Wielokulturowość kojarzyć się może z zagrożeniem: utratą tożsamości, rozmyciem zasad. Wielokulturowość pod patronatem islamu dla jednych wydaje się być utopią, dla innych — złem w czystej postaci
Wielokulturowość kojarzyć się może z zagrożeniem: utratą tożsamości, rozmyciem zasad. Wielokulturowość pod patronatem islamu dla jednych wydaje się być utopią, dla innych — złem w czystej postaci.
Sztuką jest w tym, co pozornie groźne, zauważyć szansę.
Anna Kazimierska od siedmiu lat pracuje w dużej, międzynarodowej firmie w Dubaju, w pracy ma znajomych z każdego kontynentu. — Cały Dubaj jest właśnie taki — tłumaczy. — Większość mieszkańców to przyjezdni, Arabów jest tu może 30 proc. Mimo to panujące na ulicy zasady są regulowane przez islam. Głównym miejscem publicznym są centra handlowe, z powodu wysokich temperatur trudno jest spędzać wolny czas gdzie indziej. Już przy wejściu do każdego centrum witają nas tabliczki z prośbą, by zakrywać ramiona i kolana, dotyczy to również mężczyzn. Inne znaki upominają, żeby publicznie nie całować się ani nie okazywać sobie czułości. To wszystko wynika z kultury arabskiej. Mnie się to nie zdarzyło, ale jedna ze znajomych poszła kiedyś do centrum handlowego w krótkiej spódnicy. Nikt na nią nie krzyczał, nikt jej nie aresztował, ale podeszła do niej starsza pani ubrana w tradycyjną abaję i bardzo grzecznie poprosiła, żeby jednak następnym razem ubrała się bardziej stosownie. Wręczyła jednocześnie ulotkę informującą o tym, jakie stroje są niemile widziane. Z agresją jednak nigdy ani ja, ani nikt z moich znajomych się nie spotkał.
Trudnym — również dla europejskich przyjezdnych — jest czas ramadanu. Muzułmanie w tym czasie przez czterdzieści dni od wschodu do zachodu słońca nie jedzą ani nie piją. — Wszyscy o tym wiemy i rozumiemy — mówi pani Anna. — Nie jestem muzułmanką, więc nie poszczę w ramadan, ale też jestem gościem, więc szanuję gospodarzy. I rozumiem, że w tym czasie nie powinnam jeść i pić w miejscach publicznych, za to zresztą można dostać wysoki mandat. Restauracje dla przyjezdnych działają, ale są zasłonięte tak, żeby z ulicy nie było nic widać.
W podobny sposób jak restauracje w ramadan, funkcjonują przez cały rok sklepy z alkoholem. — Takich sklepów jest w całym Dubaju tylko kilka — tłumaczy pani Anna. — Żeby móc kupić w nich alkohol, trzeba najpierw wykupić specjalną licencję. Sklepy są zaciemnione, bez oznaczeń na zewnątrz, butelki też wkładane są do specjalnych, ciemnych torebek. Chodzi o to, żeby nie gorszyć pobożnych muzułmanów, którzy według swoich zasad alkoholu w ogóle pić nie powinni.
Wiele mitów dotyczy sytuacji kobiet i ograniczania ich praw. W praktyce wiele ograniczeń okazuje się być przywilejami. — Nigdy nie spotkałam się z tym, że ktoś mi mówi: „Tobie nie wolno” — mówi pani Anna. — Taksówki z różowymi dachami przeznaczone są wyłącznie dla kobiet i prowadzone wyłącznie przez kobiety. Kiedy arabska kobieta nie życzy sobie siedzieć obok mężczyzny czy znajdować się sam na sam z taksówkarzem, zamawia sobie taką właśnie „damską” taksówkę. Ale jeśli jest jej to obojętne, może wybrać i zwyczajną, prowadzoną przez mężczyznę, i nikt jej złego słowa nie powie. W parku wodnym w środę po południu wpuszczane są wyłącznie panie: w inne dni mogą się kąpać z mężczyznami, ale tego dnia mają ten komfort, że żadnego mężczyzny na pewno nie spotkają. W urzędach są poczekalnie wspólne i poczekalnie dla pań, które z panami przebywać nie chcą. W autobusach też są wydzielone części, do których mężczyźni nie mają wstępu. W żaden sposób nie ogranicza to jednak kobiet: jeśli już, to mężczyznom odbiera prawo do pojawiania się w niektórych miejscach i czasie... Kobieta może decydować, czy życzy sobie męskiego towarzystwa. Jeśli nie, mężczyzna nie może się do niej zbliżyć, nawet przebieralnie w sklepach są pilnowane. W praktyce jest tak, że muzułmańskie kobiety rzeczywiście wolą być oddzielnie — dla nas, kobiet z Europy czy z innych części świata, nie ma to najmniejszego znaczenia. Możemy wszystko, od nas zależy, co wybieramy.
Święty dzień muzułmanów to piątek. Dla przybyszów ze świata przypomina niedzielę: to dzień bez pracy, choć na przykład centra handlowe działają jak co dzień. Jedyne, co jest w nim inne, to muzułmańskie kobiety, tego dnia szczególnie starannie umalowane i ubrane, spod rozpiętych abai błyskające spodniami przetykanymi złotą nitką, butami z najwyższych światowych półek i biżuterią. Dla chrześcijan piątek jest dniem powszednim. Dla katolików zaczyna się... niedziela: ze względu na małą liczbę kościołów, które nie mogą pomieścić wszystkich wiernych, w Dubaju niedzielną Eucharystię odprawia się w piątki, soboty i niedziele. Podczas Triduum Paschalnego wierni proszeni są, żeby wybrali jeden tylko dzień na uczestniczenie w liturgii, nie ma możliwości, żeby do kościoła weszli wszyscy.
Pani Anna chodzi do największego z dubajskich kościołów, St. Mary's Chuch. — Niezależnie od tego, na którą Mszę św. idę, ludzi jest zawsze pełno — mówi. — Stoją w środku, stoją na zewnątrz, przyjezdni z całego świata. Organizowane są też spotkania różnych grup duszpasterskich, próby zespołów muzycznych, cały czas coś w parafii się dzieje. Jedno jest ważne: żaden przejaw kultu nie może być widoczny na zewnątrz, za wysokim kościelnym murem. Na kościele ani na szczelnie zamkniętej bramie nie ma krzyża. Grota Matki Bożej znajduje się za murem, lekko ukryta w krzakach. Nawet na tablicy przy ulicy umieszczony jest tylko napis, bez żadnego religijnego symbolu. Przy parafii pracują siostry zakonne, które prowadzą — również za murem — katolicką szkołę. One oczywiście bez problemu poruszają się po ulicach w swoich habitach, ale nie ma możliwości, żeby na ulice Dubaju wyszła choćby procesja Bożego Ciała.
— Mimo wszystko Dubaj jako miasto jest otwarty — mówi pani Anna. — Choć mieszkam blisko dzielnicy uznawanej za jedną z najbardziej restrykcyjnych, nigdy nie spotkałam się z żadną agresją, nawet krzyżyk na szyi nikogo nie razi. Może dzieje się tak, że nikt nie ma przewagi? Każdy z moich znajomych wyznaje inną wiarę i chodzi do innego kościoła. I umiemy razem żyć i się przyjaźnić. Kiedy jest ramadan i ktoś mówi, że nie idzie z nami na obiad — nie ma problemu, pójdziemy kiedy indziej. Kiedy umawiamy się do kina, a ja akurat idę na Mszę św., to wszyscy przyjmują to do wiadomości i umawiamy się dwie godziny później. W Środę Popielcową uroczyście wręczano mi awans, co w firmie jest wielkim świętem, wydawało się oczywiste, że trzeba to będzie uczcić. Ale wytłumaczyłam znajomym, że dziś poszczę i przyjęli to bez mrugnięcia okiem. Spotkaliśmy się następnego dnia. Nikt się nie dziwił, nikt się nie śmiał, nikt nie namawiał: OK, tak wierzysz, szanujemy się nawzajem i szanujemy zasady, których ty przestrzegasz, choć nas nie dotyczą. Nie wiem, może nawet tam jest łatwiej niż w Polsce? — zastanawia się pani Anna. — Nikt nikomu nie przyczepia łatki „nawiedzonego”, nikt nie komentuje, że przesadzam, że niektóre wydarzenia w życiu zdarzają się raz. „Nie” oznacza „nie”. Poziom tolerancji rośnie, kiedy innych ludzi się poznaje nie teoretycznie, ale w praktyce, twarzą w twarz.
— Cały czas mam świadomość, że Dubaj to nie jest Polska — mówi pani Anna. — I cały czas pamiętam, że jestem tam gościem. Gospodarze mają swoje prawa i ich przestrzegają, ale mnie pozwalają wierzyć w to, co ja wybrałam. To uczciwy układ.
Wielokulturowy świat pod patronatem islamu i ogromnych pieniędzy ma się dobrze. Ograniczenia religijne dotyczą tu bardziej formy niż treści. Wprawdzie bez zewnętrznych manifestacji, ale każdy pozostać może sobą, ze swoją wiarą i swoimi przykazaniami. Tu egzaminu z własnej religijności nie zdaje się publicznie, pod presją prawa czy opinii społecznej. Nikt od nikogo bycia katolikiem nie oczekuje: tu można nim być wyłącznie z osobistej, wyraźnej i publicznej deklaracji, pociągającej za sobą cały styl życia.
Pozostać katolikiem, choć ani prawo, ani społeczny obyczaj, ani nawet życie towarzyskie nie niosą takich wymagań: czy to możliwe? Wielu wydawać się może, że to wyrok na wiarę i Kościół. Życie w Dubaju pokazuje, że niekoniecznie. Kiedy za wiarą nie stoją żadne korzyści, okazuje się, kto wierzy naprawdę: dla Boga samego.
opr. mg/mg