Moja spowiedź

Ankieta "Znaku" na temat spowiedzi (cz.3)

 

Wejrzeć w doświadczenie spowiedzi nie jest łatwo. Temat to intymny, niełatwo pokonać opór przed odsłanianiem tego, co najbardziej osobiste. Jednak owoce, jakie przyniosła ankieta o modlitwie ("Znak" nr 508) zachęciły nas do sięgnięcia po tę formę również dla potrzeb numeru niniejszego. Naszym respondentom zadaliśmy dużo (i - trudnych) pytań:

1. Dlaczego chodzę / nie chodzę do spowiedzi? Jak często? Od czego zależy częstotliwość przystępowania do spowiedzi? Czy są okresy, kiedy pragnę spowiedzi częstej? Z czego wynikają dłuższe okresy przerw?

2. W czym widzę wartość spowiedzi? Jakie miejsce zajmuje ona w moim życiu religijnym? Jak traktuję poszczególne warunki dobrej spowiedzi?

3. Jak się przygotowuję? W oparciu o istniejące rachunki sumienia, o jakiś własny wzór rachunku czy też całkiem "z głowy"? Czy układam listę wszystkich grzechów, czy też skupiam się na konkretnych problemach, które uważam za najistotniejsze?

4. Jakie uczucia wzbudza we mnie spowiedź? Czy doświadczyłam / doświadczyłem spowiedzi, która byłaby dla mnie szczególnie pozytywnym przeżyciem (np. miałam / miałem poczucie, że dzieje się coś nadprzyrodzonego, czułam / czułem po niej, że coś się we mnie zmieniło, czułam / czułem się autentycznie oczyszczona / oczyszczony itp.)? Czy miałam / miałem negatywne doświadczenia, spowiedzi nieudane albo takie, po których pozostał jakiś uraz?

5. Jak oceniam spowiedników? Czy mam stałego spowiednika, czy też spowiadam się u różnych?

6. Co robić, żeby spowiedź nie stała się rutyną, rytuałem bez głębszego znaczenia? Co przeszkadza mi w spowiedzi w jej obecnej formie? Co sądzę o spowiedzi, która odbywa się poza konfesjonałem - twarzą w twarz z kapłanem?

Dziękujemy bardzo za wszystkie nadesłane odpowiedzi, także za te, których nie opublikowaliśmy, oraz za wszelkie uwagi dotyczące ankiety. Cieszymy się, że jej plon jest tak obfity i - jak sądzimy - interesujący.

 


 

Tadeusz Sierotowicz

 

Kiedy myślę o spowiedzi, to nieodzownie przychodzą mi na myśl trzy książki, które wydają mi się ważne w moich duchowych i intelektualnych poszukiwaniach.

Wpierw Edwarda Schillebeecxa traktat o sakramentach i o Kościele jako o sakramencie spotkania z Chrystusem (Chrystus jako sakrament spotkania z Bogiem). Teologicznie jest to może naiwne i mało poprawne, ale od czasu przeczytania tego dzieła wyobrażam sobie, iż w czasie sprawowania każdego sakramentu (a więc i w trakcie spowiedzi) człowiek staje przed Chrystusem. Trochę tak, jakby sytuacja sakramentalna pozwalała nam cofnąć się dwa tysiąclecia wstecz i stanąć przed Chrystusem, by powiedzieć Mu - jak w przypadku spowiedzi - gdzie, jak i wobec kogo nie byłem do Niego podobny...

Potem zaś moja myśl zwraca się w stronę śmierci. Ten aspekt mojego myślenia o spowiedzi zawdzięczam hipotezie Ladislausa Borosa interpretującej śmierć jako wybór ostateczny (Mysterium mortis). Podstawową ideę tej hipotezy można wyrazić tak: "w chwili śmierci otwiera się możliwość pierwszego, w pełni osobowego aktu człowieka. Śmierć zatem jest miejscem egzystencjalnie uprzywilejowanym, w którym człowiek zyskuje pełną świadomość siebie samego, momentem spotkania z Bogiem oraz momentem, w którym decyduje się wieczne przeznaczenie człowieka." Ta ostateczna decyzja człowieka dokonuje się wobec Chrystusa, który jest Twarzą-Boga-objawiającą-się-ludziom.

Spowiedź, widziana w tej perspektywie, jest przygotowaniem do śmierci - przygotowaniem do sytuacji radykalnej i decydującej konfrontacji całości naszej egzystencji (która w momencie śmierci uzyskuje swą pełnię) z Ewangelią i Osobą Jezusa Chrystusa. Śmierć jest zatem sytuacją, którą przeżywamy już za życia lub, by wyrazić się jaśniej: do śmierci przygotowujemy się w czasie życia (m.in. w trakcie spowiedzi).

Śmierć nie jest jednak takim samym wydarzeniem życia ludzkiego jak wszystkie inne. Rozważanie śmierci prowadzi wpierw w stronę doświadczenia skończoności życia ludzkiego - doświadczenia, które zwykle staje się naszym udziałem z powodu śmierci kogoś bliskiego i które stawia przed nami pytanie o sens życia ludzkiego jako takiego. Doświadczenie skończoności życia ludzkiego prowadzi następnie do refleksji dotyczącej tego, co wybrać, a co zostawić i czemu poświęcić swój czas, zważywszy, iż jest on skończony. Innymi słowy, pytanie o sens życia ludzkiego jest również pytaniem o te wartości i kryteria, które decydują o tym, iż wybieramy to, co wybieramy.

Każdy zaś mój wybór to jednocześnie punkt, w którym koncentrują się konsekwencje wyborów w poprzedzających mnie pokoleń i jednocześnie początek posiadającego niezliczoną ilość rozgałęzień łańcucha konsekwencji, które zaistnieją z powodu mojego wyboru. Nie trzeba dodawać, iż nie wszystkie z tych konsekwencji - mówiąc delikatnie - są dobre. Stąd - jak to podkreśla Hannah Arendt (Vita activa) - wraz ze świadomością tej sytuacji konieczna jest też zdolność przebaczania i odwaga przyznawania się do winy.

Kiedy zaś chciałbym iść do spowiedzi, to patrzę na myśli, słowa, intencje i wydarzenia mojego życia właściwie z jednego tylko punktu widzenia. Dobrze wyraża go zdanie S. Tamaro z jej ostatniej książki Anima mundi: "troska to imię miłości". Troska ta wyraża się w najprostszych gestach, jak choćby w tym, by parkując samochód, zostawić nieco miejsca dla innych, którzy będą chcieli wyjechać z parkingu. Myślę, że drobne zaniedbania tej troski o innych z czasem prowadzić mogą do tragedii przypominających pęknięcie zapory wodnej...

O tym wszystkim zaś lepiej rozmawiać z jednym i tym samym człowiekiem godnym zaufania, który nie tylko może powiedzieć w imieniu Chrystusa: "Idź, twoje grzechy się odpuszczają", ale także - właśnie dlatego, iż jest zawsze ten sam, może powiedzieć, czy moje życie w ogólnym jego kształcie staje się coraz lepsze, coraz gorsze, czy też najzwyczajniej w świecie jest zawsze tak samo nijakie.

Kiedy idę do spowiedzi... Niestety zdania tego nie mogę dokończyć tak, jak bym sobie tego życzył. Bowiem w ostatnich latach do spowiedzi idę bardzo rzadko i niechętnie. Dlaczego? Właściwie sam tego nie wiem. Może z lenistwa? Może dlatego, że wydaje mi się, iż zbyt dobrze rozumiem istotę spowiedzi i sama myśl o niej jest już wystarczająca? Może dlatego, że w ostatnich latach nazbyt często spotykałem spowiedników wścibskich, małodusznych i "miareczkujących"? Może z powodu obawy, że inna osoba pozna moje "małości"? Może dlatego, że za wiele myślę o spowiedzi, a za mało wierzę? Może brakuje mi pokory? A może wszystko to naraz?

Kiedy zatem medytuję o spowiedzi i o tym, jak de facto przeżywam rzeczywistość spowiedzi (albo lepiej: jak i dlaczego jej unikam), przychodzi mi na myśl biblijny Nikodem i jego nocne spotkanie z Chrystusem. Wydaje mi się, że i ja czekam na ciemność nocy, aby pod jej osłoną zapukać do drzwi pokoju, w którym oczekuje mnie Chrystus i otwarcie wyznać Mu wszystko i o wszystkim z Nim porozmawiać. Oby noc ta nadeszła jak najszybciej...

 

TADEUSZ SIEROTOWICZ, ur. 1960, absolwent astronomii UJ, dr filozofii, współpracuje z Watykańskim Obserwatorium Astronomicznym.


 

 

Anna Stelmaszczyk

1. Chodzę do spowiedzi, aby spotkać się z Jezusem i nawiązać głębszy kontakt z samą sobą. Także aby powierzyć Mu i z Nim rozwiązywać trudne sprawy mojego życia we wszystkich jego aspektach, tak jak je w danej chwili rozumiem i czuję.

Częstotliwość moich spowiedzi zależy od potrzeby serca, od jakości mojego życia, od tego, co przeżywam. Nieraz czuję, że jest coś (grzech, niejasność), co sprawia, że moje serce nie jest czyste względem Jezusa i... wtedy idę spotkać się z Nim. Nieraz bywa tak, że chcę podzielić się z kierownikiem duchowym tym, co ważnego działo się w moim życiu osobistym, rodzinnym, duchowym, i zobaczyć to razem z nim w Bożej Perspektywie. Pragnę wyciągnąć wnioski, które są umocnieniem, kolejnym doświadczeniem Bożej Miłości, opieki, prowadzenia, Bożej Przyjaźni, ale też wytyczeniem dalszych kroków, kierunku pracy nad sobą i przemiany.

2. Wartość spowiedzi - żywy kontakt z Bogiem. Nic nie zastąpi kontaktu, jeśli dwie osoby mają żyć razem, rozwijać się i tworzyć coś wspólnie. Dlatego też aby żyć z Jezusem, ze wszystkimi ewangelicznymi konsekwencjami tego życia, trzeba się z Nim kontaktować. O dojrzałości człowieka świadczy głębokość, otwartość, stałość relacji z ważnymi dla niego osobami. Podobnie jest z Jezusem. Dojrzałość tego kontaktu (dojrzałość to czas zbierania owoców) wyznacza stopień mojego nań otwarcia, szczerość serca, ufność i zawierzenie. Spowiedź to takie miejsce i taki czas, gdzie te sprawy się dokonują, gdzie ten kontakt się dzieje i z czasem dojrzewa, odsłaniając coraz to nowe tajemnice. Pojawia się uczucie, że Jezus odpowiada, że jest w tym kontakcie aktywny, że jest Osobą. Uczucie to sprawia, że pragnie się być z Nim, że On staje się Kimś niezastąpionym i Jedynym, kto do końca życzliwie rozumie, komu cierpliwie na mnie zależy, kto daje mi Siebie. Kto sprawia, że nigdy nie czuję się sama, że czuję się przez Niego kochana.

Warunki dobrej spowiedzi. Chcę możliwie dokładnie wiedzieć, z czym idę do Jezusa, co Mu chcę z mojego życia przynieść. Chcę być z Nim maksymalnie szczera, aby być potem otwartą na wszystko, co mi powie, i rozważać to w sercu.

3. Po modlitewnym skupieniu proszę Maryję, wierząc, że Ona najlepiej prowadzi do Jezusa, aby była ze mną, opiekowała się i wyprosiła stosowne łaski na to spotkanie. Potem robocze pytanie: Co mnie od Ciebie, Jezu, ostatnio oddaliło? Przebiegam moje życie od ostatniej spowiedzi. Czasem jest coś szczególnego, jakiś jeden grzech, sprawa, która zdominowała moje życie. Rozważam to, jak potrafię, prosząc Ducha Świętego i Jezusa o Łaskę. Dziękuję zawsze, że dał mi łaskę zobaczyć błąd, dostrzec grzech, zrozumieć zagubienie, oddalenie. Idę się z Nim tym podzielić z ufnością, czekając na Jego Słowo.

4. Spowiedź to konkretna potrzeba, potrzeba kontaktu z Jezusem. Towarzyszy jej radość spotkania z Nim, radość prowadzenia przez Niego, radość przynależenia do Niego, odczuwanie Jego miłości i przyjaźni. Czasami bywa też zaduma, wewnętrzna cisza, ukojenie, pragnienie zmiany. Za każdym razem gruntuje się w sercu pewność, że On przychodzi ze swoją Łaską i wie najlepiej, czego mi trzeba, i że zna mnie jak nikt. Od pewnego czasu spowiedź stała się dla mnie modlitwą otwartego serca.

5. Uczestnictwo w sakramencie pojednania ewoluowało w moim życiu. Podstawą jest fakt, że spowiadam się przed Jezusem, Jemu odkrywam swoje serce i to On mówi do mnie na koniec. W tym sakramencie żywa jest Jego obecność. Im większa jest moja wiara w tę obecność i skupienie na Osobie Jezusa, tym spowiedź pełniejsza i w łaski bogatsza.

Oddaję Jezusowi ten kontakt z Nim i to On go prowadzi. Pomiędzy innymi spowiednikami mam jednego stałego. Wiele mu zawdzięczam, dziękując, że Bóg postawił go na mojej drodze i dał mu łaskę współpracy z Nim. Spowiedników nie oceniam. Myślę, że problem polega na przesunięciu punktu ciężkości ze spowiednika na samego Jezusa. To jest Jego sakrament. Gdy nie ma mojego stałego spowiednika, oddaję Jezusowi tę spowiedź i podchodzę do konfesjonału, w którym akurat siedzi kapłan. Dobrze jest, gdy kapłan się nie spieszy, uważnie słucha, okazuje zainteresowanie.

6. Spowiedź i rutyna. Myślę, że napisałam o tym sporo. Najważniejszy powinien być w spowiedzi żywy Jezus, Jego obecność i Łaska. Ważna jest też moja wiara, że On mnie kocha, że czeka, że zasługuję na Jego miłość, jak dziecko na miłość Ojca, że zależy Mu na mnie. Jakość spowiedzi jest uzależniona od jakości mojego kontaktu z Bogiem. Co robić? Pogłębiać kontakt z Bogiem-Osobą!

Spowiedź poza konfesjonałem. Odbyłam taką kilka razy, wspominam je dobrze; wtedy pierwszy raz doświadczyłam, że spowiedź może być modlitwą. Odkryłam tę formę kontaktu z Bogiem, byłam szczęśliwa. Osobiście jest mi teraz wszystko jedno, gdzie się spowiadam. Miejsce nie jest najważniejsze - najważniejszy jest Jezus.

 

ANNA STELMASZCZYK, psychoterapeutka, zajmuje się pomocą osobom dotkniętym zespołem poaborcyjnym. Mieszka w Łodzi.


 

 

Jerzy Strojnowski

Czuję się przyciśnięty do muru przez Redakcję "Znaku": wyraziłeś swoje zdanie o praktyce spowiedzi w polskim Kościele ("Życie Duchowe" nr 13, 1998), więc teraz powiedz, jak ty sam spowiedź praktykujesz?

Mówić o swojej spowiedzi to zarazem samemu się spowiadać. No więc dobrze. Byłem - a częściowo nadal jestem - zaangażowany w różne dziedziny życia. Nie ma potrzeby, żeby je wszystkie tu wyliczać, niemniej pewne z nich stwarzały sytuacje, których dramatyzm ciągle wzbudza we mnie poczucie "bycia nie w porządku". Przed pięćdziesięciu laty - jeszcze przed uzyskaniem dyplomu, a potem jako młody lekarz - jeździłem do wypadków i nagłych zachorowań w krakowskim Pogotowiu Ratunkowym. Czułem ból i upokorzenie, widząc po paru dniach klepsydry niektórych spośród tych osób, którym wówczas niosłem pomoc. Ile w tym było nieuchronności, ile mojej - czy zawinionej? - niewiedzy, ile zaniedbania - nie wiem. Pocieszam się, że przecież wielu ludziom pomogłem, także tym, którym nie było dane przeżyć.

Ilu studentów skrzywdziłem, zmuszając ich do rezygnacji ze studiów, a ilu z kolei - niedouczonych - krzywdzi innych z powodu mojej pobłażliwości lub ulegania naciskom? Czy w praktyce psychoterapeutycznej moje relacje z pacjentami - a szczególnie z pacjentkami - były zawsze czyste, to znaczy wolne od zaspokajania własnych potrzeb emocjonalnych? Jaki byłem - i jestem - w moich odniesieniach rodzinnych: do mojej żony i dzieci? Czy umiałem wyważyć swoje zaangażowanie i nakład czasu w życie rodzinne, pracę zawodową, dokształcanie się, karierę naukową? Na te i tym podobne pytania nie umiem odpowiedzieć.

Spowiednicy radzą: jeżeli nie jesteś pewien, czy świadomie i dobrowolnie chciałeś złego czynu, to na pewno nie masz grzechu ciężkiego. Ta rada jednak nie w pełni mnie zadowala. Św. Paweł pisze: "Ja sam siebie nie osądzam (...) a Tym, który mnie sądzi, jest Pan" (1 Kor, 4, 3-4). Moja własna doskonałość - lub niedoskonałość - jest tu na dalszym planie. Naprawdę liczy się tylko to, że są osoby skrzywdzone lub takie, które czują się przeze mnie skrzywdzone. Co więcej, każdy, kto spotkał się ze mną (a takich są tłumy), w większym lub mniejszym stopniu przeżył zawód: spodziewał się po mnie więcej, niż uzyskał.

Zdarza się, że po latach ktoś w korespondencji ten swój żal w stosunku do mnie wyraża. Ale z większością tych osób już nigdy kontaktu nie nawiążę, choćby dlatego, że pomarli. Tak jest między innymi z moimi rodzicami: czyż nie sprawiłem im zawodu? "Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą" (ks. Jan Twardowski). Jezus domaga się: "Jeśli więc przyniesiesz swój dar przed ołtarz i tam wspomnisz, że twój brat ma coś przeciwko tobie, zostaw tam swój dar przed ołtarzem, a idź pierwej i pojednaj się z twoim bratem" (Mt 5, 23-24).

Toteż nie jest dla mnie najważniejsze, czy bardziej lub mniej świadomie popełniłem nieprawość. Liczy się natomiast przede wszystkim to, że tak wiele osób "ma coś przeciwko mnie": żona, dzieci, pacjenci, studenci, czytelnicy moich publikacji, przelotnie napotkani ludzie...

Z osobami bliskimi staram się rozmawiać. Wsłuchuję się w ich miłe nieraz dla mnie słowa, w których jednak pobrzmiewa nuta żalu. Nie na wiele się wtedy przydają moje wyjaśnienia: że warunki, okoliczności, chwilowa niedyspozycja i to, że "sam miałem niełatwe dzieciństwo"... Dziecko, które spodziewało się czegoś po ojcu i tego nie otrzymało, czuje się skrzywdzone niezależnie od tego, na ile "krzywdziciel" był tego świadom. To poczucie krzywdy przyjmuję ze zrozumieniem, nie bronię się przed zarzutami i wyrażam żal, że do takich sytuacji z moim udziałem doszło.

Ale wierzę w możliwość pojednania, choć wymaga ono otwartości, gotowości do rozmów i niemałej cierpliwości. Każde, choćby częściowe wzajemne zrozumienie traktuję jako krok we właściwym kierunku. Jednak zdaję sobie sprawę, że nigdy nie wyrównam krzywd wyrządzonych innym i dlatego pozostaję człowiekiem grzesznym. Uświadomienie sobie własnej grzeszności i dążenie do pojednania jest tym, co dla mnie naprawdę się liczy.

Jestem lojalnym członkiem wspólnoty, jaką jest Kościół katolicki, i staram się przestrzegać jego nakazów, między innymi tego, by "przynajmniej raz w roku wyznać wiernie wszystkie swoje grzechy ciężkie" (Katechizm Kościoła Katolickiego, 1457, 2042).

 

JERZY STROJNOWSKI, prof. dr hab., psychiatra, emerytowany kierownik Katedry i Zakładu Dynamiki Grupowej i Psychoterapii na Wydziale Nauk Społecznych KUL.


 

 

Jan Turnau

Waszą ankietę odbieram jako swoisty rachunek sumienia. Bardzo przydatny - tego rachowania nigdy dosyć. Odpowiedź jednak niełatwa, sprawy to intymne.

Dlaczego "chodzę do spowiedzi"? Bo każe mi to mój Kościół ("przynajmniej raz w roku spowiadać się..."). Z obowiązku, nie z przyzwyczajenia. Czy także z poczucia sensu? O tym dalej.

Jak często się spowiadam? Niewiele częściej niż kościelne minimum: średnio dwa razy w roku. Czemu tak rzadko? Wydaje mi się - tak jak i mojemu spowiednikowi - że to starczy. Gdy człowiek nie czuje, że popełnił ciężki (śmiertelny) grzech, nie musi się spowiadać. Może jednak dobrze byłoby...? Szersza to sprawa.

Awans laikatu, jak i dokonujący się równocześnie w Kościele awans jednostki (czy raczej osoby) powinny przejawiać się również w tej dziedzinie. Musimy uczyć się samooceny w świetle Ewangelii. Wiąże się z tym sprawa tak zwanego kierownictwa duchowego. Sądzono dawniej nieraz, że wszystkie zalecenia kierownika duchowego obowiązują w sposób bezwzględny, jak to się mówi(ło) w Kościele - "pod posłuszeństwem". Otóż jest to pogląd wątpliwy. W kwestiach wykraczających poza ścisłe funkcje spowiednika kapłan może tylko doradzać (np. nie może nakazać spowiedzi comiesięcznej). Tego rodzaju kierownictwo czy przewodnictwo (albo może najlepiej - poradnictwo duchowe) powinno być w ogóle raczej zbiorowe: winno być dziełem również osób świeckich z mojego otoczenia. Nie powinniśmy z każdym problemem moralnym biegać do księdza. Przecież nasi przyjaciele (albo i ci, których uważamy za nieprzyjaciół...) znają nas o wiele lepiej niż spowiednik. Niejeden z nich ma poza tym więcej mądrości życiowej i odpowiedniej intuicji. Wreszcie nie jestem wcale pewien, czy konfesjonał (lub inne miejsce spowiedzi) daje faktycznie tak duże możliwości poznania człowieka, jak się mniema, czy nie jawi się on tam w szczególnym świetle, ukazującym go nieraz dość jednostronnie. Chociaż zarazem "penitencjarz", szczególnie ten z wieloletnim stażem, często zna świetnie ludzkie dusze, jest specjalistą w tej dziedzinie. Ma też szczególną pomoc Bożą, charyzmat urzędu. Spowiadam się wszakże przede wszystkim z innego powodu.

W czym widzę wartość spowiedzi? Przede wszystkim w tym, że jest ona (ściśle biorąc cały sakrament pokuty, czyli pojednania) sposobem na pojednanie się z Kościołem. Tak, właśnie ze wspólnotą kościelną, którą reprezentuje kapłan, a dopiero pośrednio z Bogiem. To jest jej sens ściśle teologiczny. Jest też i psychologiczno-pedagogiczny. "Zwerbalizowanie" grzechów, powiedzenie o nich komuś innemu, powstrzymuje trochę przed ich dalszym popełnianiem. Szczególnie, że ich wyznanie jest przecież tylko jednym z katechizmowych "warunków" sakramentu. Jest też wśród nich mocne postanowienie poprawy oraz żal za grzechy. No i rachunek sumienia, którego - jak napisałem - nigdy dosyć. Z tym elementem sakramentu chyba lepiej sobie radzę niż z innymi, w szczególności z postanowieniem, że będę lepszy. "Rachuję" chyba nieźle, nie układam żadnej listy, tylko myślę nad tym, co jest moim grzechem głównym, największym i najważniejszym, z którego wynikają inne.

Jakie miejsce zajmuje spowiedź w moim życiu religijnym? Nie największe. Czy kiedyś czułem się po niej autentycznie oczyszczony? Chyba zawsze była to ulga psychiczna całkiem przyrodzona: w końcu obrzęd to nie najprzyjemniejszy i miło mieć go już za sobą. W ogóle jednak mało mam głębszych przeżyć religijnych, także na przykład w czasie mszy. Mistyk ze mnie nie jest ani trochę.

Negatywnych doświadczeń spowiedniczych też nie miałem, nie narzekam. Może dlatego, że od dawien dawna nie "chodzę do spowiedzi" na chybił-trafił, tylko wybieram księży, których uważam za mądrych. Od wielu lat mam stałego spowiednika. I nie spowiadam się w konfesjonale. Najczęściej na spacerze. Uważam taką jej formę za niemal idealną i nie chciałbym jej zmieniać. Jeżeli coś mam zmieniać, to siebie. Tego wciąż za mało, ale to nie wina sakramentu, tylko penitenta...

 

JAN TURNAU, publicysta religijny, redaktor działu "Arka Noego" w "Gazecie Wyborczej", członek kolegium redakcyjnego "Więzi".


 

 

Ireneusz Ziemiński

Wyznam, iż wrodzony sceptycyzm każe mi powątpiewać w możliwość prawdziwie szczerego i otwartego przedstawienia poglądów na temat spowiedzi (co jest niegroźne), jak też samej spowiedzi, kiedykolwiek do niej przystępujemy (co może stanowić przeszkodę dla autentycznej religijności). Powód jest banalny: przyznanie się do winy, nawet przed samym sobą, a cóż dopiero wobec innej osoby, zwłaszcza Osoby prawdziwie miłującej i doskonałej, jest psychologicznie trudne. Wymagałoby wszak spełnienia wielu warunków (dla człowieka, zdaje się, do spełnienia niemożliwych), w tym chociażby obiektywnej oceny swojego postępowania oraz niezafałszowanego wglądu w sferę własnych intencji. Nie oznacza to jednak, iż sakrament spowiedzi stracił swój sens. Przeciwnie, jestem przekonany, iż jego rola jest przynajmniej trojaka: psychologiczna, etyczna i religijna.

Aspekt psychologiczny widziałbym w sferze relacji kapłan-penitent, których spotkanie wydarza się w obliczu Transcendencji. Niełatwa jest rola kapłana, który obdarzony został mocą odpuszczenia grzechów w imię Najwyższego, zwłaszcza gdy nie chce swej roli ograniczyć do powtórzenia zdawkowej formuły rozgrzeszenia. Wszak w momencie spowiedzi to w rękach kapłana leży los penitenta, to przez kapłana bowiem objawić się ma nieskończona, przebaczająca Miłość. Penitent z kolei staje przed kapłanem w swej intymności, odsłaniając to, co najskrytsze. Już z tej racji spotkanie z kapłanem twarzą w twarz mogłoby eliminację tego, co ludzkie, ukazanie zaś tego, co w spowiedzi Boże - utrudnić. Stanąć twarzą w twarz to jednak najpierw doświadczyć spotkania z człowiekiem, potem zaś dopiero z Bogiem. Dosadniej mówiąc, spowiedź twarzą w twarz mogłaby niekiedy zepchnąć Boga na dalszy plan.

Aspekt etyczny spowiedzi zawiera się według mnie w przynajmniej dwu rzeczach: w obiektywizacji oceny własnego postępowania oraz w wyznaniu win i uwolnieniu od nich. Człowiek potrzebuje bowiem nie tylko psychologicznej pociechy, potrzebuje też autentycznego oczyszczenia z winy. Wina wszak potrafi niekiedy (rzadko, ale jednak!) ciążyć nie mniej niż fizyczny ból. Mamy wówczas poczucie, że nieprawość, której się dopuściliśmy, jest wypisana na naszej twarzy jak niezmywalne znamię, że ciężar winy dosłownie nas przytłacza. Jedynym uwolnieniem jest wtedy świadomość, że wina nie tylko została nam wybaczona czy zapomniana, ale też została z nas w sensie dosłownym zmyta. To zaś jest możliwe tylko w obliczu Tego, który może wszystko, nawet uczynić naszą winę niebyłą.

Wreszcie najważniejszy aspekt spowiedzi - religijny. Polega on, moim zdaniem, z jednej strony na ukorzeniu się przed Majestatem Tego, który jest nie tylko Miłosierny (przebaczający), ale i Sprawiedliwy, z drugiej na odkryciu nadziei na to, że dla człowieka, bez względu na jego stan, zawsze pozostaje nadzieja odrodzenia. Nadzieja ta jednak nie jest nadzieją ludzką, wiem przecież, ile już razy, także w konfesjonale, obiecywałem poprawę. Na próżno. Słabość wpisana jest w ludzką kondycję i prawdopodobnie nic tak bardzo tej słabości nie ujawnia jak konfesjonał. Tu naprawdę wiem, że o własnych siłach moich obietnic nie dotrzymam, że potrzeba mi mocy skądinąd. Tej mocy, która przekracza wszystko, co ludzkie. Nawet nie mocy do tego, bym znowu nie upadł. Raczej do tego, bym ulegając grzechowi, odnalazł w sobie dość odwagi, by znowu tu przyjść i przed Majestatem Najwyższego uklęknąć. Z perspektywy tego ukorzenia mniej istotne staje się (ważne raczej z racji psychologicznych i etycznych) wyznanie po kolei wszystkich win czy skrupulatny rachunek sumienia. Istotne zdaje się być raczej wyznanie wiary, że Bóg może wszystko. I że tylko On jeden jest naszą Nadzieją.

 

IRENEUSZ ZIEMIŃSKI, ur. 1965, absolwent filozofii KUL, asystent w Zakładzie Filozofii Akademii Techniczno-Rolniczej w Bydgoszczy.

 

 


Inne odpowiedzi na ankietę:
część 1 część 2 część 4

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama