Wspomnienie o wybitnym polskim chórmistrzu, Stanisławie Steczkowskim (ojcu piosenkarki - Justyny)
Z drobnej notatki w krakowskim "Dzienniku Polskim" dowiedziałem się o śmierci na początku stycznia znanego polskiego chórmistrza Stanisława Steczkowskiego. W trakcie ostatnich kilku lat głośniej było o jego śpiewającej córce Justynie, niemniej jego niezwykła umiejętność przyciągania do muzyki chóralnej pozostanie w sercach kilkuset, a może kilku tysięcy osób, którym zaszczepił niegdyś miłość do wspólnego śpiewania.
Pamiętam poranek przed trzydziestu laty, gdy do naszej klasy w rzeszowskiej szkole nr 5 wszedł pan o roześmianych oczach i falujących włosach, z akordeonem na ramieniu. Powiedział, że szuka kandydatów do chóru. Przesłuchiwał cierpliwie nasze chłopięce dyszkanty. Wkrótce, w trakcie pierwszych prób, zaczęliśmy się zapoznawać z podstawowymi zasadami emisji głosu. Śmieszyło nas początkowo, że nasz dyrygent każe nam dziwnie wykrzywiać usta i jeszcze do tego obserwować to w lusterkach. Wkrótce jednak przestało nas to śmieszyć i z otwartymi zarówno do śpiewu, jak i ze zdumienia ustami poczęlismy chłonąć rozległy świat śpiewu chóralnego. Nasz Maestro, jak wkrótce przywykliśmy go nazywać, miał niezwykły talent pedagogiczny. Potrafił z łatwością zapalać miłość do śpiewu w sercach rozbrykanych chłopców, którzy dotąd myśleli raczej o łobuzowaniu. Nie pozostawiał nikogo obojętnym. Jego wychowankowie kochali go uczuciem, które pozostało żywe do dziś, wielu innych zaś mu tego zazdrościło. Był człowiekiem silnej wiary. Mimo rozmaitych meandrów swego życia, nie obraził się na Kościół, starał się o utrzymanie więzi z nim. Śpiewaliśmy bardzo wiele utworów muzyki sakralnej, w tym także wartościowych a zapomnianych dzieł kompozytorów polskich, m.in. "Missa Tertia" ks. Antoniego Chlondowskiego. Przy okazji licznych podróży po kraju, odwiedzaliśmy często kościoły, zawsze śpiewając tam przynajmniej "Gaude Mater Polonia". Nie było to łatwe w czasach przymusowej komunistycznej ateizacji szkolnictwa. Byliśmy przecież oficjalnie chórem międzyszkolnym, a nasz Mistrz miał przez pewien czas etat instruktora kulturalnego w jednym z internatów szkolnych. Był odważny nie tylko w propagowaniu muzyki sakralnej, ale także w uczeniu pieśni patriotycznych. Przypominam sobie, że jak gdyby nigdy nic śpiewaliśmy legionową pieśń o komendancie Piłsudskim "Jedzie, jedzie na Kasztance". Śpiewaliśmy nie tylko na koncertach, śpiewaliśmy "na każdym miejscu i o każdej dobie". Chór był przy tym dla wielu szkołą obcowania z innymi ludźmi (również z liczną, zaprzyjaźnioną z nami rodziną naszego Mistrza), dla wielu także był pierwszą okazją do kontaktu z kulturą wyższą, i to nie tylko muzyczną. W trakcie licznych wędrówek po kraju z pieśnią, nasz dyrygent gonił nas po muzeach, teatrach i innych miejscach godnych obejrzenia i zapamiętania. Obserwując kariery życiowe moich rozsianych po Polsce i świecie kolegów stwierdzam, że wpływ Stanisława Steczkowskiego pozostawił w nich niezatarty ślad zamiłowania do piękna i dobra. Podobnie jest i z jego wychowankami z kolejnych chórów, które prowadził w Mielcu i Stalowej Woli. Kulturotwórcza rola ludzi jemu podobnych, szczególnie w mniejszych ośrodkach miejskich, jest nieoceniona. Gdy żegnał się z nami w 1974 r., w trakcie obozu ćwiczebnego w Dukli (kiedyśmy w przerwach bawili małą, dwuletnią bodaj wówczas Justynkę), mieliśmy, kilkunastoletni chłopcy, łzy w oczach i śpiewaliśmy ze ściśniętymi ze wzruszenia gardłami. Planowaliśmy teraz, po latach, spotkanie koleżeńskie w Rzeszowie. Spotkamy się już chyba jednak w tym lepszym świecie. Żegnaj, Maestro!
opr. mg/mg