O mocy sprawczej religii
Od najdawniejszych czasów mnisi, nie tylko chrześcijańscy, żyli w klasztorach, w których zgromadzona była wiedza na temat ziół leczniczych i funkcjonowania człowieka. Nauka i religia były wtedy ściśle ze sobą połączone. Mnisi, którzy stanowili najlepiej wykształconą część społeczeństwa, oprócz posługi religijnej zajmowali się również leczeniem ciała
Śladem tamtej epoki są choćby bonifratrzy, ze swoją apteką pełną specyfików sporządzonych według dawnych receptur, albo Hildegarda z Bingen, mistyczka żyjąca w XII w., która pozostawiła pisma dotyczące wielu dziedzin nauki, w tym także przepisy na leki (od dietetyki po ginekologię). Ci, którzy badają jej spuściznę, mówią, że była raczej kimś takim jak Leonardo da Vinci, czyli bardziej uczoną i mędrcem niż mistyczką, chociaż to właśnie jej wizje mistyczne i muzyka są dziś najbardziej znane. Uzdrawiająca moc religii w tamtych czasach była o wiele bardziej niż dzisiaj związana z tym, czym zajmuje się medycyna. Jednak w pewnym momencie drogi religii i medycyny się rozeszły.
Zacznę od mojej ulubionej definicji religii, czyli myśli Paula Tillicha, że religia to jest najwyższa troska — najwyższa troska o wszystko. A więc to nie jest tak, że „my” jesteśmy ważni, a „tamci” się nie liczą i będą w piekle. Wielcy przywódcy religijni, wielcy nauczyciele duchowi, skłonni są raczej do twierdzenia, że będziemy zbawieni wszyscy albo nikt. Zostaliśmy stworzeni przez tego samego Ojca, jesteśmy spokrewnieni, powinniśmy się wspierać. Człowiek zawsze poszukiwał jedności. Pamiętamy słowa Jezusa: będzie jedna owczarnia i jeden Pasterz. Jest też buddyjska metafora, mówiąca o związku krowy i cielęcia*. Te metafory eksponują, głęboko wpisaną w nasz świat, relację zależności między kimś, kto potrzebuje opieki i kimś, kto tę opiekę zapewnia, i w ten sposób dają poczucie bezpieczeństwa.
Gdybyśmy mogli porzuicić nasz lęk. Jeśli istnieje Bóg, to nie muszę się bać. Najmocniejszy przekaz Jana Pawła II zawarty był w słowach: „Nie lękajcie się”. Obawa, lęk, strach należą do najbardziej niszczących emocji. Boimy się o wiele za często. O wiele za często czujemy się opuszczeni, chorzy, nieszczęśliwi, biedni i na marginesie życia. Są oczywiście przytułki, sierocińce, pracownicy socjalni, organizacje pozarządowe i różne doraźne inicjatywy społeczne, które w takich przypadkach pomagają, ale wszyscy czujemy, że „to nie to”, że czegoś im brakuje.
Czego im brakuje? Pewnej wizji uzdrowienia i wyzwolenia, którą może dać tylko religia. Wszystkie inne wizje uzdrowienia i wyzwolenia w historii świata okazały się chybione. Na przykład marksizm i jego sztandarowe hasło: „Wyklęty powstań ludu ziemi...”, czyli powstańmy, złączmy się i zróbmy nowy raj na ziemi. Niestety, stało się wręcz przeciwnie — z marksizmu wyniknęła ogromna ilość cierpień. Bo nie chodzi o to, żeby ludziom biednym, odsuniętym, opuszczonym, chorym czy samotnym dać — tak po prostu — to, czego im brakuje, czyli chleb, lekarstwo, dom. Chodzi o to, żeby im w jakimś sensie zadośćuczynić (uczynić zadość), wyrównać stratę, wynagrodzić ból. Wyobraźmy sobie, że ktoś został osierocony, gdy miał np. siedem lat. Choćbyśmy nie wiem jak się starali i nie wiem jaką zrobili rewolucję, nie będziemy w stanie zapewnić mu poczucia równości z kimś, kto został wychowany przez rodziców, i to w dodatku dobrych — to nie leży w ludzkiej mocy. Można wymienić wiele podobnych sytuacji, w których nierówność, niesprawiedliwość, poczucie krzywdy są ogromne i nie w ludzkiej mocy jest im zaradzić. Jeżeli ktoś urodził się z ciężką nieuleczalną chorobą i jest przykuty do łóżka, a obok siebie widzi ludzi zdrowych, którzy mogą robić to, co chcą, to jaka ludzka moc byłaby w stanie, zwrócić mu jego stratę?
A religia ma w sobie taką moc. Przede wszystkim tylko ona jest w stanie wzbudzić w człowieku marzenie, że możliwy jest taki stan, który w Apokalipsie został określony jako czas, kiedy zostanie otarta wszelka łza. Człowiek otwiera się na nadzieję, że niesprawiedliwość i godna pożałowania sytuacja, w której się znalazł, może zostać naprawiona i wynagrodzona. Ale nadzieja na otarcie „wszelkiej łzy” na końcu czasów to nie wszystko — religia oferuje jeszcze jedną możliwość. Ona ma moc sprawić, że absurdalna, niesprawiedliwa, bezsensowna sytuacja, w jakiej znajduje się opuszczony i cierpiący człowiek, zostanie uznana za sensowną, wartościową i znaczącą. Jak to jest możliwe?
Spójrzmy na założyciela chrześcijaństwa, Jezusa Chrystusa. To był Ktoś odrzucany od dzieciństwa, a nawet od poczęcia, bo już Józef ma wątpliwości, co zrobić z tą kobietą, która ma w swoim łonie dziecko nie wiadomo skąd... W Betlejem nikt nie chce ich przyjąć, i Jezus musi narodzić się w stajni. Potem Herod chce Go zabić, dlatego Jezus z rodzicami ucieka do Egiptu. W następnych latach wcale nie jest lepiej. Życie Jezusa wygląda jak studium systematycznego odrzucania. Jezus to człowiek, który niemal w każdym momencie życia jest odrzucany. Tylko Maryja od początku Go przyjmuje. Oczywiście, akceptują Go Jego uczniowie, ale i oni często Go nie rozumieją. Zejdź mi z oczu szatanie — mówi Jezus do Piotra — bo nie myślisz po Bożemu, lecz po ludzku. Potem jest ukrzyżowanie, czyli ostateczne odrzucenie, i samotność. A jednak historia Jezusa opowiedziana w Ewangelii mówi każdemu, kto ją czyta, że Jego życie było najbardziej wygranym życiem na ziemi. Mówi: uwierz w to, że On nie przegrał wszystkiego, że to nie było najbardziej tragiczne życie, ale najlepsze z najlepszych, że ten Człowiek był tą samą Istotą, dzięki której cały świat istnieje, dzięki której ty istniejesz i ze względu na którą wszystko się dzieje.
Spojrzenie na życie Jezusa w ten sposób, a potem w świetle życia Jezusa na własne życie, jest doświadczeniem niezwykłym, zawierającym w sobie wielki potencjał twórczy, dodającym sił. Tkwi w nim również pewne niebezpieczeństwo, bo bardzo łatwo uznać, że cierpienie jest dobre. Tymczasem prawdą jest, że cierpienie może przyczynić się do dobra, ale nieprawdą jest, że jest dobre. Chrystus cierpiał na krzyżu, ale samo to, że cierpiał, nie było dobrem, dobrem było odkupienie człowieka. Taka subtelność ma duże znaczenie w przypadku każdego cierpiącego człowieka. Jeśli zdecyduje się on na pewne heroiczne wybory, jego cierpienie nie będzie bezsensem, a on sam może uzyskać wewnętrzną moc i zdolność „uzdrawiającego przekształcania” zarówno siebie, jak i innych ludzi. Takie rzeczy możliwe są tylko w obrębie religii. Tylko religia potrafi sprawić, że ktoś przegrany, skończony, takie zupełne „nic”, może stać się pomocnikiem Boga. Ona daje każdemu człowiekowi szansę jednoczącego, uzdrawiającego działania. Trzeba tylko pamiętać o tym jednym warunku: nie wolno komuś cierpiącemu, np. dziecku choremu na białaczkę albo człowiekowi porzuconemu przez wszystkich, wmawiać, że Bóg go w ten sposób wybrał. Bo wtedy czyni się z religii horror. Jeśli wydaje ci się, że twoje życie jest ze wszech miar nieudane, skończone i nic nie da się z nim zrobić, to religia daje ci szansę popatrzenia na wszystko w taki sposób, że zobaczysz swoje życie jako pełne sensu, i w ten sposób uzyskasz je na nowo. I naprawdę może nie mieć znaczenia, jak bardzo nieszczęśliwe było to życie do tej pory.
Podsumowując, można powiedzieć, że uzdrawiająca moc religii, geniusz religijny, polega na tym, że człowiek otrzymuje narzędzie interpretacji świata i szansę zmierzenia się ze swoim losem w taki sposób, że nawet skrajnie przegrane życie może stać się wygranym. W języku religijnym nazywa się to nawróceniem, uzdrowieniem, oświeceniem — różnie w różnych religiach. Istotą tego doświadczenia jest ujrzenie wszystkiego w zupełnie nowym świetle: zachwycająco nieoczekiwanym, wynagradzającym, zbawiającym, wyzwalającym zarówno dla człowieka, który to przeżywa, jak i dla wszystkiego, co istnieje. Każda religia, godna miana religii, oferuje jakąś specjalną drogę do takiego doświadczenia. Oczywiście nie chodzi o samo przeżycie, ale o to, żeby takie widzenie stało się czymś co kieruje naszym życiem. Historia uczy, że tego typu doświadczenia mają wielką moc sprawczą. Wystarczy zajrzeć do żywotów świętych, a zobaczymy przeciętnych, może nawet słabych ludzi, których życie zostało przekształcone przez takie właśnie doświadczenie. Religia przesuwa człowieka ze sfery skończoności, śmierci, porażki, grzechu, w sferę, w której wszystko, co złe, zostaje unieważnione, w której dostaje się całkiem nowe życie.
Dlaczego więc na co dzień żyjemy w piekle, chorzy i zrozpaczeni? Wyjaśnienie tego może być dla kogoś bolesne. Otóż są dwa podstawowe motywy ludzkiego działania: chciwość i strach. Buddyzm nazywa to pożądaniem i lękiem. Jedne rzeczy chcesz mieć, a innych się boisz. Mało tego: chcesz, żeby rzeczy, które są dla ciebie dobre, powtarzały się, a rzeczy złe nigdy ci się nie zdarzyły. Buddyzm mówi też, że wyobrażenie sobie, iż twoje pragnienia posiadania się spełnią, a przykre rzeczy cię nie spotkają, jest totalną iluzją. Jeśli poza nią nie wyjdziesz, zawsze będziesz niewolnikiem, będziesz ciągle pożądać i ciągle będziesz się bać. Na szczęście, można z tego „wyskoczyć”. Buddyści mówią wtedy o opuszczeniu kręgu sansary, czyli porzuceniu nieustannych wcieleń, w których narodziny są pożądaniem a starość strachem. Trwanie między pożądaniem a strachem to piekło. Tylko jak się wyrwać z tego piekła, skoro nasza zachodnia kultura reklamuje go jako najlepszy sposób funkcjonowania? Ze wszystkich stron reklamy wołają do nas: „Kupuj, konsumuj, posiadaj więcej, żebyś nie był gorszy od innych, odsunięty, nieszczęśliwy!”. Z piekła zrobiono z wzorzec społeczny.
Nie da się w ten sposób żyć, w końcu każdy z nas uświadomi sobie, że kiedyś to wszystko straci, ile by nie miał. Przyjdzie Alzheimer czy inne choroby, wypadek, śmierć... Współczesna kultura tworzona jest tak, żeby tę prawdę ukrywać. Dawniej wszyscy domownicy, również dzieci, widziały jak umierają prababcie, babcie, koty, psy, wujkowie i kuzynki. Teraz ludzie umierają samotnie, zamknięci w szpitalach, a zwierzęta są usypiane, żeby nie cierpiały. Dzięki temu wszyscy pozostali są młodzi, niezniszczalni i wieczni — wystarczy, że żują gumę bez cukru i piją odpowiednie napoje. Nawet nauka zaangażowana jest w to kłamstwo, pop-kultura ciągle powołuje się na jej odkrycia. Religia traci na znaczeniu, bo wymaga prawdy. Toteż współczesną „religią” stała się pop-kultura i korporacyjny kapitalizm.
Na wszystkie nasze najgłębsze pragnienia: na ból odrzucenia, chorobę, pragnienie uzdrowienia i uczynienia zadość naszemu cierpieniu, pop-kultura odpowiada zupełnie inaczej niż religia. Pop-kultura wymaga przemiany zewnętrznej, a religia wewnętrznej. Pop-kultura mówi: czujesz się nieszczęśliwy, odrzucony, to znaczy, że musisz zmienić swój image. Zaoferujemy ci nową twarz; operacje plastyczne w ciągu dwóch lat stworzą z ciebie kogoś nowego; możemy zrobić nawet tak, że nikt cię nie pozna i zaczniesz nowe życie. Postaramy się upodobnić cię do szczęśliwców z pierwszych stron kolorowych gazet. To cię oczywiście będzie kosztowało, ale tu nie płacisz wyrzeczeniami i modlitwą, tylko „kasą”. Musisz ją tylko zdobyć. Jeśli będziesz miał odpowiednią ilość domów, samochodów — będziesz szczęśliwy. Nie wszyscy mogą to mieć, ale wszyscy mogą tego pragnąć, i o to właśnie chodzi w pop-kulturze. Jak w tym dowcipie: „Żona mówi do męża: kochanie, dlaczego my nie prowadzimy takiego wspaniałego życia, jak ci ludzie z reklam?”...
Pop-kultura to jest wielkie „nic” w pięknym opakowaniu — im większe jest „nic”, tym piękniejsze opakowanie. A religia to jest „wszystko”, czyli absolut, w marnym opakowaniu. Również „taktyka” dokonywania przemiany człowieka inna jest w religii, a inna w pop-kulturze. W religii od razu mówią człowiekowi rzeczy straszne, czyli że musi wszystko porzucić, wyrzec się nawet samego siebie i dopiero wtedy będzie szczęśliwy. Wtedy on najczęściej odchodzi, bo ma wiele majętności, jak ten bogaty młodzieniec w Ewangelii. Pop-kultura mówi przeciwnie: musisz mieć natychmiast jak najwięcej, czyli wszystko to, co mają inni, a potem jeszcze więcej.
Jakie szanse ma w takim świecie religia? Niestety, małe, o wiele mniejsze niż wtedy, gdy żyliśmy w komunizmie. Bo większość z nas, tak naprawdę, tylko wtedy jest w stanie przyjąć to, co daje religia, kiedy sprawdzi, że inne propozycje są do niczego. A propozycji jest mnóstwo. W czasach komuny łatwo było być religijnym, bo łatwo było odkryć, że te wielkie hasła, które nam oferowano — wolność, braterstwo, produkcja rośnie, więcej domów, ludzie coraz bogatsi i szczęśliwsi — są nieprawdziwe. Dziś sytuacja jest zupełnie inna, wokół nas jest tyle wszystkiego: kolory, światła, piękne przedmioty i ubrania, dziesiątki coraz lepszych samochodów, łatwe kredyty, subtelny nacisk na posiadanie... Wszystko to jest trudne do zanegowania, bo wydaje się, że najpierw trzeba to zdobyć, żeby potem odrzucić. To nie trabant, moskwicz czy syrenka — kiedy od razu widzisz, że nie działa... Dziś nie zdążysz znudzić się jedną rzeczą, a już dostajesz następną. Być może dopiero po wielu latach odkryjesz, że choćbyś miał pięć rolls-royce'ów, to pustka i samotność ogarnie cię w końcu taka sama jak w komunizmie, kiedy miałeś tylko syrenkę.
Religia przesuwa cię ze sfery śmierci i rozpadu w sferę, gdzie to wszystko zostaje unieważnione, „zadość uczynione” i wpisane w niewyobrażalną wręcz historię przemieniającą cały świat. Człowiek „przebudzony” ma ochotę krzyczeć do innych: „Obudźcie się, przyszło do was Królestwo Boże! Cieszcie się i radujcie, bo zostaliście zbawieni! Nie lękajcie się, otwórzcie drzwi Chrystusowi! Wszystko będzie dobrze!”. Ty myślałeś, że będzie źle, a jest najlepiej jak mogło być. Masz ochotę krzyczeć, bo to wreszcie „zobaczyłeś”, ale nie tylko „zobaczyłeś”. To nie jest wyłącznie proces poznawczy, to całościowe doświadczenie, rozgrywające się zarówno na poziomie umysłu, jak i uczuć, woli, osobowości. Wtedy dopiero ma moc transformującą człowieka. W chrześcijaństwie mówi się o śmierci starego człowieka i narodzinach nowego. Jeśli spojrzysz na siebie w sposób religijny, w kontekście historii o Chrystusie, możesz narodzić się na nowo, a rodząc się, zaledwie przeczuwasz, że z tego ziarna zasianego w tobie wyrośnie kiedyś coś większego i silniejszego od ciebie. Twoje życie będzie jak gdyby Jego życiem, będzie miało podobny sens, a więc będzie życiem Boga. Trudno to do końca nazwać, bo poruszmy się w sferze, w której słowa nie wyrażają tego, co najważniejsze.
Wszystkie dojrzałe religie próbują prowadzić człowieka w tym kierunku.
BARTŁOMIEJ DOBROCZYŃSKI
________________________________
* „Budda względem istot zachowuje się jak lekarz względem chorych; on wie, że choroba sama w sobie jest abstrakcją i że chorzy istnieją tylko w ramach tejże choroby. Prawda, która dla kogoś jest ocaleniem, dla kogoś innego oznacza zgubę, tak jak źle użyta formułka zaklinaczy wężów zabija tego, kto się nią posłuży. Wiedza sama przez się jest bezużyteczna, jeśli nie zostanie mądrze użyta drogą bezpośredniego stosunku między nauczycielem a uczniem. Musi tedy ustalić się między nimi całkowite zestrojenie duchowe, nie zaś chłodna relacja intelektualna łącząca mistrza z uczniem. Ma to być pulsujący prąd życia, a nie ogólnikowe przekazywanie myśli i abstrakcyjnych pojęć; łączyć ich powinien intymny, witalny związek na podobieństwo przepływającej krwi, która odnawia ducha neofity. Taki stosunek mistycy określają mianem związku krowy z cielęciem" (Giuseppe Tucci, Mandala, Kraków: Znak, 2002, s. 90).
opr. aw/aw