Skalpel poety

Recenzja: Stanisław Barańczak, Chirurgiczna precyzja. Elegie i piosenki z lat 1995-1997

Cóż za niestosowność: zamienić poetyckie pióro na, co prawda lśniący swym ostrzem, lecz w istocie i przeznaczeniu najzupełniej prozaiczny i bezlitosny - skalpel! Niestosowność, na jaką sobie jednak pozwala czytelnik, sprowokowana została tematem medycznym, który pojawia się w najnowszym tomie wierszy Stanisława Barańczaka. Już tytuł może zmrozić co wrażliwsze dusze - Chirurgiczna precyzja.

Kunszt poetyki Barańczaka można zestawić z wirtuozerią skrzypka albo z mistrzostwem zegarmistrza, skąd jednak chirurgiczne skojarzenie? Czy tylko z uwagi na precyzję i nieodwołalność poetyckich zabiegów? (Nieodwołalność, bo czytelnikowi wydaje się, że wyjęcie jednego segmentu, jednego słówka, jedno przejęzyczenie może zaburzyć całą misterną konstrukcję wiersza.) Otóż nie tylko. Pióro Barańczaka (a raczej - porzućmy wreszcie tę staroświecką poetyczność - sprawny komputer) staje się skalpelem, który tyleż precyzyjnie, co bezlitośnie tnie skórę świata, by zobaczyć, jakie sprzeczności tkwią u podstaw naszego widzenia rzeczywistości. Istotne jest to wejrzenie wewnątrz i dotknięcie czegoś, co wydaje się tyleż ważne, co tajemnicze. Paradoksalne, medyczno-poetyckie credo autor formułuje w tytułowym wierszu zbioru!

Nie demiurgiem być - chirurgiem być, chociażby takim:
nie bardzo precyzyjnym, niepewnym, co znakiem
a co przypadkiem, ale, gdy czegoś dotyka,
świadomym, że jest ważne to, co się wymyka.

Tom Chirurgiczna precyzja opatrzony jest podtytułem: Elegie i piosenki z lat 1995-1997. O piosenkach za chwilę, najpierw parę słów o elegiach. Nazwa gatunkowa może być w tym wypadku dla czytelnika myląca. Niewątpliwy ton elegijny tych wierszy nie polega na ponurym oddawaniu nastroju melancholii, lecz na powadze istoty rozważań o świecie. Sam sposób mówienia (właśnie: mówienia, to są wiersze "mówione") wykazuje jakby nonszalancję, lekkość, a nawet specyficzny humor. W tych elegiach elegijności nie ma na wierzchu, trzeba jej szukać dopiero gdzieś pod podszewką. Bo w mówieniu o sprawach poważnych nie należy się poddawać pokusie patosu czy sentymentalizmu. Jak u Szymborskiej: trzeba się wystrzegać przesady.

Z drugiej jednak strony, kolokwializm - jak to u Barańczaka - poddany jest rygorowi kunsztownego, stroficznego wiersza. Chirurgiczna precyzja przypomina w tym zwłaszcza "barokową" Widokówkę z tego świata. O ile w Podróży zimowej rygor formalny narzucony był rytmem muzyki Schuberta, o tyle tutaj wyznaczany jest decyzją samego autora, który w kolejnych wierszach stosuje rozmaite miary, a wszystkie poddaje surowej regule. Miarą powracającą jest przy tym vilanella (wymagający szczególnej precyzji wiersz składający się z sześciu strof, w którym wersy pierwszy i ostatni pierwszej zwrotki w następnych powracają w rozmaitych wariacjach), znana u Barańczaka już z Widokówki..., tutaj pojawiająca się pięciokrotnie, zawsze w funkcji szczególnej, swoistego komentarza. Nałożone językowi kolokwialnemu poetyckie wędzidło ma jednak dodać pozornie niedbałej wypowiedzi należnej powagi. Owszem, nie poddajemy się przesadzie, ale równocześnie rytmem wiersza przydajemy metafizyczności ostentacyjnemu banałowi obserwacji zwyczajnego świata. To on właśnie, barokowy kunszt poetyki Barańczaka, jest tym precyzyjnym, ostrym cięciem skalpela, które prowadzi nasze widzenie świata ku temu, co kiedy indziej jest niedostrzegalne.

Przedmiotem opisu poezji Barańczaka jest świat - zwyczajny, właściwie banalny. Pokazywany poprzez konkret zmysłowego doświadczenia. Najważniejsze jest to, co zobaczone lub usłyszane. Nawet pojęcia skądinąd ogólne, jak czas, historia, piękno, sztuka, są tutaj uzasadnione o tyle, o ile są konkretnie doświadczane. Miłosz napisał: "Największy wróg człowieka jest uogólnienie." Barańczak stosuje się do tej zasady i pilnie strzeże się przed jakąkolwiek abstrakcją. Dlatego w jego wierszach ogromną rolę odgrywa opisowość, a nawet narracja. Ich elegijna refleksyjność wynika dopiero z tego, co doświadczone i zobaczone.

Tom podzielony jest na cztery części. Ostatnia to piosenki. Trzy pierwsze, zawierające elegie, wyznaczone są przez trzy kręgi tematyczne, które można opisać takimi przeciwstawieniami: sztuka - życie (historia); ciało, świat - dusza, Bóg; czas, przemijanie - konkret wspomnienia. Barańczak jako krytyk wiele uwagi poświęcał uzasadnieniu tworzenia poezji. W Chirurgicznej precyzji stawia ten problem na nowo, przy czym wykracza poza ściśle wyznaczone granice poezji. Zajmuje go kwestia piękna, czy choćby tylko przeżycia namiastki piękna w świecie, który przecież sam jest obcy sztuce. Znamienny jest wiersz Z okna na którymś piętrze ta aria Mozarta, będący wstępem do całego tomu. Dobiegająca z jakiegoś okna melodia Mozarta staje się znakiem wieczności piękna w świecie podlegającym konwulsjom historii ("A w tej samej chwili / waliły się i z gruzów wstawały mocarstwa"). Tak jakby Mozart miał ocalać świat, może miał mu przydawać sensu, a na pewno wyrywać go z banału zwyczajności. Podobnie jak Bach w wierszu Hi-Fi, gdzie jednak nie tyle chodzi o metafizyczne piękno, ile o doskonałość techniki nagrania ("Techniczny postęp? Szło o podsłuch / muzyki"), która powoduje, że byt idealny (muzyka) zostaje przyłapany na niewierności wobec samego siebie, skoro obok brzmienia utworu słychać brzęk szklanki czy pomruk dyrygenta. Zatem z jednej strony piękno ocala świat, czy też jest tym jedynym wiecznym czynnikiem świata nadającym mu sens, z drugiej - jak człowiek - odległe jest od ideału.

To jest jedno z zasadniczych pytań tego tomu: jaka jest relacja między precyzją i doskonałością a zwyczajnością i banałem? Nie jest przypadkowa tytułowa "chirurgiczna precyzja", podobnie jak istotna jest doskonała operacja wysadzenia szesnastopiętrowego wieżowca (wiersz Implozja). Nieomylna technika, sprawność, idealne piękno posiadają drugą, mniej doskonałą stronę. "Firma ma na swym koncie tysiące implozji: / główna rzecz to właściwie rozmieścić dynamit." Tylko tyle. "Więc to już? Tak, już." Banał? Banalna podszewka doskonałości? A przecież tęsknimy za jakąś formą doskonałości, za pięknem absolutnym. Może ono przejawia się w ocierającym się o cud śpiewie? Cóż, skoro by cud się dokonał, "zjawia się jakiś McCormack: pospolity, przylizany, tłustawy" (w wierszu Tenorzy).

Doskonałość istnieje (bo istnieje Mozart i głos McCormacka), ale jest tak uwikłana w banał istnienia, że następuje jakiś dysonans. Oczekiwalibyśmy czystego ideału, tymczasem on istnieje tylko w cielesnej, zbrukanej rzeczywistością postaci. I dotyczy to nie tylko piękna. Tak jest w samym życiu. Pojawia się pokusa spoglądania na świat i innych ludzi z perspektywy założonego ideału. Wówczas nie ma innego wyjścia, jak tylko przyjąć postawę pogardy. Czy to wobec poznańskich mieszczuchów zajadających się ciastkami w niedzielne popołudnia (Od Knasta), czy tak zwanego prostego człowieka ("Prosty człowiek mógłby, do licha, zdecydować się wreszcie, kim jest"). Lecz właśnie ta pogarda w imię jakiegoś apriorycznego ideału zostaje przez Barańczaka zdecydowanie odrzucona. W wierszu o "prostym człowieku" przywołane pierwsze zdanie (zarazem incipit) zostaje w konkluzji skontrowane paralelnym: "każdy człowiek w każdej sekundzie decydować musi, kim jest". Właśnie, każdy. Podobnie w wierszu o zajadających ciastka mieszczuchach pojawia się konkluzja: "Dziś mój wstyd, potworny: / przypuszczać, choćby dzieckiem, że ta biała laska, / to pudełko co tydzień, było kwestią formy; / nie dostrzec, że jeżeli jest coś, co pomaga / trzymać się życia, iść przez ujadanie sfory / dni - jeszcze żałośniejsza jest moja pogarda..."

Podkreślmy przy tym: to nie jest opowiedzenie się za pospolitością przeciw ideałowi. Raczej chodzi o dostrzeganie ambiwalencji obydwu. Szpetny świat koniecznie potrzebuje cudu muzyki Mozarta, w swojej szpetocie jednak nie może zostać pogardliwie odrzucony w imię niedosiężnego piękna. Świat jest równocześnie banalny, pospolity, brzydki i wspaniały, godzien zachwytu. Może jest to sprzeczność, ale zarazem jest to nieodłączna cecha świata. Dlatego w poezji Barańczaka, będącej modelem świata, niebywały kunszt formy zderzony jest ze zwyczajnością kolokwialnego języka i z prozaicznością obserwacji pospolitej rzeczywistości.

Ta gra toczy się wyraziście w II i III części cyklu. Druga część to opowieść o życiu, śmierci, ciele, duszy i Bogu. Tutaj najdobitniej ujawnia się metafizyczność Chirurgicznej precyzji. Powracają znane z Widokówki... pytania o sens. I, podobnie jak tam, podobnie jak w Podróży zimowej, zasadnicze napięcie wynika z tego, iż potrzeba wiary i dialogu ze Stwórcą podlega dramatycznemu zakwestionowaniu wobec doświadczenia niedoskonałości świata. Przy czym tutaj w Dialogu duszy i ciała czy w wierszu Chęci niedoskonałość obejmuje też duszę, nie tylko ułomne i cierpiące ciało. Właściwie niedoskonały jest też Bóg, którego nie do końca udane dzieło stworzenia skwitowane jest tyleż ironicznym, co może jednak cokolwiek pokornym (wobec takiego dzieła stworzenia, jakie jest; jedynego, jakie jest): "liczą się chęci" (Barańczaka nie należy ujednoznaczniać - rozpisane na dialog wiersze pozostają do końca dialogiem).

W części trzeciej bohaterem jest czas. Czas - śmiertelny wróg rzeczy i człowieka. To on zawsze zwycięży. "Czas tak cierpliwie znosi mnie z powierzchni ziemi!" Może sposobem na czas jest wspomnienie. Ale, wiadomo, to tylko namiastka tego, co naprawdę jest utracone. Jedyne, co czas na pewno przyniesie, to śmierć. "Powiedz krtani, że wkrótce."

Skalpel elegii sięga do chorych trzewi świata. Jest jednak w świecie coś, co nie podlega wątpieniu, coś naprawdę wspaniałego, co ratuje nadzieję. To miłość. Ostatnią część tomu wypełniają Piosenki nie śpiewane Żonie (wyłącznie z małodusznego braku wiary we własne możliwości wokalne) - cykl nadzwyczaj pięknych wierszy wyrażających miłość do Żony, co przecież nie jest tak częstym zjawiskiem w poezji. Są to "piosenki", a więc z założenia autor przyjmuje styl cokolwiek lżejszy, wyrażanie uczuć poddaje formie, która je trochę weźmie w nawias: żeby nie popaść w sentymentalizm, żeby o sprawach najważniejszych mówić z nutką humoru, żeby wejść w rolę trubadura, co może ułatwić wysłowienie. A zatem "śpiewa" pochwalny madrygał ("och ty niewybaczalna", "och ty nieobliczalna"), poranną Albę lodówkową i wieczorną Serenadę, szeptaną do ucha przy wtórze szmeru klimatyzatora. Jest też aria i jest blues. W piosenkach przynależna gatunkowi przesada jest przeniknięta ciepłem i humorem. Jednak nie wielkie słowa w nich dominują. Miłość w piosenkach jest wyrażana poprzez opis zdarzeń codziennych i najzupełniej banalnych. Bo taka to ma być miłość - nie idealna miłość trubadurów, lecz miłość uwikłana w zwyczajność. I dopiero w tej zwyczajności nadzwyczaj czuła i piękna. Z pewnością Mozart ratuje świat przed jego pospolitością, ale dopiero miłość potrafi nadać mu prawdziwy sens.

Obok piosenek mamy jeszcze jeden piękny wiersz o miłości: vilanellę Płakała w nocy, ale nie jej płacz go zbudził. Wiersz bardzo przejmujący, o wzajemnej tkliwości dwojga ludzi i o trudzie znalezienia właściwej odpowiedzi na uczucie tej drugiej osoby.

Skalpel poety sięga tam, gdzie boli. Jest wówczas ostry i bezwzględny. Bywa jednak, że delikatnie i tkliwie otwiera uczucia, które tak trudno na zewnątrz wyrazić, a które trzeba wypowiedzieć, bo bez nich świat nie zyskałby ocalenia. Szczęśliwa żona, która wysłuchuje takich piosenek.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama