Zgadzam się z krzewicielami "liturgii trydenckiej", że z naszym podejściem do misterium eucharystii coś jest nie tak. Niekoniecznie jednak przyjmę proponowane przez nich rozwiązanie
Niewielu jest chyba katolików, którzy w ostatnich latach nie zetknęli się z argumentami entuzjastów liturgii tzw. trydenckiej (czyli nadzwyczajnej formy rytu rzymskiego), którzy przekonują, że to właśnie jest prawdziwa katolicka liturgia, w odróżnieniu od „NOM” (novus ordo missae), które jest swego rodzaju wypaczeniem. Na dowód prawdziwości swych tez przytaczają także wyrwane z kontekstu wypowiedzi kard. Roberta Sarah, szefa Kongregacji Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów, wzywającego do celebracji „ad orientem” czy też do ponownej reformy obecnej formy sprawowania Eucharystii.
Zasadniczym pytaniem jest jednak nie pytanie o formę liturgii. Kwestia formy nie może być pierwszorzędna, jeśli weźmiemy pod uwagę, że sakramenty nie działają na zasadzie ludzkiej skuteczności (ex opere operantis), ale zgodnie z Bożą łaską, która jest czymś pewnym i — mówiąc potocznie — „odgórnie zagwarantowanym” (czyli ex opere operato). Na szczęście większość entuzjastów liturgii trydenckiej nie neguje ważności Eucharystii sprawowanej w rycie zwyczajnym. Jeśli więc uznajemy ważność sakramentu, przyznajemy tym samym, że obiektywnie patrząc, dokonuje się misterium wiary, w którym Bóg przychodzi do człowieka z łaską związaną z konkretnym sakramentem. W sakramencie pokuty Boża łaska wyraża się w przebaczeniu grzechów. W Najświętszym Sakramencie jest to łaska uczestnictwa w ofierze Chrystusa, którą złożył za nasze grzechy. Uczestnicząc w Eucharystii zostajemy zanurzeni w tę ofiarę i oczyszczeni jej mocą, zyskując przystęp do Boga jako Jego dzieci, wykupione z mocy grzechu i śmierci.
Dlaczego więc tak wielką wagę niektórzy przywiązują do formy — tak jakby to forma sprawowania liturgii miała kluczowe znaczenie w sprawowaniu sakramentu? Wydaje się, że ich diagnoza problemu jest słuszna, natomiast proponowane rozwiązanie — nie. Podobnie jak w medycynie nazwanie choroby nie prowadzi w prosty sposób do jej wyleczenia, tak i w sprawach dotyczących wiary zdiagnozowanie problemu nie oznacza automatycznego znalezienia lekarstwa. Powrót do starszych form sprawowania liturgii z całą pewnością nie jest panaceum na problem osłabienia autentycznej pobożności eucharystycznej. Jak zauważa George Weigel w swej książce „Katolicyzm ewangeliczny”:
Katolicka „lamusoza” słusznie ubolewa nad obserwowaną w wielu miejscach wulgaryzacją form sprawowania kultu, z jaką mamy do czynienia po Drugim Soborze Watykańskim, widząc w różnorakich uproszczeniach zdradę intuicji i intencji Soboru. Równocześnie sądzi ona, że lekarstwem na tę zdradę jest odtworzenie niedzielnej liturgii z połowy lat pięćdziesiątych, tak jak ją, jej zdaniem, wówczas odprawiano. Problem jednak polega na tym, że taka liturgia to fantazja: każdy, kto sądzi, że uroczysta celebracja nadzwyczajnej formy rytu rzymskiego zgodnie z mszałem z 1962 roku stanowi wierną replikę tego, co miało miejsce o siódmej, ósmej, dziewiątej, dziesiątej trzydzieści i dwunastej piętnaście w katolickich parafiach każdej niedzieli jak kraj długi i szeroki w roku, na przykład, 1955, wyobraża sobie świat istniejący tylko w marzeniach. Najczęściej liturgia była wtedy celebrowana byle jak, łacińskie formuły były niewłaściwie wymawiane, a ponadto towarzyszyły jej ckliwe pieśni, nie zaś chorał gregoriański. [George Weigel. Katolicyzm ewangeliczny. Wydawnictwo M. Kraków 2013]
Forma może ułatwiać lub utrudniać przeżywanie liturgii. Z całą pewnością jednak nie jest tak, że ryt trydencki jest tak doskonały, że niemal automatycznie przenosi człowieka na wyżyny eucharystycznej pobożności, natomiast obecna forma liturgii tak nędzna, że prowadzi do upadku tejże pobożności. Przyczyn należy szukać gdzie indziej, nie w samej formie. Sądzę, że — zgodnie z tym, co wielokrotnie podkreślał papież Benedykt XVI — podstawową przyczyną jest zasadnicze osłabienie wiary w nas samych. Wiara zawiera w sobie dwa wymiary: intelektualny (uznanie pewnych prawd) oraz personalny (przylgnięcie do osoby, której wierzymy). I właśnie ten drugi wymiar w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat został zaniedbany, zredukowany jedynie do jakiejś wiary zalążkowej, niewyrażającej się w codziennej pobożności, w żywej relacji z Bogiem.
Przypominam sobie kapłanów starej daty — mógłbym ich wymienić wielu. Na pierwszym miejscu ks. Konrada Kołodzieja, emerytowanego proboszcza katedry gliwickiej. W czasach, gdy byłem ministrantem, widziałem, w jaki sposób przygotowywał się codziennie do sprawowania Eucharystii. Za zakrystią było małe pomieszczenie, w którym kapłan mógł w skupieniu odmówić modlitwy przygotowujące go do Mszy św. I faktycznie ksiądz proboszcz, podobnie jak większość „przedsoborowych” księży, spędzał tam długie minuty. Ten czas poświęcony ożywieniu swej relacji z Bogiem, odsunięciu się od spraw światowych z całą pewnością miał olbrzymi wpływ na sposób sprawowania Eucharystii. Wierni byli świadomi, że nie jest to tylko rytuał, ale że w tym rytuale jest żywa treść: wzajemna relacja kapłana sprawującego obrzędy i Chrystusa, w imieniu którego działał, była oczywista dla osób uczestniczących we Mszy św.
Jak wielkim kontrastem była postawa młodszych księży, którzy do zakrystii wpadali na ostatnią minutę, ledwo zdążając ubrać szaty liturgiczne! Przypominam sobie sytuację, gdy ksiądz wychodząc do ołtarza dyskutował z ministrantami nad szczegółami konfiguracji komputera. Megabajty RAM, prędkość procesora z całą pewnością nie są w jakikolwiek związane z tajemnicami wiary, w których za kilka sekund miał uczestniczyć. Nie dość, że sam wychodził do ołtarza kompletnie nieprzygotowany, jeszcze gorszył młodzież, przekazując jej takie nastawienie do sacrum.
Tu właśnie, jak jestem przekonany, leży klucz do właściwego lub niewłaściwego sprawowania liturgii. Forma, czy to trydencka, czy posoborowa, nie jest czynnikiem decydującym. Sakrament jest ważny, niezależnie w jakiej formie jest sprawowany. Nie jest natomiast obojętny sposób, w jaki podchodzimy do sakramentu. Jeśli nie dostrzegamy w nim spotkania z żywym Bogiem, który jest obecny „tu i teraz”, jeśli jest to dla nas tylko spełnienie religijnego obowiązku, to Bóg nie przyjdzie do nas na siłę. Słowa jednej z dziewiętnastowiecznych pieśni „a nasze serca zimne jak lód i próżny dla nich Twej męki trud” były ostrym ostrzeżeniem i 100 lat temu, i są nadal.
Warto zadać sobie pytanie: czym jest dla mnie ofiara Chrystusa na krzyżu? Czy jest to tajemnica wiary, która ma wpływ na moje codzienne życie? Czy odczuwam wdzięczność wobec mojego Pana, który pozwolił się za moje grzechy przybić do krzyża? Czy zgłębiam tę tajemnicę, czy może przechodzę nad nią jako nad czymś oczywistym, niewartym refleksji? Jeśli nie ma w moim życiu czasu na rozważanie Męki, Śmierci i Zmartwychwstania Chrystusa, to na czym ma się budować moja pobożność eucharystyczna?
A co z moją lekturą Słowa Bożego jako słowa życia, to znaczy słowa skierowanego przez Boga do mnie, mówiącego o mnie i o moim życiu? Jeśli czytam codziennie Biblię, to czy dostrzegam, że to samo Słowo Boże, nad którym medytuję, przychodzi do mnie — jako żywa osoba, jako wcielone Słowo Boże — w Eucharystii? I nie chodzi tu o intelektualne przytaknięcie „tak, wiem”, ale o moje serce, które powinno być poruszone tym, co wiem. Wyobraźmy sobie sytuację, gdy niedawno poślubiona żona przychodzi do domu, a mąż chłodno mówi do niej „cześć”. Oczywiście, wie, że to jego żona, że właśnie przyszła do domu, że przyniosła zakupy, że za chwilę przyrządzi mu posiłek. Ale on, jak „prawdziwy mężczyzna” podchodzi do tego chłodno i rozumowo — „jest żoną, to niech to wszystko robi”. Jest chyba oczywiste, że takie małżeństwo długo nie pociągnie. Jeśli w małżeństwie wygaśnie miłość, a zostaną tylko piękne formy, nic go nie uratuje.
Dokładnie tak samo jest z naszym podejściem do liturgii i do sakramentów. Koncentrując się na formach jesteśmy podobni do męża, który próbuje brak miłości zrekompensować żonie drogimi prezentami. Sądzę, że słuszna jest diagnoza stawiana przez „tradsów”, a mianowicie, że nasz stosunek do sacrum stał się oziębły. Jednak lekarstwem na ten problem nie jest powracanie do starych form, a raczej napełnienie nowych treścią, która utraciliśmy. Tą treścią jest żywa relacja z Bogiem, miłość, która z wdzięcznością przychodzi karmić się u Dawcy Życia i adoruje Tego, który za nas oddał życie.
opr. mg/mg