Niewielu modli się śpiewem

Duszpasterstwo powołań to pielęgnowanie powołań, które jak ziarno zasiewa sam Bóg. Aby powołanie mogło wzrosnąć, trzeba przygotować glebę

Aby śpiewać chorał, trzeba mieć pewne przygotowanie pod względem technicznym i wokalno-artystycznym, muszą być bowiem spełnione konkretne, zewnętrzne parametry, takie jak: poprawna dykcja, intonacja, poprawne frazowanie, prowadzenie dźwięków. Jednak to wszystko nie jest celem, lecz środkiem.

Z ks. dr hab. Mariuszem Białkowskim, semiologiem i gregorianistą, rozmawia br. Wojciech Czywczyński OFMCap

Czym jest chorał gregoriański?

Według definicji podawanej przez dokumenty Kościoła rzymskokatolickiego obrządku łacińskiego jest to śpiew liturgiczny. To pierwszy w hierarchii muzyki, uznany za najważniejszy śpiew Kościoła. Dopiero po nim następują różne inne warianty — śpiew polifoniczny (czyli wielogłosowy), muzyka instrumentalna itd. Dla tych, którzy się nim pasjonują jest on wręcz filozofią życia!

Filozofia życia — czy to nie za dużo powiedziane?

Chorał jest zatopiony w słowie Bożym — można stwierdzić, że w 99% chorał to Pismo Święte. Kiedy dołączymy do niego muzykę, czyli melodię będącą odzwierciedleniem geniuszu Mozarta, Beethovena czy Bacha, tyle że z VII, VIII czy IX wieku (bo w tym okresie powstał ten śpiew), tym większy wzbudza on zachwyt i podziw. Chorał był komponowany wyłącznie na potrzeby liturgii (np. przy udzielaniu sakramentów), stąd jest wyrazem najświętszych rzeczy, których człowiek doświadczał. Stąd możemy powiedzieć, że jest  sposobem na życie, duchowością, która prowadzi przez rok liturgiczny i pogłębia jego przeżywanie — tak u wykonawców, jak i u słuchających.

Dlaczego Kościół w pewnym momencie uznał chorał gregoriański za podstawowy i najważniejszy styl muzyczny w liturgii?

Początkowo różne tradycje muzyczne przechodziły do Kościoła przede wszystkim z greckich i żydowskich kręgów kulturowych. Było to owocem powstania tzw. śpiewu starorzymskiego, zaobserwowanego w III wieku i trwającego do VII czy VIII. Był to jednak śpiew bardzo monotonny. Papież Stefan II zachwycił się nowym, świeckim stylem przekazywania słowa, z jakim spotkał się na dworze króla Pepina Krótkiego. Był on różny od występującego dotąd w liturgii Kościoła. Nowo poznany przez papieża gatunek dawał nieporównywalnie więcej możliwości, których śpiew starorzymski po prostu nie posiadał. Szybko przekonawszy się do nowego stylu, papież Stefan II posłał swoich kantorów, by przepracowali repertuar, który był używany w Rzymie. Oczywiście, to wszystko musiało trwać. Zanim ukształtowała się liturgia, nowe święta oraz styl muzyczny, minęły trzy wieki.

Trzeba jednak podkreślić, że Kościół bardzo wcześnie postawił na to, co najcenniejsze. Dopiero w XIII, XIV i XV w. rozwijają się wspaniale architektura, rzeźba i malarstwo sakralne, lecz muzyka była już wcześniej, bo stanowiła część liturgii. Od samego początku przyświecała Kościołowi myśl, by oddawać Panu Bogu to, co najwspanialsze. Jeśli chodzi o liturgię, były to specjalne szaty, zdobione księgi oraz najpiękniejsza muzyka.

Czy były jakieś trudności z zachowaniem w czystej formie tego jedynego, wybranego stylu w Kościele?

Oczywiście. Już od pierwszych wieków pojawiały się różne gatunki, które próbowały „zachwaścić” styl Kościoła. Były wpływy muzyki świeckiej, ale nigdy im się nie poddano. W XII i XIII wieku próbowano nawet na siłę wprowadzać nowość polifonii, ale Kościół świadomie wskazywał ideał, jakim pozostał chorał. Sobór Trydencki, choć dodał do liturgii polifonię (która swój rozkwit uzyskała w dziełach Palestriny), jednoznacznie stwierdził, że jej podstawą jest śpiew gregoriański. Tak jest do dzisiaj. W tej monodycznej konstrukcji melodycznej drzemie nadprzyrodzona siła. Zapoczątkowana w VIII wieku wielkim spotkaniem papieża Stefana II z muzyką dworu króla Papina Krótkiego, epoka gregoriańska trwa, pomimo zmian epok w dziejach muzyki. Chorał pozostał niedościgniony. Aby go w pełni docenić, trzeba użyć innych narzędzi estetycznych niż te, które stosowane są powszechnie.

Skoro chorał gregoriański został przez Kościół określony jako wzorcowy styl muzyki stosowanej w liturgii, to dlaczego został on z czasem zdominowany przez polifonię i utwory instrumentalne? Dlaczego zatem to, co najwspanialsze i wzniosłe, ustąpiło miejsca czemuś niższemu?

Wiązało się to z aktualnie panującymi fascynacjami czy modami. Dobrym przykładem takiej popularyzacji dzisiaj byłyby utwory Leonarda Cohena ze słynną balladą „Alleluja”, która nawet użyta została w pewnej bajce jako podkład muzyczny. Tego w Kościele nigdy nie było, choć trzeba jasno stwierdzić, że liturgia ciągle się rozwija — stale dochodzą nowi święci oraz inne sposoby wyrażania duchowości. Dziś mamy inną duchowość niż w średniowieczu czy baroku. Dziś też oczekujemy czegoś nowego. Potrzeba jednak konkretnego czasu, by Kościół zorientował się, co w aktualnej kulturze jest dobre, a co złe dla liturgii: polifonia dopiero po pięciu wiekach zyskała sobie zaufanie Kościoła, a instrument organowy, mimo że do liturgii dopuszczony został w VII wieku, zdobył sobie w niej miejsce dopiero po kolejnych siedmiu wiekach — tyle trzeba było czasu, by rozwinął się system mechaniki, stroju itp. Zatem wciąż odnajdujemy coś nowego, co będzie wyrażało naszą wiarę, co będzie ją budowało i pogłębiało, ale jeśli chodzi o muzykę, to musi ona spełniać konkretne wymagania. Skupienie na modlitwie wymaga innej muzyki, niż ta, która towarzyszy nam przy śniadaniu lub podczas jazdy samochodem.

Czy można w liturgii używać muzyki zaczerpniętej z repertuaru świeckiego?

­­— Były i są takie próby, ale trzeba jasno powiedzieć: jest to absolutnie niedopuszczalne. Nie wystarczy do istniejącej melodii świeckiej dołożyć tekst sakralny i taki utwór wykonywać podczas liturgii. Zjawisko to nazywamy kontrafakturą i jest zakazane, ponieważ w liturgii mamy do czynienia z sacrum, czyli z odrębnością zarezerwowaną dla spraw Bożych.

Pojawiają się nowe trendy, ale niezmiennie muszą mieć one znamiona sztuki poruszającej człowieka.

Owszem, odpowiada nam często taka czy inna duchowość, ale nigdy nie należy ulegać powszechnym gustom, bo to już jest protestantyzm. Moim studentom czasem polecam, by spojrzeli na krzyż rzymski i zauważyli, że jego ramię pionowe jest bardzo długie — symbolizuje ono wymiar wertykalny, o wiele większy niż horyzontalny. W wymiarze wertykalnym mieści się wszystko, co robimy dla Boga, i powinien on zdecydowanie dominować nad tym, co przyziemne, służące naszemu dobremu samopoczuciu.

Czy dziś lepiej niż przed wiekami umiemy wybierać to, co może wejść do muzyki liturgicznej?

Moim zdaniem obecne czasy muzyczne są dokładnie takie same, jak w XII wieku. Wtedy istniał już piękny chorał, ale podupadał na skutek pojawiania się eksperymentów w paryskiej katedrze Notre-Dame i wprowadzania polifonii. Ukształtował się też dramat liturgiczny jako nowa forma wyrazu tych fragmentów Pisma Świętego, których liturgia nie wykorzystywała. Tworzono scenki przed kościołem, z akompaniamentem muzycznym, które obrazowały nieużywane w liturgii fragmenty Biblii (np. kłótnię dwóch kobiet o dziecko przed królem Salomonem). Było to narzędzie duszpasterskie, które odpowiadało również osobom duchownym. Ponieważ ludzie coraz chętniej oglądali dramaty liturgiczne, zaczęto stopniowo wprowadzać je do kościołów — najpierw do kruchty, a później do wnętrz. I tak elementy nieliturgiczne weszły w obszar liturgii, na co jednak Kościół się nie zgodził.

Z chorału Kościół nie zrezygnuje, ponieważ stanowi punkt odniesienia. Oczywiście Kościół otwiera się na nowe gatunki, ale czeka, aż wszystko wokół nich się ustabilizuje, by następnie sprecyzować parametry określające, co w nowym stylu można zaakceptować. Dotyczy to także polifonii — Kościół zgodził się na nią, ale tylko w stylu palestrinowskim. Ograniczona jest również lista stosowanych instrumentów i form organowych.

Obecny okres jest czasem wielkiej próby. Ostatnio wydana Instrukcja Konferencji Episkopatu Polski o muzyce kościelnej z 14 października 2017 roku jednoznacznie podtrzymuje wierność rytowi mszy świętej i sposób wykonywania chorału gregoriańskiego czy polifonii — tu się nic nie zmieniło. Zatem widać, że Kościół się nie zamyka na wpływ nowych nurtów muzycznych współczesnego świata, ale też nie ulega zachwytom chwilowej mody.

Czy każdy muzyk może być muzykiem kościelnym?

Niestety, często w kościołach znajdują zatrudnienie ci, którzy nie wybili się w świecie muzyki rozrywkowej, a nie mają odpowiedniego przygotowania do tej specyficznej posługi. Nie wystarczy po prostu wykształcenie muzyczne. Przecież są specjalne kierunki studiów muzyki kościelnej, których program wykracza poza zagadnienia czysto techniczne dotyczące gry bądź śpiewu. Chodzi bowiem o kontekst teologii i duchowości. W filharmonii, w muzyce świeckiej istotne jest to, by było czysto i równo. W Kościele jest to jedynie środek służący rozwojowi uczestników liturgii. Stąd gdy w kościołach znajdują zatrudnienie ludzie, którzy kończyli kierunki muzyki rozrywkowej, może to niekorzystnie wpływać na samą liturgię. Dużo więc zależy od duszpasterza, który powinien badać kwalifikacje zatrudnianego muzyka — ukończenie szkoły muzycznej i bycie dobrym katolikiem to za mało! Przecież nie chcemy kapłana, który jedynie podejdzie do ołtarza i przeczyta formułki z mszału! W takiej sytuacji seminarium byłoby zbędne, a wystarczyłby dwumiesięczny kurs obsługi ksiąg liturgicznych, by wykształcić kapłanów. Duchowość, postawa i nastawienie, identyfikacja z Kościołem — to wszystko jest konieczne w przypadku muzyka kościelnego. Zresztą niekiedy w zawieranych kontraktach ta sfera jest wymieniana na pierwszym miejscu wśród powodów rozwiązania umowy o pracę! W filharmonii umowę rozwiązuje się, gdy ktoś się spóźnia, gra nieczysto czy jest nieprzygotowany. Zaś w kontraktach z organistą, muzykiem kościelnym najważniejsze są moralność i wiara! Dopiero w dalszej kolejności liczy się trafianie w dźwięki czy też minimalizm repertuarowy itd. Zatem w Kościele nie chodzi o inność muzyki, tylko o inność ludzi. Nie ma innych interwałów — nie ma podziału na sakralne i niesakralne! Harmonia i dźwięki są te same, tylko inaczej poukładane. Tak jak cegły — są takie same, ale raz możemy zbudować stację benzynową, raz pływalnię, a innym razem kościół. Każdy budynek, choć zrobiony z takich samych cegieł, będzie wyglądał inaczej. O to właśnie chodzi — aby nie zgubić tożsamości!

Gdy przysłuchuję się czasem oczekiwaniom repertuarowym narzeczonych, to mam wrażenie, że wszyscy potrzebujemy porządnych rekolekcji, które uświadomiłyby nam, że muzyka sakralna wychodzi od duchowości, a nie jest jedynie „ochrzczoną” wersją muzyki rozrywkowej...

Często brakuje tu zrozumienia. Nie tylko po stronie narzeczonych, ale i kapłanów, którzy czasem spełniają ich oczekiwania. Jeśli ludzie przychodzą i mówią: „Myśmy się poznali przy melodii Beatlesów, to chcemy Beatlesów” — widać głębokie niezrozumienie. Tym gorzej, gdy któryś z kapłanów chce realizować swoje pasje bądź marzenia muzyczne i sam im coś takiego zaśpiewa, a następnie rozpowszechni drogą internetową. Wtedy taki krąg się rozszerza. Czasem tłumaczę też moim studentom inny aspekt, który trzeba zrozumieć. Ludzie często myślą, że podczas ceremonii małżeństwa oni są w centrum. Tymczasem formularz czy teksty wcale o tym nie mówią! Ceremonia ma głosić chwałę Pana Boga. Ważność zawartego związku i złożonych zobowiązań nie może tego przesłaniać. A widzimy jasno, że przeniesienie tych akcentów wyraża się chociażby w stroju, w dekoracjach, w sposobie uwiecznienia i, oczywiście, w nadzwyczajnej muzyce. Jest zatem jeszcze wiele do przepracowania, ale głównie zależy to, niestety, od duszpasterzy. W kursach przedmałżeńskich powinien pojawić się taki liturgiczno-muzyczny element, który wyjaśniałby, jak dobrze przeżyć tę uroczystość i o co w niej tak naprawdę chodzi.

Kiedy słucha się chorału gregoriańskiego, odnosi się wrażenie kontaktu z sacrum, dotknięcia mistyki. Ten śpiew przenosi człowieka w świat duchowej estetyki. Czy jednak każdy może śpiewać chorał gregoriański? Czy to jest trudne?

Aby śpiewać chorał, trzeba mieć pewne przygotowanie pod względem technicznym i wokalno-artystycznym, muszą być bowiem spełnione konkretne, zewnętrzne parametry, takie jak: poprawna dykcja, intonacja, poprawne frazowanie, prowadzenie dźwięków. Jednak to wszystko nie jest celem, lecz środkiem. Cała idea łączy się ze zrozumieniem tego, co jest śpiewane (zanurzenie tekstu w danej liturgii), zrozumieniem samego tekstu (łacina!), a także zrozumieniem związku melodyczno-słownego, czyli sposobu podporządkowania melodii dla wzbogacenia przekazu tekstu. To rzeczywiście jest fascynujące, bowiem żadna inna późniejsza muzyka tych elementów nie wydobędzie ze względu na fakt, iż tego konkretnego porządku rytmicznego nie organizuje stałe metrum czy stały tactus, jak to jest w dzisiejszej muzyce, tylko tzw. rytm swobodny. Pana Boga również nie umieszczamy w jakichś ramkach, bo jest On nieskończony. Podobnie dzieje się w melodii gregoriańskiej.

Aby lepiej to zobrazować, posłużmy się przykładem ze współczesnej muzyki. Dzisiejsze kompozycje pisane są bardzo precyzyjnie — jeśli kompozytor chce być pewien, że kompozycja zostanie poprawnie wykonana, po zorganizowaniu konkretnego metrum pisze nawet takie wskazówki: „Ćwierćnuta trwa tyle i tyle”. Nawet na końcu dopisywana bywa notatka, że dany utwór ma trwać trzy minuty i szesnaście sekund. Wykonawcy powinni zatem dostosować się i konkretnie wszystko ustalić. Są jednak utwory wymagające wejścia w duchowość człowieka, który ten sam utwór może wykonać różnie. Powody mogą być rozmaite. Przykładowo dany utwór wykonuje się w różnych okresach liturgicznych i już to zmieni sposób jego wykonania. Inaczej śpiewa się w okresie Wielkanocy, a inaczej w Wielkim Poście. Wszystko więc zanurzone jest w liturgii. Do tego dochodzi także wewnętrzne nastawienie wykonawcy, co można usłyszeć w wykonaniu chorału.

Dzisiejsza muzyka jest bardzo precyzyjna, określona i czasem „odarta” z uczuć. My natomiast, śpiewając chorał, ten sam utwór i tę samą melodię powtarzając za tydzień, za miesiąc czy za rok, wykonamy zupełnie inaczej. Dlaczego? Bo inny jest stan ducha, inne nastawienie, do czego dochodzi jeszcze świadomość rozwoju i pogłębienia więzi z Panem Bogiem. To wszystko słychać! Mój profesor mawiał, że można usłyszeć, czy ktoś śpiewa i się modli, czy ktoś tylko śpiewa. Śpiewaków mamy mnóstwo, a tych, którzy się modlą śpiewem, jest niewielu. Utwór nie jest rzeczą wykonywaną tylko dlatego, że ktoś ma swoje pięć minut podczas występu: zaśpiewa psalm, zejdzie z estrady i wróci do życia. Tu jest zupełnie inne rozumienie, jak należy zaprezentować utwór w czasie liturgii. Jest zatem wiele parametrów wyraźnie oddzielających chorał od współczesnego świata, z początkiem w konkretnej konstrukcji melodycznej, która powstała w warunkach wolnych od ustalonych wartości rytmu. W chorale widać wyraźnie symbiozę tekstu z melodią. Późniejsze wieki doceniły  melodię, zaś tekst stał się sprawą drugorzędną. W chorale dba się o słowo, bo w zdecydowanej większości jest to słowo Boże!

Czy dzisiaj powstają jeszcze nowe utwory gregoriańskie?

Z uwagi na ciągłe zmiany liturgii: powstają nowe święta, są nowi święci, nowi patroni, przed muzyką kościelną stawiane są również nowe wyzwania. Ale nie zaprasza się tu najsławniejszych współczesnych kompozytorów do tworzenia utworów, lecz wraca się do dawnej techniki kompozytorskiej. Dzięki badaniom muzykologów wiemy, jak są stworzone tradycyjne kompozycje, i przez uporządkowanie starych formuł melodycznych komponuje się nowe teksty według starych reguł. W przeszłości powstało tak wiele utworów chorałowych, że praktycznie nie ma dziś potrzeby wymyślać czegokolwiek nowego. Kolejne sobory „obcinały” nadmiary — dobrym przykładem są sekwencje, których niegdyś było aż siedemset, a dziś mamy jedynie pięć! Pozostałe znajdują się w archiwach i możemy po nie sięgać! Tam jest niezmierzony materiał melodyczny! A przecież poza repertuarem ogólnym, powszechnym dla całego Kościoła, powstały także utwory dla wspólnot lokalnych, chociażby na użytek zakonów — to może nam dać wyobrażenie ogromu materiału do dyspozycji. Sięga się zatem do pierwowzorów, dzięki czemu mamy pewność wybranej drogi. Tak też przejawia się ciągłość epoki gregoriańskiej. Chorał jest ponadkulturowy, tak jak łacina. Chodzi o ponadczasowość melodii, liturgii i języka kościelnych dokumentów i formuł modlitewnych. Do tego śpiewu nie można mieć żadnych zarzutów np. co do ich europejskości, polskości czy iberyjskości — to powrót do świata pierwszych chrześcijan, do ich duchowości — a to jest wielka rzecz!

Mariusz Białkowski — kapłan archidiecezji poznańskiej, semiolog gregorianista. Absolwent Papieskiego Instytutu Muzyki Sakralnej w Rzymie na kierunku śpiew gregoriański. Pracownik etatowy Akademii Muzycznej im. Ignacego Jana Paderewskiego w Poznaniu, kierownik Zakładu Muzyki Kościelnej. Popularyzator śpiewu gregoriańskiego przez liczne kursy, warsztaty w kraju i za granicą. Prezes polskiej sekcji Międzynarodowego Stowarzyszenia Studiów  Śpiewu Gregoriańskiego oraz wiceprezes Stowarzyszenia Polskich Muzyków Kościelnych.

„Głos Ojca Pio” [118/4/2019]. www.glosojcapio.pl

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama