Wesołość - mimo wszystko

Fragmenty książki: "W drodze z umierającymi"

Wesołość - mimo wszystko

Elftraud von Kalckreuth

W DRODZE Z UMIERAJĄCYMI

Wszystko ma swój czas

ISBN: 83-7318-232-2

Copyright © Wydawnictwo WAM 2004



Jest czas płaczu i czas śmiechu

Wesołość - mimo wszystko

Gdy dosłownie pełną garść tabletek połykał, zadzierając do góry głowę, aby się dobrze ześlizgnęły, jego twarz - twarz mojego pacjenta, pokrył uśmiech od ucha do ucha: "Jak ptak polny, nieprawdaż?" - powiedział. Zaraz też wziął jeszcze łyk wody, zadarł znowu szyję i spojrzenie skierował pod sam sufit, tym razem znacznie już przesadzając, i zamknął w momencie przełykania rozkosznie swe oczy. Jak mała ptaszyna. Łyk za łykiem. Musiałam się śmieć, to było pocieszne i wesołe. Po czwartym łyku zakrztusił się z samego śmiechu i parsknął oblewając wodą swoje łóżko. Ja też nieco oberwałam. A myśmy się śmiali i śmiali, i mieliśmy dużo zabawy z tej niespodziewanie przyjemnej sytuacji.

Ciężko chory człowiek, który podążał do swojej śmierci, i ja, która mu towarzyszyłam pod koniec jego drogi. Nikt nie oczekuje tu wesołości i śmiechu. Niemniej my mieliśmy sporo zabawy i żartów, nie tylko zresztą w tym tylko dniu. Cieszyłam się jego humorem, którym komentował przede wszystkim sprawy irytujące i nieprzyjemne. Jeszcze dziś dość często wspominam go i słyszę, gdy myślę o sytuacji ludzi starych i schorowanych w naszych czasach: "Dawniej ludzie umierali zdrowsi" - powiedział kiedyś. Wątpliwa prawda, która kryje się za tymi słowami, miała dzięki absurdalności tego zdania znaczne powodzenie.

Śmiech, wesołość i żart. Jakże często powiadają ludzie, gdy dowiadują się, że pracą moją jest pełnić posługę przy umierających: "Tego przecież nikt nie wytrzyma, zawsze jedynie sytuacje trudne, smutek i cierpienie". Trudno jest wtedy wyjaśnić, że przecież życie aż do samego końca zawiera w sobie wszystkie te elementy, które wypełniały je już wcześniej. Również radość i wesołość.

W drodze z umierającymi nie musimy wcale tracić lekkości, która sprawia, że przemierzanie nawet dalekich odcinków drogi staje się łatwe i jakby uskrzydlone.

Sprawa ma się tu podobnie jak w pewnym doświadczeniu związanym z naszym ciałem. Jeżeli pokonujemy strome, mało dostępne zbocze górskie, każdy krok wydaje się trudny, a nasze nogi stają się ciężkie i coraz cięższe, jak długo spojrzenie nasze skierowane jest w dół. Z chwilą jednak gdy się wyprostujemy, a spojrzenie uzyska inną perspektywę, dziwnym sposobem nasze nogi stają się lżejsze, a kolorowy krajobraz zdaje się nas nieść coraz dalej. I chociaż nasz ciężar ciała nie zmienił się, a góra nie stała się bardziej płaska, trud i ciężar nie ma już prawie żadnej władzy nad nami.

Przypominam sobie, że stanęłam jak wryta i osłupiała, gdy pewnego szarego poranka lutowego przyszłam do szpitala, do mojej pacjentki, a jej stojak infuzyjny był udekorowany wiązką nadmuchanych baloników w kształcie wężów: niebieskie, żółte, czerwone, zielone, różowe. Noc zapustna w Moguncji: Hola! Stojak to przedmiot, a cóż my z niego robimy? może być pomocnym instrumentem pielęgnacyjnym albo symbolem nieuleczalnej choroby, albo zawadą, ponieważ ogranicza swobodę poruszania się, albo właśnie idealnym miejscem dla nadmuchanych węży.

W obliczu tego niespodziewanie kolorowego kącika przy łóżku chorej pojęłam, jak chyba nigdy dotąd, że właściwie zawsze jesteśmy dostatecznie swobodni, by kształtować nasze życie. My nie jesteśmy naszą chorobą, nawet jeżeli jest to choroba prowadząca do śmierci, przeciwnie, to my mamy chorobę! Nie ona nas ma, ale my ją mamy! I my pozostajemy sami sobą włącznie z całą naszą osobowością, naszymi zdolnościami, by wznieść się ponad tę sytuację - może w sposób subtelny i duchowy, ale właśnie także jednak z tą cudowną ludzką zdolnością: z poczuciem humoru. Moja pacjentka podzieliła się tegoż przedpołudnia swoimi wspomnieniami o wielu ulicznych pochodach w karnawałową noc: o balach kostiumowych, o czasach swego zakochania i swych słodkich tajemnic, o karnawałowych przemówieniach z beczki i rozlicznych psotach. Przeżyłyśmy wspólnie chwile pełne żartu i zabawy, a gdy opuszczałam szpital, przedpołudnie tego dnia było tak samo szare i ponure, ale prócz tego dostrzegłam teraz jeszcze wszystkie kolorowe ekstra-ozdóbki, których dwie godziny wcześniej wcale nie zauważyłam. A przed moimi oczami duszy miałam moją pacjentkę: cierpiącą, zrozpaczoną, cierpliwą, niecierpliwą, wdzięczną, głęboko wierzącą, śmiejącą się. Widziałam ją nie w jej umieraniu, ale w jej życiu. Teraz. Również w następnych tygodniach, w których naprawdę mało było powodów do śmiechu, wiedziałam, że wciąż jeszcze mogłam liczyć na tę część jej osobowości, w której rozbłysła jej gotowość do wesołości, i na jej humor, który uzdalniał ją do tego, aby ustawicznie mogła odsuwać się choć o mały kawałek od swoich cierpień.

Dzielić z umierającymi radość, pogodę i śmiech nie stanowi już dla mnie czegoś niebywałego czy zaskakującego, ale należy w sposób oczywisty do pełnienia posługi przy umierających, jak wszystko inne.

Myślę, że całkowicie jasne będzie stwierdzenie, że szkicując powyższe sposoby postępowania, absolutnie daleka jestem od zachęcania kogokolwiek do tego, aby w sposób nachalny nachodził pacjenta wesołymi odezwaniami typu: "Jak dobrze mimo wszystko wstać skoro świt".

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama