Narzeczeństwo, małżeństwo i rodzina to swoisty tor przeszkód, wymagający nie tylko determinacji, ale i konkretnych umiejętności dialogu, który jest czymś znacznie więcej niż prosty kompromis
„Z rodziną dobrze wychodzi się tylko na zdjęciu” — z pewnością nieraz słyszeliśmy to pesymistyczne porzekadło. A jednak wiele osób w założeniu rodziny upatruje swoją drogę do szczęścia. Jak wygląda to w rzeczywistości: rodzina jest problemem czy źródłem szczęścia i nadziei?
Kiedy zacząłem posługiwać jako kierownik duchowy podczas rekolekcji ignacjańskich, niemal od początku tematem wielu moich rozmów z rekolektantami stał się dom rodzinny. Szybko okazywało się, że np. choroba alkoholowa któregoś z rodziców destrukcyjnie oddziaływała na dorastanie syna czy córki oraz na ich życie duchowe. Ciche dni między rodzicami z kolei pozostawiały w dziecku duży osad niepewności i niepokoju, który dawał o sobie znać także w życiu dorosłym. Jeszcze bardziej dramatyczne problemy poruszały dorosłe dzieci rozwiedzionych rodziców, które dzieliły się niepokojem, czy ich związek nie upodobni się do nieudanego małżeństwa rodziców... Rozmowy te uświadomiły mi, jak ważne jest swoiste „rozliczenie się” z mocnymi i słabymi stronami domu rodzinnego, aby z otwartą przyłbicą móc zmierzyć się z dorosłym życiem.
Z czasem coraz częściej na rozmowy rekolekcyjne zaczęły trafiać do mnie osoby żyjące w małżeństwie, które oprócz problemów stricte duchowych nierzadko dzieliły się także swoimi trudnościami w relacjach małżeńskich i rodzinnych. Ktoś miał kłopoty z porozumieniem się ze współmałżonkiem w sprawach wydawałoby się tak trywialnych, jak remont kuchni. Ktoś inny dzielił się swoim niepokojem o relację męża z własną matką, która chciała mieć syna na każde zawołanie, co boleśnie spychało jego relację z żoną na drugi plan. Pojawiały się też rozmowy o relacjach przedmałżeńskich. Pewna dziewczyna żaliła się, że mężczyzna, z którym zamieszkała pełna nadziei na udany związek, przez lata nie kwapił się do oświadczyn, a potem zaczął coraz częściej okazywać swoje nią znudzenie. A kiedy się rozstali, pozostawał głuchy nawet na prośbę o pomoc w odesłaniu jej rzeczy...
Słuchanie o tych życiowych problemach sprawiało, że nabierałem coraz większego doświadczenia w pomocy narzeczonym i małżonkom. Kolejną okazją do rozmów z ludźmi pozostającymi w związkach o przeżywanych przez nich trudnościach były organizowane wraz z żoną sesje „Małżeństwo. Powołanie czy przypadek. Duchowe fundamenty miłości małżeńskiej”.
Wreszcie nadszedł czas na podjęcie szkolenia psychoterapeutycznego. Dało mi ono nowe spojrzenie na rodzinę jako na system naczyń połączonych, w którym słabość jednego ogniwa nieodmiennie rzutuje na kondycję pozostałych członków rodziny. Z kolei praca psychoterapeuty w krakowskiej „Klinice małżeńskiej” (www.klinikamalzenska.pl), której dewizą jest: „Rozwiązujemy problemy — nie związki”, stanowi dla mnie kolejną okazję do konkretnej pomocy małżonkom.
Wszystkie te doświadczenia każą mi patrzeć na narzeczeństwo, małżeństwo i rodzinę jak na swoisty tor przeszkód, który wymaga nie tylko niezwykłej determinacji, ale i umiejętności szukania porozumienia pomimo osobowych różnic, odmiennych historii życia i przeróżnych życiowych okoliczności.
Zanim powstanie rodzina, mamy do czynienia z parą stosunkowo młodych ludzi, którzy zakochują się z wzajemnością i zaczynają budować związek. Miłość zwykle kojarzona jest z emocjonalnymi wzlotami i burzliwą fascynacją, ale oprócz tego dwoje ludzi, którzy zaczynają być parą, musi wykonać ogromną pracę, żeby zbudować między sobą jedność duchową, intelektualną, emocjonalną, a z czasem i fizyczną.
Różnice między kobietą i mężczyzną są tak duże, że potrzeba ogromnej uwagi, wrażliwości i wielu godzin dialogu, aby po różnych mimowolnych nieporozumieniach starać się na nowo odbudować utraconą jedność. Rozmowy o tym, jak różnie przeżywamy sytuacje konfliktowe, są bardzo ważne, bo wspólne życie, do którego zmierzają zakochani, wcale im takich wydarzeń nie oszczędzi.
Zdobywanie umiejętności rozwiązywania konfliktów na tym etapie jest zatem bezcennym kapitałem gromadzonym na wspólną przyszłość. Po jakimś czasie spotykania się musi bowiem pojawić się pytanie: czy taki kształt związku, jaki udało się zbudować, jest satysfakcjonujący i może stać się podstawą relacji na resztę życia. Negatywna odpowiedź na to pytanie prowadzi albo do próby doskonalenia związku, albo do decyzji o rozstaniu. Sporo par rozstaje się na tym wstępnym etapie. I choć jest to zwykle bolesne doświadczenie, ma ono tę zaletę, że przysparza cennych doświadczeń, dając szansę na bardziej dojrzałą i udaną próbę budowania kolejnego związku.
Jeśli pogłębianie więzi następuje bez większych zakłóceń, emocje się stabilizują, co z kolei prowadzi do bardziej racjonalnej oceny sytuacji i stopniowego dojrzewania pary do wiążących decyzji na przyszłość. Tu bardzo pomocna może okazać się katolicka etyka ze swoim zaleceniem zachowania czystości przedmałżeńskiej, bo zbyt wczesne otwieranie się zakochanych na więź erotyczną i seksualną nie tylko może zaowocować przedwczesną ciążą, ale także utrudnia dopasowywanie się młodych ludzi na innych, ważniejszych płaszczyznach. Jeśli bowiem zabraknie jedności duchowej, intelektualnej i emocjonalnej, sama fascynacja erotyczna szybko się wypali i okaże się, że poza tym nic tych ludzi ze sobą nie wiązało...
Kiedy więź rozwija się harmonijnie, mężczyzna (czasem przy dyskretnej pomocy kobiety) dojrzewa do oświadczyn, a więc do jasnego wyrażenia wobec swojej wybranki pragnienia zawarcia z nią małżeństwa. Propozycja ta nie musi od razu wiązać się z konkretną datą ślubu, wynajęciem sali na przyjęcie weselne itp. Stanowi raczej poważną deklarację mężczyzny, która — jeśli zostanie przyjęta przez kobietę — wyznaczy dalszy etap budowania związku, również wobec otoczenia. Narzeczeństwo oznacza bowiem publiczne wyrażenie pragnienia zawarcia małżeństwa przed najbliższą rodziną i przyjaciółmi, którzy odtąd w nowy sposób zaczynają postrzegać parę. Odtąd narzeczeni, najczęściej w porozumieniu z rodzicami, mogą planować kolejne kroki ku małżeństwu, a wybrana data ślubu zwykle bywa wypadkową tak dalszego ich dojrzewania, jak i realiów życiowych (terminu ukończenia studiów, perspektywy na pracę zawodową dającą możliwość samodzielnego utrzymania się, miejsca przyszłego zamieszkania, ale też wolnych terminów w wybranym kościele czy możliwości rezerwacji sali weselnej).
Warto zaznaczyć, że narzeczeństwo nie musi automatycznie prowadzić do małżeństwa, ale jest kolejnym etapem rozeznawania. Gdyby w trakcie pogłębiania więzi i wzajemnego poznawania się wypłynęły nowe niepokojące fakty, powinny one zostać wzięte pod uwagę przy podejmowaniu kolejnych decyzji. Lepiej od razu „wziąć je na warsztat”, niż zamiatać pod dywan z nadzieją, że może wszystko samo jakoś się ułoży. Stawka jest zbyt wysoka i w uzasadnionych wypadkach lepiej jest zerwać zaręczyny, niż ze względu na opinię rodziny i znajomych wiązać się na całe życie z kimś, kogo nie możemy do końca uznać za godnego zaufania...
Jeśli poprzednie etapy budowania związku zostały pomyślnie przebyte, a warunki zewnętrzne na to pozwalają, młodzi ludzie są gotowi do wejścia w związek małżeński. Im większą mają świadomość religijną, tym głębiej mogą przeżywać uroczystość kościelną. Niekiedy mówi się o tym, że sakrament małżeństwa jest zaproszeniem Pana Boga do relacji między mężem i żoną, ale przez ludzi głęboko wierzących łącząca ich miłości od początku jest odbierana jako Boży dar, który domaga się odpowiedniego rozeznania i pielęgnowania zgodnie z zaleceniami Ewangelii.
Sakrament małżeństwa wcale nie jest zakończeniem rozwoju miłości, ale otwiera nowy etap jeszcze bardziej ścisłego i wymagającego budowania związku. Jego podstawą jest ślubowanie wierności, uczciwości i miłości małżeńskiej — a wypełnienie przyrzeczenia jest wcale niełatwym, nowym, codziennym zadaniem małżonków. Bycie ze sobą na co dzień oprócz miłych chwil dostarcza także wielu trudności i otwiera nowe wymiary przestrzeni do budowania jedności. Łatwiej było w narzeczeństwie od czasu do czasu spotykać się na romantycznych randkach, niż teraz w codzienności wykuwać jedność, kiedy przeżywa się różne humory czy frustracje, których życie na ogół nie szczędzi.
Wspólne zamieszkanie zmusza małżonków do określenia własnego sposobu codziennego życia razem. Oboje zwykle podświadomie próbują wnieść do nowej rodziny swój model funkcjonowania, który wynieśli z rodzinnego domu, a że zwykle są one różne, prędzej czy później musi dojść do konfliktu między małżonkami. Kto u nas gotuje? Kto i kiedy sprząta? W jaki sposób rozdzielić codzienne obowiązki domowe? — to tylko przykłady problemów logistycznych, jakie teraz trzeba rozwiązać. Oboje przy tym często są głęboko przekonani, że model, jaki funkcjonował w ich rodzinie, był najlepszy z możliwych i w sposób oczywisty powinien zacząć obowiązywać w nowym domu. Stąd, kiedy współmałżonek nie wchodzi w zaproponowany (a nieraz, niestety, podświadomie narzucany) schemat, pojawia się rozczarowanie, a czasem dąsy i fochy... „Mówił, że mnie kocha, a teraz nie chce mu się wyrzucać śmieci i czeka, aż ja to zrobię...” — może żalić się żona. „Mówiła, że mnie kocha, a sam muszę zadbać o posiłek, jak za kawalerskich czasów...” — można usłyszeć z ust męża. Te różnorakie rozczarowania są za to „osładzane” pożyciem seksualnym, które dla nowożeńców jest fascynujące i daje wiele wspaniałych przeżyć bliskości i radości ze wspólnego obdarowywania się sobą, o ile wcześniej narzeczeni zachowywali czystość i ta sfera życia im zanadto nie spowszedniała.
Ćwiczenie dialogu wyniesione z narzeczeństwa może teraz bardzo procentować w próbach porozumiewania się w sprawach wspólnego życia, aby z dwóch różnych systemów rodzinnych spróbować zbudować coś zupełnie nowego, odpowiadającego obojgu małżonkom. Dobrze jest, jeśli nowo budowany wzorzec zawiera pewną równowagę między oczekiwaniami i zaangażowaniem obojga małżonków, co wymaga z jednej strony umiejętności negocjacji, z drugiej natomiast gotowości do ustępstw. Gorzej dzieje się, jeśli wszystkie „batalie” wygrywa zawsze jedna strona, ponieważ utrwala to jej dominację, co z kolei u drugiego partnera może rodzić poczucie niesprawiedliwości i bycia wykorzystywanym. Taki układ na dłuższą metę może okazać się destrukcyjny, bo satysfakcja jednego małżonka jest uzyskiwana kosztem drugiego, brakuje zatem równowagi, a rosnąca frustracja musi w końcu znaleźć ujście. Kiedy próby porozumienia nie dają rezultatów, warto poszukać pomocy terapeutycznej, która może wesprzeć małżonków w lepszej wzajemnej komunikacji, a przez to wprowadzić ich na drogę wiodącą ku odnalezieniu utraconej równowagi w związku.
Zwykle pierwsze lata małżeństwa są przeznaczone właśnie na to, aby zbudować w miarę stabilny, wspólny system funkcjonowania i przećwiczyć dochodzenie do konsensusu. Niebezpieczne na tym etapie jest szukanie sojuszników przeciwko współmałżonkowi (np. u swoich rodziców czy przyjaciół), zamiast troski o porozumienie. Przykład złej teściowej, która zawsze staje po stronie syna i uważa, że synowa nigdy nie jest dla niego tak dobra, jak była mamusia, jest modelowy, ale mogą zdarzyć się i inne niebezpieczne dla związku konfiguracje źle rozumianej pomocy z zewnątrz.
Jeśli małżonkowie potrafią ze sobą rozmawiać, z czasem będą rozumieć się coraz lepiej, a jedność, jaką zbudują, z czasem zrównoważy potrzeby i potencjał każdego z nich. Niebagatelną pomocą w tym może być np. uczestnictwo w różnych małżeńskich rekolekcjach (np. organizowanych przez Ruch Spotkań Małżeńskich) czy też w jakimś ruchu rodzinnym (np. w Ekipach Notre Dame lub w naszym rodzimym Kościele Domowym). Jedno z amerykańskich badań potwierdza, że bardzo znikomy procent rozwodów przydarza się małżeństwom, które razem się modlą. To tylko przykład, jak religijność integralnie wpisana w życie codzienne, może być elementem skutecznie wzmacniającym związek.
Część małżeństw, niestety, nie potrafi przetrwać nawet pierwszego etapu bycia razem. Zamiast bowiem szukać kompetentnej pomocy terapeutycznej, zbyt szybko uznaje się, że związki były pomyłkami i nie ma dla nich ratunku. Takiemu podejściu sprzyja współczesna kultura, która nazbyt często lansuje życie na próbę, na różne sposoby podważając etos trwałości związku, jeszcze niedawno oczywisty niemal dla każdego, kto decydował się na małżeństwo.
Kolejny etap życia rodziny to przyjście na świat pierwszego dziecka. Oprócz wielkiej radości, która zwykle towarzyszy temu wydarzeniu, stwarza ono zupełnie nową sytuację w rodzinie, wymagającą ogromnej interpersonalnej pracy małżonków. O ile życie we dwójkę nabrało już swojego rytmu i małżonkowie nauczyli się dosyć dobrze funkcjonować w takich warunkach, maleńkie dziecko zupełnie wywraca dotychczasowy porządek. Jest bardzo absorbujące, wymaga wielu działań pielęgnacyjnych i opiekuńczych, które znowu trzeba podzielić między małżonków. Ogrom nowych obowiązków wymusza ponowną zmianę priorytetów.
Jedno z zaprzyjaźnionych małżeństw, dzieląc się ze mną swoimi doświadczeniami z tego etapu, opowiadało, że granic swojej małżeńskiej miłości doświadczali wtedy, kiedy przy dwóch małych córeczkach byli tak zmęczeni, że patrzyli na siebie ze złością, bo uważali, że to ta druga osoba powinna dosypać cukru do pustej cukiernicy... Ten obraz dobrze pokazuje, jak zmęczenie i przepracowanie może utrudniać proste i oczywiste, wydawałoby się, gesty miłości i wzajemnego wsparcia.
Jeśli w krótkim czasie w rodzinie rodzi się kilkoro dzieci, wymagania rosną. Takie rodziny potrzebują nieraz sporo wsparcia z zewnątrz, bo ogrom problemów, które na nie spadają, czasem podsuwa pokusę zwątpienia w możliwości rodzicielskie. Sposobność podzielenia się kłopotami z innymi rodzinami w podobnej sytuacji nierzadko przynosi umocnienie i pocieszenie, że wszyscy podobnie to przeżywają. Daje ponadto nadzieję, że przy dobrej organizacji życia dadzą sobie radę.
Nowa sytuacja wymaga ogromnej pracy i elastyczności, aby solidarnie zbudować taki system funkcjonowania, w którym w miarę możliwości wszyscy będą zadowoleni. A małe dzieci we wspaniały sposób potrafią wynagrodzić rodzicom ich ciężką pracę i zaangażowanie...
Na tym etapie bardzo ważne jest dopilnowanie, żeby zajmowanie się dziećmi nie prowadziło do zaniedbywania relacji małżeńskiej. Dobrze jest, kiedy małżonkowie potrafią tak zorganizować wspólne życie, aby przynajmniej raz w miesiącu znaleźć czas na małżeńską randkę. Tak naprawdę największym darem rodziców dla dzieci jest wzrastanie w miłości małżeńskiej. Dla syna czy córki jest to pierwszy wzorzec wzajemnego odnoszenia się do siebie, który daje poczucie stabilności i bezpieczeństwa. Kiedy tego brakuje, dzieci nie tylko przeżywają niczym niezawinione przeciążenia, ale nieraz są podświadomie wciągane w koalicję przeciwko współmałżonkowi. Matka, która ciągle skarży się dziecku na takie czy inne zachowanie ojca, zamiast próbować się z nim porozumieć, podważa jego autorytet i utrudnia jego relację z dzieckiem. Gdy natomiast dzieje się to w obecności dorastającej córki, takie zachowanie stanowi podświadomy sygnał, że mężczyźni z definicji nie są godni zaufania, co wcale nie pomoże jej w znalezieniu przyszłego partnera życiowego.
To znowu tylko przykład, który pokazuje, jak wiele umiejętności trzeba, aby dzieci wychodziły w świat z kapitałem dobrych relacji i wzorców. Obciążone bagażem zranień, będą przeżywały trudności w poszukiwaniu własnej drogi w dorosłym życiu.
Na koniec wróćmy do pytania postawionego na początku tego artykułu: czy małżeństwo i rodzina jest problemem, czy też drogą do szczęścia? W świetle powyższych rozważań odpowiedź wydaje się oczywista: rodzina to miejsce przeżywania szczęścia, jeśli oboje małżonkowie umiejętnie i z zaangażowaniem pracują nad jednością między sobą i nad dobrymi relacjami ze swoimi dziećmi.
„Głos Ojca Pio” [4/88/2014]
opr. mg/mg