Przemyślenia na temat współczesnej krytyki literackiej - zwłaszcza w odniesieniu do nowej, po-PRL-owskiej rzeczywistości.
Na dzisiejszym położeniu krytyki literackiej niewątpliwie zaważyły jej losy w Polsce Ludowej. Nawet nie to, co składało się na krytykę oficjalną, która z biegiem lat stawała się zjawiskiem coraz mniej znaczącym. W czasach socrealizmu, który i w tej dziedzinie pełen był aberracji, krytyka stanowić miała swoisty pas transmisyjny partii do literatury (by sparafrazować znane powiedzenie Lenina o związkach zawodowych). W latach późniejszych krytykę literacką uprawiano (i to w wielu wypadkach z niewątpliwym powodzeniem), choć teoretycznie była działalnością nie tylko utrudnioną, ale wręcz niemożliwą. Cały, wewnętrznie złożony i sprzeczny system przeszkód, komplikacji i ograniczeń stał się głównym wyznacznikiem, oddziałującym na sposoby funkcjonowania krytyki i samo jej istnienie. Bez wątpienia wszakże działali wówczas wybitni krytycy. Należeli do pokolenia, które na literacką agorę weszło jeszcze w latach trzydziestych, by przypomnieć Kazimierza Wykę, Artura Sandauera, Zbigniewa Bieńkowskiego, ale działali też świetni krytycy o pokolenie młodsi, by wspomnieć znakomitą grupę krakowskich uczniów Kazimierza Wyki z Janem Błońskim, Andrzejem Kijowskim i Ludwikiem Flaszenem, by wymienić najwybitniejszego komentatora i analityka XX-
-wiecznej polskiej poezji - Jerzego Kwiatkowskiego, Jana Józefa Lipskiego, który znajdował czas na pisanie o literaturze, choć pochłaniała go działalność społeczna. Wśród młodszych trudno nie wspomnieć o Jacku Łukasiewiczu i Tomaszu Burku. Mamy tu niewątpliwie do czynienia z galerią indywidualności, które - jak można dziś domniemywać - na trwałe zapisały się w dziejach polskiej krytyki literackiej.
Gdy uwzględnia się te fakty, a zakwestionować ich niepodobna, wydawać się może, iż w latach PRL-u krytyka osiągnęła wysoki poziom i zapisała się znaczącymi i trwałymi osiągnięciami. Jest to prawda, ale gdyby ograniczyć się tylko do niej, powstałby jawny fałsz. Ogłaszali swe prace znakomici autorzy, ale krytyka jako swoista dziedzina twórczości i praktyki literackiej narażona była na takie ograniczenia, że to, co zdobyła i stworzyła, wypada niemal zaliczyć do dziedziny cudów. Można by powiedzieć, że wszystko się przeciw niej sprzysięgło: nie można było kwestionować wartości tego, co produkują autorzy oficjalni (nikt w tamtych latach nie mógł publicznie stwierdzić, że na przykład utwory Jerzego Putramenta są literacką nicością); zestawiano listy pisarzy, których nazwisk wymieniać nie wolno, a cóż dopiero o nich pisać; literaturę polską podzielono na dwie ściśle od siebie oddzielone części i jedną z nich - powstającą na emigracji - obłożono nakazem milczenia i przez lata traktowano tak, jakby nie istniała. Pojawienie się drugiego obiegu radykalnie zmieniło położenie literatury, ale nie sprawiło, że kondycja krytyki uległa zasadniczej poprawie. Powstał jeszcze jeden podział: krytycy ogłaszający swoje artykuły w prasie wydawanej oficjalnie nie mogli zajmować się literaturą publikowaną poza cenzurą, krytycy związani z pismami drugiego obiegu na ogół nie mieli ochoty na zastanawianie się nad utworami, nawet wybitnymi, ogłaszanymi w oficjalnych wydawnictwach. Jak każdy podział tego typu także ten krytyce literackiej nie sprzyjał.
Te mnożące się trudności i przeszkody sprawiały, że pewnych zadań krytyka podejmować nie była w stanie. Nie dane jej było ogarniać całości zjawisk, a jeśli mogła formułować programy, to jedynie cząstkowe, nigdy bezpośrednio nie kwestionujące koncepcji oficjalnych. Działając w takich warunkach, skazana była na przemilczenia i ezopowy język. Krytyk nie mógł być nieświadom sytuacji, w jakiej przyszło mu działać, a gdy uznał, że winien postępować tak, jakby tych ograniczeń nie było, musiał przystać na ponoszenie ogromnych kosztów własnych; czasem polegały one na zgodzie na interpretacje i twierdzenia w sposób jawny kłócące się z literacką i nie tylko literacką rzeczywistością. Na wybór tego rodzaju pisał się przynajmniej jeden krytyk wybitny - Sandauer. Sformułował on wiele trafnych sądów o ówczesnej literaturze i sytuacji literackiej, wypowiedział kilka prawd, których słuchało się niechętnie, mimo to jednak jego twórczość ukazuje dwuznaczności, jakie wiązały się z tego rodzaju decyzją.
Dziedzinami, które pozostawiały pewną swobodę działania, były analizy poszczególnych utworów czy dorobku całej twórczości danego pisarza, opisywanie tendencji, które bezpośrednio nie łączyły się z problematyką polityczną, krótko, to wszystko, co miało charakter immanentnie literacki. Krytyk, jeśli chciał pozostać w zawodzie, sam musiał narzucać sobie ograniczenia - skazywał się na ich interioryzowanie. Było to trudne, zwłaszcza na dłuższą metę, toteż nic dziwnego, że krytyka literacka stanowiła tę dziedzinę twórczej działalności, od której uciekano - do zajęć typu akademickiego, własnego pisarstwa, prac redakcyjnych bądź przekładowych.
Oczywiście, po roku 1989 położenie krytyki, podobnie jak wszystkich innych dziedzin pracy literackiej, zasadniczo się zmieniło. Zniknęły te wszystkie przeszkody i ograniczenia, które pozbawiły pracę krytyka głębszego sensu i obligowały go do nieustannego rozwiązywania kwadratury koła. Warto przypominać te oczywistości, by zapytać, czy ta zmiana - a o jej wadze przesądza choćby likwidacja cenzury - miała dla krytyki literackiej konsekwencje natychmiastowe i od razu widoczne? Wydaje się, iż spektakularności tutaj zabrakło, może z tej racji, że krytyka swoje główne swobody zdobyła w zasadzie już wcześniej, że pewne postawy i tendencje (choć - tępione - nie docierały do szerszej publicznej wiadomości) wykrystalizowały się jeszcze w czasach PRL-owskich. W istocie bowiem w roku 1989 żaden przełom literacki się nie dokonał, nie nastąpiło nic takiego, jak efektowne i widowiskowe odrzucenie literatury, która miałaby reprezentować właśnie zakończoną epokę. Nie nastąpiło, bo zjawisko, które dałoby się określić jako "literatura PRL-owska", od dawna już w swych kanonicznych postaciach nie istniało, a jej resztki, na które składała się twórczość oficjalna, ta popierana i służąca celom propagandowym, były na tak niskim poziomie i miały tak niewielkie znaczenie społeczne, że nikt przytomny nie mógł się wobec nich określać (konieczne jest rozróżnienie: literatura PRL-u, lub PRL-owska, czyli ta, która stanowiła wytwór i sługę systemu, oraz literatura w PRL-u, powstająca w niekorzystnych warunkach realnego socjalizmu, ale niezależna lub choćby do niezależności zmierzająca). I tym choćby sytuacja roku 1989 różni się od sytuacji roku 1918. Kaprys historii sprawił, że odzyskanie niepodległości po pierwszej wojnie zbiegło się z ostatecznym wypaleniem się stylu, który obowiązywał przez ćwierćwiecze. Irzykowski już na kilka lat przed wybuchem wojny stwierdził, że Młoda Polska posiwiała; po jej zakończeniu była już niewątpliwie siwa jak gołąbek. I to ułatwiło sytuację pisarzom wchodzącym na literacką agorę po roku 1918: literaturę tworzoną przez pokolenie poprzednie z łatwością mogli odrzucać i wobec niej się określać. Krytykom i pisarzom debiutującym w okolicach roku 1989 przywilej tego rodzaju nie był dany, nie mają oni swojej Młodej Polski, gdyż podobnej roli nie może pełnić literatura powstająca w Polsce Ludowej (i na emigracji), także z tego względu, że nie reprezentowała stylu choćby w jakiejś części jednolitego, a czynniki, które pozwalałyby o niej mówić jako o całości, znajdowały się poza nią, wynikały z uwikłań politycznych, a więc z kontekstów, w jakich przyszło jej powstawać i istnieć. Nasuwa się pytanie: czy zmiana polityczna musi w trybie natychmiastowym powodować zmianę literacką, a jeśli tak, to w jakim stopniu?
W swych rozważaniach o popaździernikowej prozie Jan Błoński wprowadził przed czterdziestu laty do języka krytycznego znakomitą metaforę - zmiana warty. Przylega ona nie tylko do sytuacji, w której została puszczona w obieg, w jakiejś mierze może służyć także opisowi sytuacji dzisiejszej. Zmiana warty nie ma z zasady charakteru całkowitego, nigdy tak się nie dzieje, że nowa, na ogół młoda, ekipa zastępuje w pełni tę, która działała poprzednio. Zmiana warty, dokonana w ciągu ostatnich lat i wciąż stanowiąca żywy proces, nie odbiegała od tej reguły. Obecnie działają krytycy różnych pokoleń - począwszy od Ryszarda Matuszewskiego, niewątpliwego nestora w krytycznej profesji, który swą pracę rozpoczynał jeszcze w okresie międzywojennym, poprzez tych, którzy - jak Jan Błoński - zaczynali w latach pięćdziesiątych, aż do debiutantów z okresu przełomu. Zmiana warty oczywiście nie ogranicza się do prostego faktu pokoleniowych przesunięć. Jeśli ma mieć głębsze znaczenie, musi się wiązać zarówno ze zmianą możliwości działania, jak z przekształceniami w sferze ideałów estetycznych i wartości. I tak właśnie rzeczy mają się obecnie.
A na tego rodzaju układ spraw składa się to wszystko, co tworzyło polityczny i literacki przełom - z likwidacją cenzury na pierwszym miejscu. Jest to oczywiste i nie ma powodu, by rzecz tę powtarzać. Owo poszerzenie możliwości ma jednak konkretny wymiar. W czasach nowożytnych, gdy krytyka nie sprowadza się do pisania programowych traktatów (jakie komponowano jeszcze w XVIII wieku), warunkiem jej rozwoju stało się istnienie czasopism, które poświęcają literaturze swoje łamy, nie ograniczając się przy tym do przekazywania prostych kronikarskich informacji. Prawda, pisma takie istniały i w poprzedniej epoce, by wymienić te tylko, które kontynuują swą działalność - "Nowe Książki" i "Twórczość" - i przez dziesięciolecia ze zmiennym szczęściem publikowały teksty krytyczne. Najważniejszym wszakże wydarzeniem było pojawienie się czasopism nowych, a przede wszystkim ich decentralizacja, to, że są wydawane w różnych ośrodkach (najciekawsze zresztą poza Warszawą). Nie wszystkie jednak z liczących się czasopism krytyce poświęcają należną uwagę. "Zeszyty Literackie" w ogóle nie interesują się tą dziedziną pisarstwa, a jeśli już zamieszczają jakiś tekst krytycznoliteracki, jest to z reguły omówienie publikacji któregoś z bliskich współpracowników pisma; mamy więc tutaj do czynienia bardziej z wydarzeniem towarzyskim niż w ścisłym sensie tego słowa literackim. Żałować wypada, iż ten wysoce kulturalny i ambitny, choć nieco już akademicki, dwumiesięcznik nie przejawia w tej dziedzinie żadnych aspiracji i po prostu w niej się nie liczy.
Powtarzam, pojawienie się licznych czasopism radykalnie poszerzyło możliwości krytyki literackiej, choć nie sposób nie zauważyć, że dwa świetne pisma, zresztą o całkiem różnym charakterze, zostały zlikwidowane: "Ex libris" i "Nowy Nurt". Pierwsze z nich zaczęło od informowania o nowościach wydawniczych, szybko jednak znacznie poszerzyło formułę, stając się forum dla ambitnej eseistyki krytycznej - to ono właśnie publikowało ciekawe dyskusje na temat literatury przekształcającej się w trakcie zmiany warty. Drugie było głosem wstępującego pokolenia, a więc pismem, w którym w sposób całkowicie naturalny, bez konieczności zawierania kompromisów, ujawniały się tendencje charakterystyczne dla formującej się literatury, w tym również - krytyki.
Wymienione wyżej okoliczności, mniej lub bardziej zewnętrzne, oczywiście nie stanowią czynnika określającego w sposób bezwzględny usytuowania krytyki literackiej. Trzeba podkreślić, że stanęła ona przed trudnymi zadaniami. Dwa z nich wydają się najważniejsze. Po pierwsze, komentowanie nowej literatury, refleksja nad jej propozycjami i jej położeniem, problematyzowanie i wartościowanie ujawniających się w niej tendencji, ale także - formułowanie postulatów. Po drugie rozrachunek z literaturą dotychczasową, rozrachunek, którego pilna potrzeba ujawnia się z dużą siłą po każdej zmianie warty. Rozrachunek ów dotyczy przede wszystkim tego, co działo się w okresie bezpośrednio poprzedzającym, co składało się na tę literaturę, którą zwykle w sytuacjach przejściowych czy przełomowych gwałtownie się dezawuuje, a czasem wręcz odbiera się jej wszelkie wartości (wystarczy przypomnieć, co u progu dwudziestolecia międzywojennego pisano o Młodej Polsce). Równie ważnym, choć - być może - nie aż tak naglącym zadaniem staje się ustalenie tego, co uważa się za tradycję cenną i godną kontynuacji - już nie tylko wśród zjawisk bezpośrednio poprzedzających, ale w całej literaturze polskiej, a także w tych literaturach, które w danym czasie oddziałują i okazują się szczególnie atrakcyjne.
Można zatem mówić o dwu postawach krytyka literackiego w sytuacjach podobnych do obecnej. Po pierwsze, jest on kodyfikatorem bądź - przynajmniej - komentatorem nowego literackiego porządku (w tym przypadku niezależnie od tego, co o nim konkretnie sądzi). Po drugie, jest tym, który z perspektywy procesów dziejących się w literaturze najnowszej, tej, której właściwości ujawnia i wyjaśnia, patrzy na literaturę niedawnej, a czasem też odleglejszej przeszłości, wydobywa to, co z punktu widzenia swojej formacji uważa w niej za cenne, ale też odrzuca zjawiska i tendencje oceniane jako fałszywe, pozorne lub po prostu pozbawione wszelkich wartości.
Chciałbym najpierw zająć się tą drugą kwestią; w tej dziedzinie - powtarzam - pierwszorzędne znaczenie ma stosunek do bezpośredniej przeszłości, do tego, co działo się w ostatnim półwieczu, zwłaszcza do literatury powstającej w kraju, bo stosunek do literatury emigracyjnej to problem osobny (najpierw, gdy wreszcie stała się ona w kraju dostępna i nie było już cenzuralnych przeszkód w jej omawianiu, aprobowano ją jako całość, tak jakby była zjawiskiem jednolitym i zawsze na tym samym wysokim poziomie, dopiero teraz pojawiają się zróżnicowania w jej ujmowaniu, w konsekwencji ta swoista całość przestaje być przedmiotem apologii, a jej części składowe stają się normalnym przedmiotem opisu i wartościowania). Kwestię główną dla krytyki stanowi jednak stosunek do "literatury krajowej", którą niektórzy najbardziej zapamiętali w niechęci autorzy skłonni byliby nazywać po prostu "literaturą PRL-u". Jej zakres w tego typu ujęciach bywa zresztą zdumiewająco rozległy i rozciągliwy, tak znacznie, że pewien zapalony gorliwiec nawet w Gombrowiczu dostrzegł patrona PRL-owskiej literatury. Takimi ekstremalnymi postawami nie warto się zajmować, tym bardziej że - jeśli nie liczyć pewnej grupy krytyków (niebawem o niej wspomnę) - są one raczej odosobnione.
Nie przestaje wszakże być faktem, że krytyka jako całość (ani też bardziej znaczący krytycy) nie sformułowała w tej dziedzinie żadnych wyraźnie zaznaczających się opinii. Pierwsze próby ujęć całościowych są dziełem historyków literatury, a oni nie zwykli patrzeć na to, co się w literaturze polskiej działo po roku 1945 z perspektywy współczesnych zjawisk literackich (myślę tu przede wszystkim o Próbie scalenia Tadeusza Drewnowskiego oraz skromniej pomyślanej książce Zbigniewa Jarosińskiego Literatura lat 1945--1975). Historycy literatury nie zastąpią jednak w wykonywaniu tego zadania krytyków, choć ich poczynania mogą się uzupełniać. Mimo wszystko nie przestaje być faktem, całkowicie naturalnym zresztą i w pełni zrozumiałym, że literatura ostatnich dziesięcioleci stanowi główną sferę odniesienia. Na jej temat jednak zabrakło prac zasadniczych, zarówno poważnych ujęć reprezentujących stanowisko tych, których można określić mianem generalnych likwidatorów, dostrzegających w twórczości lat minionych wyłącznie marność nad marnościami (podejście takie łączy się skądinąd z wyraźnie określoną opcją polityczną), jak i - jeśli nie liczyć historyków literatury skłonnych choćby tylko z natury swej profesji do ujęć wyważonych - prac reprezentujących stanowisko tych, których określiłbym jako dobrych gospodarzy.
Krytyk będący dobrym gospodarzem jest powściągliwy w odrzucaniu, stara się bowiem o to, by negując jakąś całość, nie odmawiać wartości temu, co się w taki czy inny sposób broni i ma szanse, by jakoś trwać. Przyznam, że bliższa mi jest postawa dobrych gospodarzy niż generalnych likwidatorów, choćby z tego powodu, iż sądzę, że bardziej sprzyja ona literaturze, a przy tym nie towarzyszą jej gesty inkwizytorskie, łatwe oskarżenia, czy retoryka nienawiści, która wtargnęła nawet do prac krytycznoliterackich. Dobry gospodarz nie musi popadać w nadmierną łagodność czy stosować taryfę ulgową - także z tego powodu, że zwłaszcza obecnie sita selekcyjne działają w dużej mierze samoczynnie, co sprawia, że w literaturze powstającej w ostatnim półwieczu proces oczyszczania dokonuje się nieustannie, i to z dużą intensywnością.
Dla krytyki literackiej, niezależnie od tego, w jakich okolicznościach przyszło jej funkcjonować, sprawą najważniejszą jest oczywiście nie rozrachunek z przeszłością, nawet tą najbliższą, ale stosunek do pisarstwa najnowszego, do tego, co ono proponuje, do jego osiągnięć i porażek, do utworów reprezentatywnych i ważnych. I tu muszę z ogromną satysfakcją stwierdzić: krytyka literacka po roku 1989 odniosła wspaniały sukces. Sukces polegający nawet nie na tym, że pojawiła się falanga nowych indywidualności. Nie chciałbym się wdawać w szczegółowe oceny, nie czuję się do tego upoważniony, uważam bowiem, że krytyka, tak zresztą jak literatura, jest sprawą pokoleniową - rówieśnicy patrzą na siebie najdociekliwiej i najtrafniej oceniają sami siebie (nie jest to zajęcie dla starszych panów!). Mogę zjawisko to postrzegać z dalekiej perspektywy, a więc muszę zadowolić się ujęciami ogólnymi. I gdy je oglądam z całkiem już odległego punktu widzenia, pozwalającego dostrzec kontury fenomenu, rysuje się on jako duże osiągnięcie. Nie za sprawą tego, że poszczególne analizy i oceny wydają mi się trafne i frapujące, lecz z tej - dużo bardziej zasadniczej - racji, iż krytyka literacka, działając w tym przypadku w harmonijnej zgodzie z pisarzami, potrafiła dostrzec wagę ruchu, umiała pokazać, że powstaje na naszych oczach nowa formacja literacka - i że nie tylko warto jej się przyglądać, ale też poddawać bacznemu analitycznemu oglądowi rozmaite jej poczynania, wnikać w ujawniające się w niej tendencje, pytać, ku czemu zmierza i jakie wartości (literackie i nie tylko literackie) preferuje, zastanawiać się, z jakimi nowościami przychodzi i w czym wykracza poza to, co robili poprzednicy, w czym zaś do ich propozycji i rozwiązań jest podobna.
Krótko, sukcesem krytyki literackiej w ostatnich latach jest to, że potrafi towarzyszyć nowym zjawiskom pisarskim, umie je komentować, a przede wszystkim ujawniać ich wagę. Prawda, trzeba obiektywnie stwierdzić, że miała zadanie ułatwione, bo po wszelkim przełomie, tak wielkim, jak w roku 1918, jak i mniejszym, jak choćby w roku 1956, czeka się na nową formację literacką, patrzy się na poczynania i wytwory jej rzeczywistych czy tylko domniemanych przedstawicieli ze szczególnym zainteresowaniem, więcej, żywi się nadzieję, że pojawi się coś autentycznie nowego, co zmieni dotychczasowe hierarchie i upodobania, wpłynie na ewolucję nie tylko stylów pisarskich, lecz także - stylów odbioru. Ale sama umiejętność zdyskontowania tego rodzaju sprzyjających okoliczności stanowi godną podkreślenia zasługę. Warto ten fakt uwydatnić również z tej racji, że zerwano z tym, co praktykowano z dużą konsekwencją w Polsce Ludowej, a mianowicie z wyodrębnianiem tak zwanej młodej literatury. Przybyszewski i jego towarzysze byli w pierwszym okresie Młodej Polski ludźmi bardzo młodymi, równie młodzi u progu drugiej niepodległości byli skamandryci, futuryści czy przedstawiciele krakowskiej awangardy, nikomu jednak nie przyszłoby do głowy traktować ich jako młodzieży literackiej, która wymaga szczególnej troski, czyli po prostu kurateli. Tak zwany "ruch młodoliteracki" był swoistym produktem realnego socjalizmu, dobrze zatem się stało, że zerwano z tworzeniem literackich freblówek. Młodzi pisarze albo są po prostu pisarzami, albo w ogóle się nie liczą, nie ma zatem powodu, by się nimi zajmować.
Sukces krytyki w lansowaniu autorów wchodzących w ostatnich latach na agorę ujawni się w pełni, gdy to, co się stało obecnie, porówna się ze zjawiskami nieco wcześniejszymi. Tak zwana rewolucja artystyczna w prozie, choć lansowana przez grupę krytyków, nie tylko nie wywołała szerszego zainteresowania, ale sama w sobie pozostała zjawiskiem marginesowym, a powtarzane co jakiś czas próby jego ożywiania nie przynosiły zamierzonych rezultatów (żaden z pisarzy reprezentujących ową "rewolucję" nie zdołał osadzić się w życiu literackim, podczas gdy wielu autorów spoza tego ruchu szybko i bez większych problemów znalazło w nim swoje miejsce). O wspomnianym sukcesie nie przesądził fakt, że nowa literatura jest bezpośrednią beneficjentką przełomu politycznego, ani to, że należy do kultury masowej, a więc z przebiciem się do szerokiej publiczności nie może mieć kłopotów (warto nadmienić, że jeśli chodzi o prozę narracyjną, kulturę masową zdominowały powieści tłumaczone - przede wszystkim z angielskiego). O tym, iż ta literatura potraktowana została z należytym zaciekawieniem i powagą, w dużym stopniu zdecydowało to, że na ogół nadaje się ona do czytania, ale istotnym czynnikiem był również fakt, że zainteresowała się nią krytyka i uznała za zjawisko ważne. Krytyka rówieśnicza, ale przecież nie tylko; warto przypomnieć, że do rozgłosu i powodzenia jednej z najciekawszych debiutanckich powieści z ostatnich lat - myślę o Pannie Nikt Tryzny - przyczynił się Czesław Miłosz.
Chciałbym podkreślić jeszcze i to: krytyka ta, poza jednym wyjątkiem, nie ma charakteru ideologicznego, nie formułuje pod adresem literatury dezyderatów politycznych, nie wciąga jej do politycznych gier, nie narzuca jej politycznych interpretacji. A ów wyjątek to działalność krytyków reprezentujących skrajną prawicę, działalność hałaśliwa, w wielu przypadkach po prostu aberracyjna, nie licząca się jednak jako propozycja intelektualna. Nie ma sensu wymienianie tu nazwisk tego rodzaju krytyków. Są to głównie przedstawiciele starszego pokolenia, a o poziomie ich produkcji świadczy choćby to, co pisali po przyznaniu Nagrody Nobla Wisławie Szymborskiej. Na szczęście jest to mało istotny margines współczesnej polskiej krytyki.
Krytyka literacka, śledząc z należytą uwagą procesy kształtowania się nowej formacji literackiej, w dużej mierze stała się jej częścią. I to nie tylko z tej racji, że są specjaliści, którzy poświęcają jej uwagę szczególną, jak Marian Stala, wytrwały i głęboki komentator twórczości najmłodszych poetów, czy Przemysław Czapliński, świetny znawca produkcji prozatorskiej autorów, którzy w życiu literackim pojawili się w ostatnich latach. Jest to krytyka towarzysząca literaturze, bliska jej, idąca z nią krok w krok. I to właśnie jest w niej najciekawsze i najwartościowsze.
I dlatego pisząc o niej, zastanawiam się niemal wyłącznie nad jej rolą w bieżącym życiu literackim. Bo też jej udział w nim wydaje mi się zjawiskiem najważniejszym i najciekawszym. Oczywiście, można byłoby rozważać, jakie metody są w niej stosowane, jakimi narzędziami krytycy się posługują, jakiego typu język interpretacyjny uznają za najbardziej właściwy. Są to sprawy interesujące i ważne - w bliższej lub dalszej przyszłości przyjdzie czas na ich omawianie, bez wątpienia zajmą się nimi kiedyś historycy krytyki literackiej. W chwili obecnej kwestią najbardziej doniosłą wydaje mi się jednak rola, jaką krytyka odgrywa wobec samej literatury, a w konsekwencji - także wobec publiczności literackiej. A jest to, powtórzę raz jeszcze, rola ogromna.
Nie znaczy to, rzecz jasna, że wszystko w tej krytyce jest równie cenne. Jest ona wewnętrznie zróżnicowana, choćby z tego powodu, że tworzą ją autorzy o różnych umiejętnościach, zainteresowaniach, temperamentach, a także - trzeba to stwierdzić bez ogródek - o rozmaitej skali zdolności. Nie znaczy to też, iż wszystkie jej orzeczenia, analizy, problematyzacje zasługują na równie poważne traktowanie. Ważny jest przede wszystkim sam ruch, jaki ona współtworzy, sam fakt, że - w zgodzie z tym, w czym istotę krytyki literackiej widział przed laty Ostap Ortwin - nieustannie usiłuje właśnie problematyzować literaturę. Z całą pewnością jej orzeczenia nie będą miały charakteru ostatecznego czy obowiązującego - i to nawet w stosunkowo niewielkim przedziale czasowym. Krytyka literacka, tak zresztą jak wszelka inna, patrzy na przedmiot swoich rozważań z bliskiej perspektywy, dostrzega uwikłania znajdujące się w zasięgu ręki, jest - można by to tak ująć - działalnością ze swej istoty prowizoryczną. Ale też nie sposób jej mierzyć wyłącznie trwałością i trafnością formułowanych przez nią sądów. Krytyka nieustannie się myli tak w materii pisarskich hierarchii, jak w opisie poszczególnych utworów czy w dostrzeganiu tendencji rozwojowych. W tym przypadku jednak, zwłaszcza gdy towarzyszy formacjom literackim znajdującym się in statu nascendi, to, co można określić jako błąd, na ogół jej nie kompromituje. Nie wiem, jakie koncepcje, opinie, analizy zostaną po tej krytyce, jakie okażą się uzasadnione i ważne lub wręcz staną się powszechnie aprobowanymi banałami, nie chcę w tej materii podejmować jakichkolwiek dociekań. I to nie tylko dlatego, że nie mam zamiaru zapuszczać się w sferę domysłów. Uważam, iż faktem pierwszorzędnej wagi jest to, że krytyka ta potrafi towarzyszyć literaturze, jest w stanie ją takimi czy innymi metodami problematyzować, a w konsekwencji - oddziaływać także na świadomość czytelników i bieg życia literackiego. Niezależnie od tego, jak głoszone przez nią mniemania i sądy będą w bliższej bądź dalszej przyszłości korygowane lub wręcz odrzucane, jest to duże osiągnięcie.
styczeń 1998
MICHAŁ GŁOWIŃSKI, ur. 1934, teoretyk i historyk literatury, krytyk literacki, profesor IBL PAN. W ostatnich latach wydał m.in.: Mity przebrane (1990), Rytuał i demagogia (1992), Mowa w stanie oblężenia (1996), Ekspresja i empatia (1997). W TAiWPN Universitas od 1997 r. ukazują się jego Prace wybrane.