Niewiara Tomasza pomogła mi bardziej uwierzyć niż wiara pozostałych uczniów – napisał papież Grzegorz Wielki w homilii do fragmentu Ewangelii, opisującego spotkanie Jezusa z apostołami po zmartwychwstaniu (J 20,24-29). Dość paradoksalnie to brzmi. Ale ma sens. Siła wiary polega na dźwiganiu wątpliwości.
Skłonni jesteśmy potępiać „niewiernego” apostoła - jak go zwykła określać tradycja - za jego sceptycyzm. Słowa „Jeżeli na rękach jego nie zobaczę śladu gwoździ i nie włożę palca mego w miejsce gwoździ, i nie włożę ręki mojej do boku Jego, nie uwierzę” w powszechnym mniemaniu uchodzą za obrazoburcze, burzące sielankowość „wieczoru pierwszego dnia tygodnia”. Tymczasem sprawa nie jest tak prosta, jakby mogło się to na pierwszy rzut oka wydawać.
Zbyt realne było to, co Tomasz widział, by teraz szybko zapomnieć. Obraz gehenny mocno wrył się w pamięć - nie było szans na szybkie zapomnienie Męki. Nie był materialistą niezdolnym do otwarcia się na tajemnicę. Wieść o zmartwychwstaniu mogła mu się jawić jako zbyt łatwy happy end. Czuł opór przed przyłączeniem się do radości pozostałych apostołów.
Chciał czegoś więcej: sprawdzenia, czy zmartwychwstanie nie ogołaca krzyża. Dotknięcie ran Chrystusowych - namacalny dowód cierpienia - sprawiło, że odkrył na nowo Boga żywego! Jego wiara została rozpięta pomiędzy krzyżem i zmartwychwstaniem. Odkrył obok siebie i w sobie nie apatycznego Boga stoików czy wytworu mocarstwowych aspiracji człowieka, uczynionego na ludzki obraz i podobieństwo, ale Boga zranionego. Nie Boga Prawa czy tradycji, patrona świątecznego przyzwyczajenia, ale Boga współczującego, współcierpiącego.
Wstrząsającą są też wspomnienia więźnia obozu koncentracyjnego w Auschwitz. Jako karę za ucieczkę powieszono na szubienicy małego chłopca. Jego ciało było wychudzone i lekkie. Bardzo długi czas męczył się, zanim skonał w straszliwych konwulsjach. Współwięźniowie obserwowali to ze zgrozą. W pewnym momencie któryś z nich cicho zapytał: „Gdzie jest teraz Bóg?”. „Właśnie kona” - odpowiedział inny... O podobnym doświadczeniu wspomina Elie Wiesel. W jednym z wywiadów mówił: „Nie wierzę, że (po Auschwitz) możemy mówić o Bogu, możemy tylko, jak powiedział Kafka, mówić do Boga (...). Nawet jeśli mówię przeciwko Niemu, zawsze mówię do Niego. I nawet kiedy się na Boga gniewam, staram się Mu ten mój gniew wyjawić. Ale to właśnie jest przyznanie się do Niego, a nie negacja Boga” (R. Boschert, Rozmowy z Eli Wieselem, s. 28-29).
Trudno to pojąć, jeszcze trudniej zrozumieć. Tak, jak wołania z krzyża: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?” będące nie czym innym, jak właśnie solidarnością z tymi, którzy przez wieki będą doświadczali tego samego, co On. Chrystus nie jest „niby-człowiekiem”, tylko podobnym do nas we wszystkim, z wyjątkiem grzechu. Stał się jednym z nas - do końca, do granic ludzkiego jestestwa, z jego zwątpieniami i nadziejami - i razem z nami zszedł do samego dna „doliny śmierci”.
Św. Tomasza może nauczyć nas czegoś niezwykle ważnego: że czasem trzeba się zdobyć na odwagę i zbuntować przeciwko temu, co zamyka nas w ciasnym gorsecie płytkich półprawd, nabożnych fantazji, religii, która chce się wspiąć ku Bogu po drabinie li tylko misternych konstrukcji teologicznych, pobożnych nawyków, bezdusznej rutyny - bez krzyża i zmartwychpowstania.
Tomaszowe wątpliwości w żaden sposób nie deprecjonują wydarzenia zmartwychwstania. Wręcz przeciwnie: zadają kłam twierdzeniom tych, którzy chcieliby w nim dostrzegać tylko mitologię, sprowadzić je do roli jednego z wielu medykamentów w terapii bólu istnienia. To nie mit o Zwycięzcy, ale najgłębsza prawda o ludzkim życiu. Często jej nie potrafimy albo nie chcemy dostrzegać. Niełatwo zdjąć z oczu bielmo wielkanocnego blichtru. Łatwiej pozostać na poziomie samej tylko tradycji, sentymentu, niż zejść na dno Jezusowej Paschy. Cierpimy niewolę, ale boimy się powierzyć Mu, by poprowadził nas ku wolności. Nie umiejąc mówić o śmierci, nie potrafimy poradzić sobie z prawdą o życiu. Dlatego wielu z nas w Wielkanoc będzie smutnych. Będziemy uśmiechać się do siebie, odgrywać przed sobą kiepski spektakl pt. „Jestem szczęśliwym człowiekiem, niczego mi nie brakuje”, a kiedy już zostaniemy sami, zapłaczemy - jak Piotr-zdrajca na dziedzińcu pretorium - powierzając poduszce nienazwany ból...
Historia św. Tomasza może nauczyć nas czegoś niezwykle ważnego: że czasem trzeba się zdobyć na odwagę i zbuntować. Przede wszystkim przeciwko temu, co zamyka nas w ciasnym gorsecie złudnej pewności, nabożnych fantazji, przekonania o własnej doskonałości, przeciwko religii, która (niedorzecznie i bluźnierczo) chce się wspiąć ku Bogu po drabinie li tylko własnych konstrukcji teologicznych, pobożnych nawyków, bezdusznej rutyny.
Chciałaby poprowadzić ku wierze, ale bez konieczności kruszenia skamieliny w sercu, przyzwyczajenia do grzechu, zamiany rytuałów i zwyczajów na spotkanie z żywym i prawdziwym Bogiem. To nic, że ceną tego będzie załamanie się dotychczasowej pewności. Ona często jest zgubna dla człowieka. Tłumi czujność. Robi w sercu miejsce dla pychy. A ta jest przecież matką wszystkich porażek. „Być wierzącym nie znaczy odrzucić na zawsze brzemię palący pytań. Czasami znaczy to wziąć na siebie krzyż wątpliwości i idąc z nim, wiernie naśladować Chrystusa - pisze ks. Tomasz Halik. Siła wiary nie polega na «niezachwianym przekonaniu», ale na tym, że potrafimy udźwignąć również wahania, niejasności, znosić ciężar tajemnicy - a przy tym zachować wierność i nadzieję”.
„Wydarzenie paschalne, tak jak opowiada o nim Ewangelia św. Jana, rozpięte jest pomiędzy dwoma stwierdzeniami: zawołaniem Piłata: «Oto człowiek!» i okrzykiem apostoła Tomasza: «Pan mój i Bóg mój!» - pisze ks. T. Halik w książce „Dotknij ran”. Oba te stwierdzenia dotyczą Jezusa, oba zostały wypowiedziane w chwili spojrzenia na Jego rany - jeden mówi o człowieczeństwie, drugi o bóstwie. Można powiedzieć, że powyższe zdania są dwiema odmiennymi interpretacjami Jezusowych ran. Być może bardziej niż cokolwiek innego, odsłaniają łączność tego co ludzkie z tym, co boskie, uosabianą przez Jezusa z Nazaretu. Jednak to, co rozciąga się pomiędzy nimi, stanowi tajemnicę paschalną: śmierć i zmartwychwstanie”.
Dlatego Jezus stał się jednym z nas. Aby być bitym, mordowanym, poniewieranym - by dźwigać nasze ciężary i krzyże. Stanąć tam, gdzie nikt z ludzi dobrowolnie zejść by się nie odważył: poza granicami lęku, w otchłań beznadziejności. Ogarnąć je wszystkie, wypełniać życiem. „Świat ma sens tylko dlatego, że kiedyś chodził po nim Jezus” - napisał Dietrich Bonhoeffer, niemiecki ksiądz ewangelicki, który zginął w 1945 r. w obozie koncentracyjnym Flossenbürg w Bawarii.
„Śmierć krzyżową wymyślono dla ludzi najbardziej pogardzanych, nie mających żadnych praw, dla niewolników - mówił bł. ks. Jerzy Popiełuszko podczas Mszy za Ojczyznę 29 września 1982. Może gdyby Chrystus umarł od kamieni, umarłby tylko jako jeden z Żydów. Gdyby położył głowę pod miecz, umarłby jako Rzymianin. Ale umierając jako niewolnik, na krzyżu, stał się bratem całej ludzkości, bo śmierć niewolników była śmiercią ludzi różnych narodowości. Niewolnik mógł być Żydem, Grekiem czy Germaninem. Niewolnik mógł być analfabetą, lecz czasem też i człowiekiem wykształconym.
Dzięki śmierci i zmartwychwstaniu Chrystusa, symbol hańby i poniżenia stał się symbolem odwagi, męstwa, pomocy i braterstwa. W znaku krzyża ujmujemy dziś to, co najbardziej piękne i wartościowe w człowieku. Przez krzyż idzie się do zmartwychwstania. Innej drogi nie ma. I dlatego krzyże naszej Ojczyzny, krzyże nasze osobiste, naszych rodzin, muszą doprowadzić do zwycięstwa, do Zmartwychwstania, jeżeli łączymy je z Chrystusem, który krzyż pokonał”.
Można zatrzymać kształt życia, ale nie samo życie. Można ten kształt utrwalić, zachwycić się nim w muzeum, ulotne cienie przeszłości spotkać w starym, pożółkłym albumie rodzinnym - ale to zawsze tylko jakaś namiastka. Życie jest czymś nieskończenie bardziej skomplikowanym, ulotnym i tak naprawdę nie można go do końca uchwycić.
W ołtarzu kościoła, w którym niemalże codziennie sprawuję Mszę św., w jednej z płytek posadzki można dostrzec piękną skamieniałą muszlę. Widać wyraźnie jej spiralne kształty. Kamień znajduje się pomiędzy ołtarzem a tabernakulum. Stanowi niejako dopełnienie całości scenerii. Jest przestrogą: ukazuje, czym jest życie tylko w wymiarze natury. Został ślad - i tylko ślad. A tuż obok życie dopełnia się nieśmiertelnością: o kilka kroków dalej jest Ten, który jest Wieczny i Nieśmiertelny. Dalej, w przestrzeni kościoła, znajdują się ci, którzy do wieczności, nieśmiertelności są wezwani. Alternatywa? Dramat wyboru? Nie, nie ma go! Problem ukryty jest w tym, że człowiek niekiedy tak żyje, jakby jego przeznaczeniem było skamienienie. Może wtedy lepiej byłoby na swojej ścianie zamiast krzyża umieścić skamielinę i ją uczynić przedmiotem kultu? Wynaleźć takie urządzenia, które człowieka po śmierci będą zamieniały w kamień? Nie o to przecież chodzi.
Ks. Paweł Siedlanowski
Źródło; Echo Katolickie 12/2016