych - Ryszard Krynicki. Z jeszcze młodszych - Jan Polkowski i Zbigniew Machej. Ponieważ są oni już dość uznanymi poetami, a co za tym idzie także opisanymi - nie będę się starał pobieżnie ich tu etykietkować. Ale jest dla mnie pewne, że w każdej antologii polskiej poezji, i to nie tylko tej dwudziestowiecznej, znajdzie się miejsce dla ich wierszy. Z moich rówieśników najbardziej przemawia do mnie poezja Marcina Sendeckiego. Mam poczucie, że został on obdarzony umiejętnością niezwykle precyzyjnego posługiwania się słowem. I nie o umiejętność odrysowywania rzeczywistości tu idzie. Ze słów składanych przez Sendeckiego wyziera tu TAJEMNICA, której ani nie chcę, ani nie mam odwagi nazywać. Z kolei Miłosz L. Biedrzycki, Krzysztof Jaworski i Adam Wiedemann są twórcami poezji, które mają w sobie potężny ładunek dramatyzmu, a niesiony on jest przedniej jakości poczuciem humoru. Ponieważ sam mam nieprzezwyciężoną skłonność do sentymentalizmu i patosu - nie mogę na ich twórczość pozostać obojętnym. Myślę też, że w niektórych swych wierszach bardzo przejmujący jest Artur Szlosarek.
4. Z tłumaczeń - szczególną słabość czuję do poetów: Robinsona Jeffersa, Charlesa Reznikoffa, Eugenio Montalego i Philipa Larkina. Ich, mówiąc z grubsza, pesymistyczny sposób widzenia świata pomaga mi żyć. Co mógłbym powiedzieć także o pisarzach wspomnianych wcześniej.
MARCIN BARAN, ur. 1963, poeta, krytyk literacki. Opublikował cztery tomy wierszy, ostatnio: Sprzeczne fragmenty (1996).
Kto to jest krytyk literacki? To jest taki czytelnik, który wie. Który wie, dlaczego coś w literaturze mu się podoba lub nie. Albo któremu się wydaje, że wie. Albo który wszystkich wokół przekonuje, że wie. Bo przecież tak naprawdę to on sam często pogrążony jest w głębokiej niewiedzy.
Początek oceny wiersza, powieści czy eseju to odruch najzupełniej irracjonalny. Porusza nas pierwsza linijka, wciąga pierwszy rozdział, intryguje jakieś zdanie. Lub na odwrót (to zdarza się częściej) - nuży i irytuje już kilka początkowych stron opasłego tomu. Coś do nas trafia, coś nie. Dopiero później przychodzi refleksja: może wiersz mi się spodobał, bo akurat trafił w mój dobry nastrój, a przecież wcale nie wychodzi poza banał; może powieść rzuciłem po paru stronach, bo nie złapałem jej konwencji? Krytyk powinien kontrolować swoją lekturę i towarzyszące jej emocje. Czy to czyni? Powiedzmy szczerze, nie zawsze...
A gdy jednak przychodzi refleksja, gdy trzeba wypowiedzieć opinię, krytyk często zaczyna myśleć nie o tym, czy utwór naprawdę mu się podobał, ale o tym, co należałoby o nim powiedzieć. Istnieje konformizm środowiskowy: poeta X ma być chwalony, prozaikowi Y trzeba dokopać. Istnieje też mechanizm rynkowy: zaatakować znaną postać, wtedy wszyscy to zauważą, zoil zostanie gwiazdą. To jest najlepszy sposób na zdobycie sławy przez początkującego krytyka. Dlatego irracjonalny odruch pierwszej lektury zostaje zepchnięty w głęboką podświadomość, a problemem krytyka staje się dylemat: pochwalić czy zaatakować? Dylemat nie estetyczny, lecz taktyczny.
A zatem: co krytyk wie i wedle jakich kryteriów powinien dzieła literackie oceniać? Uczciwy (zwłaszcza przed sobą) krytyk wie, co w wierszu czy powieści go chwyta za serce. Czy jest to naprawdę literatura - piękna fraza, odkrywcza metafora, wciągający pomysł narracyjny? Czy coś obok - wzruszający, przywołujący sentymentalne wspomnienia opis miłości, słuszna (według krytyka) opinia polityczna, ekscytujący opis jakiejś dewiacji psychicznej? Jak oddzielić czysto estetyczne przeżycie od oczekiwań pozaliterackich?
Powiedzmy wprost: jednoznacznych i wyraźnych kryteriów oceny nie posiadamy i raczej trudno sobie wyobrazić, że je wypracujemy. Dlatego każdy krytyk musi je sformułować dla siebie samego i w swoim krytycznym sumieniu musi ocenić, na ile są one uczciwe. Nie oszukujmy się przy tym - rozmaitych uwarunkowań środowiskowych i tych stwarzanych przez media nie unikniemy.
Wydaje się wszakże, iż pierwsze kryterium powinno mieć charakter ściśle literacki. W utworze, który mi się podoba, poszukuję tej zasady estetycznej, która spowodowała, że on mnie poruszył. Z podejrzliwością przyglądam się wierszom czy opowiadaniom, które mnie uwodzą nie literackością, lecz atrakcyjnym dla mnie tematem. Oczywiście sama poetyka nie gwarantuje głębi przeżyć, jednak jeszcze mniej głębi dostarczają nawet najszlachetniejsze wynurzenia i przemyślenia udające tylko literaturę. Sprawdza się reguła: dobry literacko wiersz poprzez większą możliwość interpretacji szerzej otwiera się na świat i śmielej przekracza granice samej poezji niż wiersz płaski, banalny i jednoznaczny, choćby nawet związek ze światem miał być jego naczelną cnotą. Sztuka literacka to umiejętność znalezienia tego jednego, najwłaściwszego słowa, sformułowania najcelniejszej metafory, opowiedzenia historii w najbardziej intrygujący sposób. I to powinien docenić uczciwy krytyk.
Powstaje jednak szereg dalszych pytań. Po pierwsze, skoro nie posiadamy jednoznacznych reguł estetycznych (traktat Boileau już od dwu stuleci pleśnieje gdzieś w kącie), i tak uczciwość krytyka jest tylko uczciwością wobec jego własnych gustów. Tak, lecz właśnie dlatego krytyk powinien nabrać świadomości, dlaczego i co mu się podoba. I powinien (musi) umieć to jasno wypowiedzieć. Powinien też nabrać dystansu do własnego gustu na tyle, by umieć dostrzec te rozwiązania literackie, które wykraczają poza jego własne doświadczenia i upodobania. Poza tym nawet współcześnie smak literacki wypracowujemy sobie zbiorowo (np. w grupie rówieśników), więc jakaś wspólnota odczuć estetycznych i poczucie namiastki obiektywizmu oceny istnieje. Nie mylmy go przy tym ze wzmiankowanym wyżej bezmyślnym konformizmem.
Po drugie, czy naprawdę tylko literackość? Czy mądrość filozoficzna lub tzw. zaangażowanie społeczne nic nie znaczą? Odpowiadam: dla mnie pierwsze kryterium ma zawsze charakter estetyczny. W słynnym dylemacie - co jest lepsze: dobrze namalowany słonecznik czy źle namalowany Chrystus - zdecydowanie opowiem się za słonecznikiem (kiczowaty Chrystus nie otwiera na świętość, co najwyżej może służyć dewocji). Mam jednak pełną świadomość, że zupełnie inaczej przedstawi się dylemat, gdy zestawimy dobry słonecznik z dobrym Chrystusem. Czysta forma nie istnieje. Zarówno obraz, jak wiersz czy powieść przeżywamy w kontekście własnych uczuć, doświadczeń i przemyśleń. Dlatego temat dzieła wcale nie jest dla nas obojętny. Problem polega na tym, by owemu tematowi nie ulec, by Chrystus nie stał się pretekstem i alibi dla grafomanii, może nawet szczerej i żarliwej, ale jednak grafomanii. Jak w słynnej anegdocie o Janie Styce (proszę mi wybaczyć kolejną analogię malarską), który z szacunku dla Pana Jezusa postanowił Go malować na klęczkach, aż sam Pan mu się ukazał i powiedział: "Ty mnie maluj nie na klęczkach, ty mnie maluj dobrze." No właśnie.
Powyższe problemy to nie tylko teoria. Przecież tak wiele dyskusji nazywa się literackimi tylko dlatego, że dotyczą literatury, która w gruncie rzeczy jest w nich tylko pretekstem. Przypomnijmy choćby, jak wiele sprzecznych emocji budziła i niekiedy nadal budzi poezja Zbigniewa Herberta. Był już obojętnym na świat klasykiem, był autorytetem moralnym dla opozycji, był poetą zaprzeszłej epoki (dla młodych krytyków początku lat dziewięćdziesiątych), był wreszcie patronem prawicy. A przecież w twórczości Herberta najistotniejsze są piękne frazy i metafory; czytamy go nie tylko dla słuszności bądź niesłuszności jego wyborów, a mądrość jego wierszy nie sprowadza się do deklaracji. Podobnie kuriozalna była dyskusja wokół Wisławy Szymborskiej po przyznaniu jej Nobla. Wielu oponentów podzieliło poezję polską na prawicową (z patronem Herbertem) i lewicową (której patronką obwołano właśnie Szymborską), jakby ten podział dla literatury coś znaczył - bo i cóż by znaczyło na przykład dzielenie literatury włoskiego trecenta na tę spod znaku gwelfów i tę spod znaku gibelinów? Zapominano przy tym, że Szymborska jest autorką wierszy po prostu pięknych i dla literatury to najbardziej się liczy. W latach osiemdziesiątych mieliśmy skłonność do przeceniania twórczości "szlachetnej, niestety", przed którą przestrzegał nas wówczas Czesław Miłosz. Kryterium estetyczne mogło wówczas, w gorączce politycznej, działać jak kompres na rozpaloną głowę. A dziesięć lat później wielu autorów i redaktorów uwierzyło, iż najlepsza jest literatura odważna, czytaj: epatująca erotyzmem, wulgarnym językiem, okrucieństwem. Tym razem "anty-szlachetność", ale nadal bez zwracania uwagi na literackość (skoro "każdy może być poetą"). Kiedy indziej zgorszenie wzbudził cykl parodii Stanisława Barańczaka, w którym po prostu nie dostrzeżono jawnej konwencji literackiej, zamiast tego dopatrzono się zamachu na świętości.
Podaję przykłady nieporozumień w dyskusjach wokół literatury. Redakcja prosiła o wskazanie pozycji wybitnych. Unikam tego, bo byłaby to odpowiedź na inną ankietę. Powiem tylko tyle: jeśli przyjmiemy proponowane przeze mnie wyżej kryteria, zauważymy, iż żyjemy we wspaniałych czasach. Oczywiście dla poezji.
Ale to krytyk już wie.
KRZYSZTOF BIEDRZYCKI, ur. 1960, krytyk i historyk literatury, pracownik naukowy Instytutu Filologii Polskiej UJ. Wydał m.in. Świat poezji Stanisława Barańczaka.
Kiedy kilka lat temu wystartowałem jako krytyk - na łamach "NaGłosu", a potem "Tygodnika Powszechnego" i "Nowego Nurtu" - obiecywałem sobie, że będę się starał dotrzymywać kroku bieżącej produkcji literackiej. Rychło jednak zostałem daleko w tyle za rówieśnikami... Wiele się na to złożyło przyczyn; nie najmniej ważna jest i ta, że sam zacząłem być - jako poeta - obiektem obserwacji krytycznej innych. Teraz jestem już właściwie tylko sporadycznym komentatorem wydarzeń literackich, częściej uprawiającym krytykę "na gębę"; pocieszam się tym, co kiedyś powiedział na ten temat Jan Błoński: "Było bardzo wiele epok, a współcześnie jest wiele środowisk, w których najważniejsza krytyka nie pozostawia śladów pisanych. Dowodzi to tezy, że krytyka ma rozmaite drogi, zaś to, co napisane, często nie ma wielkiego znaczenia." Naturalnie słowa te odnoszą się przede wszystkim do czasów, w których to, co napisane, nie miało znaczenia o tyle, że nie wszystko napisane być mogło. Biorę je jednak do siebie przekonany, że to, co dotychczas napisałem, jest tylko częścią - niekoniecznie najlepszą - mojej działalności krytycznej. Że nie przynosi ona satysfakcji autorom, których tylko "obgadałem" - zamiast opisać - przepraszam.
Zasadnicze kryteria, a właściwie zbiory kryteriów, wedle których oceniam dzieła literackie, to estetyczna skuteczność oraz godny temat. Nazwy ogólne i cokolwiek staroświeckie, prosiłoby się więc parę słów wyjaśnienia.
"Estetyczna skuteczność" to - najprościej rzecz ujmując - suma trafnych rozwiązań językowych w danym utworze. To kryterium jest ważniejsze - skoro utwór ma być zaliczony do literatury pięknej i skoro na obszarze tej literatury należy znaleźć mu stosowne miejsce. (Takie jest zadanie krytyki; "krytyk literacki", pisał David Daiches, "spełnia inną rolę niż recenzent, który wyróżnia rozmaite funkcje recenzowanej książki, żeby ustalić, za co może ją pochwalić. Krytyk natomiast przeprowadza to samo rozróżnienie, żeby się przekonać, czy może ją pochwalić jako dzieło literackie.") Tę skuteczność sprawdza się naturalnie najpierw na poziomie pojedynczego zdania. Zdania schematyczne, "płaskie" (w których nic się nie dzieje), pretensjonalne, "laboratoryjne" (sztuczne do przesady i bez uzasadnienia) itd. - demaskują pisarza. Każdy prawdziwy pisarz "ustawia język do siebie", ale powinien mieć czułe ucho, nie lekceważyć żadnego z rejestrów mowy, słowem - nie powinien być w swoim języku "zarozumiały". Nie dowierzam autorom, którzy nie troszczą się o pojedyncze zdanie; nie znam przypadku, żeby ze zdań przeciętnych narodziła się nieprzeciętna całość. Czy bywa - na odwrót - tak, że z udanych zdań nic wyrazistego się nie klei? Bywa, ale to i tak o wiele lepsza sytuacja (a dla krytyka nawet - wyzwanie), niż kiedy ktoś brnie ku wyznaczonemu celowi, nie bacząc, że zostawia za sobą pogruchotane słowa i wyślizganą składnię.
Co natomiast rozumiem przez "godny temat"? Jeżeli utwór jest przekonujący na poziomie stylu, to już właściwie sam ów styl mógłby być wystarczająco "godnym tematem". Z przyjemnością czytam niektóre utwory, które chcą być programowo "nieużyteczne", które aspirują do czystej literackości. To są te "chwile radości", o które upominał się kiedyś - w imieniu poetów - Tadeusz Różewicz. Nie ośmieliłbym się zganić (także z powodów, o których wyżej) namiętności do układania pięknych zdań. Bez piękna - czy zdołalibyśmy cokolwiek powiedzieć? Po cichu jednak nie wierzę w czystą literaturę, tak jak nie wierzę w czyste sumienie. Człowiek zawsze mógłby zrobić więcej, niż robi; literatura też mogłaby się bardziej starać. Z równą - a często większą (bo w końcu jestem nieodrodnym dzieckiem krakowskich duchologów...) - przyjemnością obcuję więc także z literaturą, która, mówiąc najogólniej, zwraca się w stronę świata (czy - Świata) i która w sobie właściwy sposób próbuje mu jakoś zadośćuczynić za to, że pozwolił jej się pojawić. Literatura nie może dla świata zrobić zbyt wiele, ale może coś zrobić dla poszczególnych ludzi. Za "godny temat" uważam więc przede wszystkim taki, w którym dostrzegam nieobojętność na drugiego człowieka, na inne stworzenia, na tę całość, którą nazywamy rzeczywistością. Wielu pisarzy mówiło i mówi, że ich twórczość "bierze się z podziwu". To mi odpowiada.
Nie chciałbym natomiast, żeby literatura aspirowała do tego, by "wymierzać światu sprawiedliwość". Powinna być świadoma swoich granic i swoich możliwości. W pewnych kwestiach nie zastąpi ani religii, ani filozofii, choć - zgoda - może się zdarzyć, że będzie miejscem objawienia Boga czy objawienia mądrości. Z wielką przyjemnością przeczytałem ostatnio esej ks. Józefa Tischnera Czółno i całun, będący filozoficznym komentarzem do najnowszego tomu wierszy Zbigniewa Herberta. "Kto w poezji szuka filozofii", napisał ks. Tischner, "przypomina rybaka, który łowi ryby w lesie. Poezję trzeba rozumieć poprzez poezję, a nie poprzez schematy, które nie jej są. (...) nie szukam w poezji odpowiedzi na pytanie o »prawdę bycia«. (...) Pytanie o »prawdę« jest utrapieniem filozofa. Utrapieniem poezji jest pytanie o piękno. Nie wolno mieszać ze sobą tych dwóch pytań. U podstaw pomieszania znajduje się bowiem wątpliwe założenie, że »prawda« albo sama musi być »piękna«, albo musi prowadzić do »piękna«." Czy to znaczy, że odrzucam "filozoficzne" czytanie literatury? Nie, o ile jest ono uprawiane na ściśle określonych warunkach, to znaczy nie ulega pokusie "zapomnienia", iż o literaturze mowa. Znakomitych przykładów takiego czytania jest wiele; dość wspomnieć szkic Władysława Stróżewskiego Metafizyka Leśmiana.
Naturalnie powinienem teraz te ogólne kryteria (zwłaszcza drugie z nich) rozbić na mniejsze, bardziej szczegółowe. Pozwolę sobie jednak tutaj się zatrzymać. Dodam tylko słówko komentarza: mimo iż mój stosunek do literatury z biegiem lat ulega zmianie, bardzo istotnym "kryterium" pozostaje dla mnie coś, co zwykliśmy nazywać "pisarską osobowością". "Kryterium" to jest w pewnym sensie nadrzędne w stosunku do dwu opisanych. Pisarzowi, który w jakiś sposób mnie "dotknie" - który na przykład wymusi na mnie uznanie dla swoich "obsesji" albo, przeciwnie, ujmie mnie "skromnością" - skłonny jestem nieraz wybaczyć to, że bywa nieskuteczny artystycznie albo że nie przebiera w tematach. Jego porażki staram się wtedy widzieć w kontekście całej jego twórczości. (W ten sposób patrzę na przykład na dzieło Kornela Filipowicza, Stanisława Grochowiaka, Stanisława Czycza...)
Na trzecie pytanie ankiety odpowiedzieć najtrudniej. Ostatnich dwadzieścia lat - mój Boże! Trzeba by zacząć od późnych rzeczy Samuela Becketta (np. znakomitej jednoaktówki Katastrofa z 1982) czy Mirona Białoszewskiego (zwłaszcza Rozkurzu i Oho) i dojść, powiedzmy, do Tomaa alamuna, Ryszarda Krynickiego, Paula Muldoona i Marcina Świetlickiego. Trzeba by wymienić ze dwadzieścia nazwisk i kilkadziesiąt tytułów, każdemu poświęcając kilka zdań charakterystyki. Już teraz zastanawiam się, dlaczego wspomniałem tych sześć nazwisk (pierwsze, jakie przyszły mi na myśl), a nie wspomniałem innych. Nie chciałbym być niesprawiedliwy...
WOJCIECH BONOWICZ, ur. 1967, poeta, członek redakcji "Znaku". Wydał tom wierszy Wybór większości (1995).