Ankieta "Znaku" na temat spowiedzi (cz.4)
Wejrzeć w doświadczenie spowiedzi nie jest łatwo. Temat to intymny, niełatwo pokonać opór przed odsłanianiem tego, co najbardziej osobiste. Jednak owoce, jakie przyniosła ankieta o modlitwie ("Znak" nr 508) zachęciły nas do sięgnięcia po tę formę również dla potrzeb numeru niniejszego. Naszym respondentom zadaliśmy dużo (i - trudnych) pytań:
1. Dlaczego chodzę / nie chodzę do spowiedzi? Jak często? Od czego zależy częstotliwość przystępowania do spowiedzi? Czy są okresy, kiedy pragnę spowiedzi częstej? Z czego wynikają dłuższe okresy przerw?
2. W czym widzę wartość spowiedzi? Jakie miejsce zajmuje ona w moim życiu religijnym? Jak traktuję poszczególne warunki dobrej spowiedzi?
3. Jak się przygotowuję? W oparciu o istniejące rachunki sumienia, o jakiś własny wzór rachunku czy też całkiem "z głowy"? Czy układam listę wszystkich grzechów, czy też skupiam się na konkretnych problemach, które uważam za najistotniejsze?
4. Jakie uczucia wzbudza we mnie spowiedź? Czy doświadczyłam / doświadczyłem spowiedzi, która byłaby dla mnie szczególnie pozytywnym przeżyciem (np. miałam / miałem poczucie, że dzieje się coś nadprzyrodzonego, czułam / czułem po niej, że coś się we mnie zmieniło, czułam / czułem się autentycznie oczyszczona / oczyszczony itp.)? Czy miałam / miałem negatywne doświadczenia, spowiedzi nieudane albo takie, po których pozostał jakiś uraz?
5. Jak oceniam spowiedników? Czy mam stałego spowiednika, czy też spowiadam się u różnych?
6. Co robić, żeby spowiedź nie stała się rutyną, rytuałem bez głębszego znaczenia? Co przeszkadza mi w spowiedzi w jej obecnej formie? Co sądzę o spowiedzi, która odbywa się poza konfesjonałem - twarzą w twarz z kapłanem?
Dziękujemy bardzo za wszystkie nadesłane odpowiedzi, także za te, których nie opublikowaliśmy, oraz za wszelkie uwagi dotyczące ankiety. Cieszymy się, że jej plon jest tak obfity i - jak sądzimy - interesujący.
Młody polski naukowiec (on sam mi to zdarzenie relacjonował) poszedł ze swoim amerykańskim kolegą w niedzielę na mszę świętą. Amerykanin przyjął komunię. Polak nie. Po wyjściu z kościoła Polak zagadnął go: "Byłeś u komunii, a nie byłeś u spowiedzi? A może byłeś?" Na co Amerykanin: "Dlaczego miałem iść do spowiedzi? Czy kogoś zamordowałem? Albo zdradziłem żonę?"
Podobnie we Francji. Podczas mszy niemal wszyscy obecni przyjmują Eucharystię (w Notre-Dame do ust, nie na rękę). Lecz, jak mi mówili polscy przyjaciele w Paryżu, Francuzi z reguły nie chodzą do spowiedzi. Być może sądzą, że skoro Chrystus przy Ostatniej Wieczerzy rozdawał uczniom Ciało i Krew swoją, pod postaciami chleba i wina, w akcie tym jednocześnie zostały im odpuszczone winy i nie widzą racji, żeby przed przyjęciem Komunii iść do spowiedzi.
Klęczenie przed konfesjonałem i wyznawanie win jest nie tyle aktem pokory, ile stanowi poniżenie. Ostatecznie ten w konfesjonale, chociaż reprezentuje Chrystusa, jest zbyt człowieczy, zbyt pewny siebie, ażeby to nie uwierało. Czy mogło uwierać. Co innego rozmowa twarzą w twarz, gdzie penitent i spowiednik - mimo pełnienia różnych funkcji - wspólnie poszukują drogi zbawienia.
Nie wszyscy jednak kapłani mają charyzmatyczny dar świadczenia pomocy grzesznikowi. Odpuszczanie grzechów jest ważne bez względu na osobowość kapłana. Lecz od osobistego kontaktu ze spowiednikiem zależy poczucie, że spowiedź zbliżyła człowieka do Boga, czy też odepchnęła go od Kościoła.
Skłonna jestem opowiedzieć się za skasowaniem tak zwanej spowiedzi usznej. Choć wiem, że istnieją racje za jej utrzymaniem: niektóre osoby odczuwają niepohamowaną potrzebę zwierzania się, co skłania je do częstej spowiedzi. W społecznościach, gdzie spowiedź nie jest praktykowana, ludzie chodzą do psychoanalityków, szukają u nich uwolnienia od kompleksów, zahamowań, obsesji, neuroz i dręczących problemów. Być może spowiedź tradycyjna zaspokaja wiele różnych potrzeb: zwierzania się, uwolnienia od grzechów, spełnienia całkowitego oczyszczenia.
Poczucie winy stanowi dla mnie sprawę istotną. Jeżeli wierzę w odpuszczenie grzechów w sakramencie pokuty, nie znaczy to, że winy zostały wymazane: zostają po nich blizny jak po ranach. Zostaje świadomość, że to zrobiłam, czegoś zaniedbałam, świadomość, że taka jestem i żadna spowiedź nie może mnie od tego uwolnić.
Niekiedy człowiek mówi, że nigdy by czegoś nie popełnił. Dopóki jednak nie znajdzie się w podobnej sytuacji, nie powinien się zarzekać ani osądzać innych. "Kto z was bez winy, niech rzuci kamieniem", powiedział Chrystus. I jeszcze: "Odpuszczone są liczne jej winy, bo wielce umiłowała." Człowiekowi jednak najtrudniej przychodzi zdobyć się na zrozumienie wobec ludzi inaczej myślących. Fundamentaliści wydają się do tego niezdolni. A może tylko nieprzygotowani?
Człowiek jest istotą nie spełnionych możliwości. Został stworzony na obraz i podobieństwo Boga, ale temu wizerunkowi wciąż się sprzeniewierza. I pewnie tak zostanie do końca jego bytowania na ziemi.
Dla wielu ludzi spowiedź stanowi jakieś wyjście.
Na pytanie, czy jestem za czy przeciw spowiedzi indywidualnej, odpowiadam: nie wiem.
Sytuacja człowieka na ziemi stanowi pułapkę, w której się znalazł nie z własnego wyboru jako gatunek i jako jednostka. Stanowi wyzwanie, na które musi odpowiedzieć.
Od tej odpowiedzi zależy wszystko w tym życiu i w przyszłym, które jest niewyobrażalne.
JADWIGA ŻYLIŃSKA, pisarka, autorka licznych powieści historycznych, zbiorów opowiadań i esejów.
Spowiedź była dla mnie zazwyczaj nieprzyjemnym rytuałem. Zwykle powierzchowna i schematyczna; towarzyszyło temu wrażenie, że wcale nie sięga się do tego, co naprawdę ważne, że zło, wina polegają na czymś innym niż tak zwane grzechy. Nieprzyjemna, bo jednak dotyka się w niej spraw bardzo osobistych i delikatnych, wchodzi z nimi w sytuację sztuczną i "wydaje na pastwę" człowieka obcego, który nie wiadomo jak zareaguje. Rytualizacja czy konwencjonalizacja spowiedzi okazuje się tu ochroną. Pozwala jako tako bezboleśnie "odwalić" obowiązek i poczuć ulgę (która czasem chyba nie ma wiele wspólnego z moralnym oczyszczeniem).
Zdarzają się sytuacje wykraczające poza schematy: uwagi spowiednika, który stara się o coś więcej niż odklepanie formułek, mogą być niemądrze wycelowane lub niesprawiedliwe, ale bywa też, że choć bardzo proste, uderzają trafnością, mądrością i głębią.
Raz jeden wydarzył mi się przypadek niezwykły: spowiedź była wtedy elementem - prawdopodobnie nieodzownym, ale tylko elementem - całej sytuacji, nie do końca dającej się opisać i zracjonalizować.
Był 14 maja 1981 roku, dzień po zamachu na Papieża. Każdy to pamięta: wstrząs, modlitwa. Nachodzi mnie wątpliwość: "Jak się mam modlić - taka zła?" A więc: "Trzeba się oczyścić." W konfesjonale wydarzyło się coś bardzo prostego. Powiedziałam, że jestem zła, usłyszałam: "To diabeł uważa, że człowiek jest zły. Bóg wie, że jest dobry." To wszystko.
Ale poza tym działo się coś więcej, czego ani ja, ani ten nieznajomy ksiądz nie moglibyśmy spowodować ani nawet uświadomić sobie, że się dokonuje. Działo się poza nami, samo (mówi się na to łaska, dar). To była przemiana wewnętrzna: podniesienie, zbudowanie, umocnienie, ożywienie. (Autentyczna przemiana: miała swoje konsekwencje w życiu, ważne i długofalowe.) Spowiedź miała w niej swoje miejsce, była wtedy potrzebna i potrzebne były właśnie te słowa, które usłyszałam.
Są więc chwile, kiedy coś takiego - niepojętego i twórczego - może się wydarzyć. Ale jest to nie do przewidzenia, zaplanowania, zdziałania.
Na pewno nie zdarza się często, może raz, parę razy w życiu; na pewno nie "w każdy pierwszy piątek miesiąca". Chyba że ktoś ma aż takie tempo duchowego rozwoju?
MB, filozof, publicystka religijna.
1. Staram się przystępować do spowiedzi mniej więcej co trzy tygodnie; wydaje mi się, że częstsze przystępowanie zbytnio obciążałoby mojego spowiednika, natomiast dłuższa zwłoka powoduje konkretne problemy: łatwość ześlizgnięcia się w poczucie "bezgrzeszności" przy wieczornym podsumywowaniu dnia ("cały dzień ciężko przepracowałam, krzywdy nikomu nie zrobiłam") oraz kłopot z rachunkiem sumienia przed spowiedzią, polegający na zacieraniu się w pamięci samych wydarzeń, intencji i okoliczności grzechów itp. Na ten podstawowy rytm wpływ mają także szczególne okresy roku liturgicznego i ważniejsze święta. Częstszej spowiedzi pragnę w wypadku konkretnego, popełnionego zła lub wewnętrznego "pogubienia się" czy zobojętnienia. Dłuższe przerwy - niemniej staram się, aby nie przekraczały one czterech tygodni - wynikają na ogół z nadmiaru obowiązków powodującego trudności z modlitwą i skupieniem, w ślad za czym na ogół idzie wspomniane poczucie bezgrzeszności, zobojętnienie i konieczność zmuszania się do spowiedzi.
Przyczyny, dla których chodzę do spowiedzi, zmieniały się w ciągu mojego życia. Kiedyś był to wpojony w dzieciństwie obowiązek, przemieszany z także wpojonym rytmem pierwszych piątków; później - przyczyny subiektywne, o których pisałam powyżej - dłuższa przerwa oznaczała kłopoty w życiu duchowym. Teraz ciągle są ważne te ostatnie względy, ale nakłada się na nie mocne przeświadczenie, że nie przystępując do spowiedzi, lekceważę dar, który Jezus daje, natomiast aktem spowiedzi uwielbiam Boga i Jego Miłosierdzie.
2. Z tego, co już napisałam, wynika, że spowiedź stanowi podstawę mojego życia religijnego; oczywiście razem z sakramentem Eucharystii i modlitwą. Jest tak, jak w przypadku modlitwy: zaniedbanie prowadzi do wygaśnięcia potrzeby; w przypadku zaniedbania spowiedzi dochodzi ponadto do zatracenia ostrości osądu swoich intencji i czynów oraz zmniejszenia się wrażliwości na zło. To w jakiejś mierze jest też odpowiedź na pytanie o jej wartość - bez niej załamuje się całe życie duchowe (przynajmniej w moim przypadku); myślę, że jest to konsekwencją rezygnacji z bardzo osobistego spotkania z Bogiem, dokonującego się też w bardzo szczególnych okolicznościach - gdy prawdziwie zdaję sobie sprawę, na ile idę za Nim, na ile bez zastrzeżeń ufam Mu we wszystkich sytuacjach. Stąd wszystkie warunki dobrej spowiedzi traktuję poważnie i uważam za konieczne.
3. Bardzo pomocny był mi kiedyś wydany przez Ojców Jezuitów zbiór rachunków sumienia zatytułowany Wyznaję nieprawość moją, zwłaszcza zawarty w nim Codzienny rachunek sumienia ojca G. A. Aschenbrennera. Teraz, mając go w pewnej mierze w pamięci, codziennie wieczorem staram się dokonać oceny minionego dnia i zapisuję zasadnicze sprawy. Te zapiski stanowią podstawę dokonania rachunku sumienia przed spowiedzią. Czasami, zwłaszcza gdy wydaje mi się, że nie było tak źle, rozliczam się z "błogosławieństw", co skutecznie pomaga wyeliminować zadowolenie z siebie. Sporządzając rachunek sumienia, przede wszystkim próbuję sformułować mój zasadniczy problem w mijającym okresie, potem porządkuję resztę według trzech poziomów: 1. Pan Bóg, 2. ludzie, 3. ja, oczywiście ze świadomością, że jest to podział dość umowny, bo wszystko sprowadza się do grzechu przeciw Bogu, wyrządzenie komuś krzywdy i własne wady też.
4. Często, z różnym wprawdzie natężeniem, spowiedź łączy się ze szczególnym uczuciem oczyszczenia i wielkiej, zalewającej mnie radości. Kiedyś przeżyłam jakby wprowadzenie w głąb tajemnicy Wcielenia i Zbawienia, do czego w pewnej mierze przyczynił się zespół zewnętrznych okoliczności. Był Adwent, dopiero co uczestniczyłam w Roratach i zostałam do spowiedzi na następną Mszę świętą (z zasady nie spowiadam się podczas Mszy świętej, w której uczestniczę - niczego wówczas nie robi się dobrze), a odeszłam od konfesjonału podczas Przeistoczenia. Przeniknęła mnie jednoczesność i świadomość jedności tych wszystkich momentów, było mgnienie, że jakoś je w tej jedności uchwyciłam i zrozumiałam, choć jest to złe określenie, bo rozum wtedy nie działał.
Poczucie spowiedzi nieudanej jest wówczas, gdy właśnie wrażenia oczyszczenia i zaczynania od nowa. Dlaczego się to zdarza? Chyba często wynika ze zbyt słabego przygotowania się, ale też przecież nie wszystko w tajemnicy spowiedzi zależy od człowieka. Do doświadczeń negatywnych na pewno zaliczam to, gdy zdarzyło mi się spowiadać u kapłana źle słyszącego i domagającego się bardzo głośnego mówienia; sytuacja skrępowania całkowicie unicestwiła podstawową dla właściwej spowiedzi świadomość, że spowiadam się nie przed człowiekiem, a przed Bogiem.
5. Od 6-7 lat mam stałego spowiednika i uważam, że takie kierownictwo duchowe jest bardzo ważne; wiele mu zawdzięczam (i mojemu spowiednikowi, i jego kierownictwu). Niemniej zdarzyło mi się w tym czasie być u spowiedzi u przypadkowej osoby i to także było cenne doświadczenie. Stały spowiednik dobrze zna swojego penitenta i z góry przyjmuje to, co on mówi, w dobrej wierze, osoba obca podchodzi z pewnego rodzaju brakiem zaufania, co pozwala dostrzec wszystko ostrzej i z większego dystansu.
Co do oceny spowiedników, to mimo wszystko nie jest najważniejsze, jacy oni są (są różni, tak jak my) - najważniejsze wydaje mi się, aby w dyskusji na temat spowiedzi nie zagubić istoty sakramentu, faktu, że wyznaje się grzechy Bogu, a nie człowiekowi. Tu może połączę w odpowiedzi dwa punkty, 5 i 6. Świadomość tego, że nie jest to spotkanie z kimś w rodzaju psychoanalityka, lecz że za każdym razem jest to spotkanie z Bogiem, skutecznie chroni przed rutyną. Dlatego też dyskusja nad formą spowiedzi przypomina mi ciągle na nowo odżywającą dyskusję nad formą Komunii świętej: pod dwiema postaciami czy jedną, na rękę czy do ust? Jest jakieś wielkie pomieszanie poziomów w tym wszystkim - jeżeli wierzę, że przychodzi do mnie sam Bóg, a na tym polega istota sakramentów, to jakie znaczenie wobec tego faktu mają inne okoliczności, zwłaszcza poczucie mojego większego czy mniejszego usatysfakcjonowania. Rozumiem, że można dyskutować higieniczny aspekt przyjmowania Komunii świętej do ust, ale przecież nie można zastanawiać się nad tym, kiedy Bóg przychodzi prawdziwiej, a kiedy mniej, i co jest bardziej właściwe z tej perspektywy. Podobnie jest ze spowiedzią: przy największym nawet zranieniu nie można rzutować na istotę sakramentu ułomności człowieka. Dlatego też nie przeszkadza mi obecna forma spowiedzi: kiedy jest się oddzieloną od kapłana, to nawet łatwiej zachować świadomość obecności Najwyższego. Jest taki wiersz księdza Jana Twardowskiego o tym, jak lichym jest on spowiednikiem, i o tym, że prosi Boga, aby był przy nim, kiedy spowiada - tak żeby on, kapłan, w jakiejś mierze zniknął, a jego penitent został sam na sam z Panem Bogiem. I o to chyba chodzi. Podczas niedawnej spowiedzi mój spowiednik przez bardzo długi czas milczał, usiłując przypomnieć sobie jakąś myśl, która przyszła mu do głowy w tym czasie, gdy się spowiadałam, i ulotniła się, gdy chciał mi ją przekazać. Była to jedna z najgłębiej przeżytych przeze mnie spowiedzi, kapłanowi udało się urzeczywistnić ideał księdza Twardowskiego: w ciemności i ciszy konfesjonału miałam świadomość prawdziwej obecności Boga.
Odpowiedź na pytanie, dlaczego chodzę do spowiedzi (bo chodzę), wydaje mi się prosta, a jednocześnie trudna. Jest prosta, bo pragnę godnie uczestniczyć w Eucharystii i przyjmować Komunię świętą. Do tego, aby czynić to godnie - potrzebne mi poczucie wolności od zabrudzenia, świadomości pozostawania w stanie grzechu. Spowiedź stanowi więc jakby zabieg oczyszczenia duchowego. Ten "higieniczny" aspekt spowiedzi wydawać się może trywialny, ale jest psychologicznie oczywisty. Równolegle z poczuciem grzechu pojawia się pragnienie oczyszczenia, zanurzenia się w jedynie "pewnym" miłosierdziu Boga, usłyszenia formuły rozgrzeszenia. Odzyskania wolnego oddechu. Na ogół potrzeba taka narasta w czasie, w którym osiada kurz codzienności: ustawicznie dochodzące do głosu skażenie natury - w nieczystych intencjach, w impulsywności egoizmu, zlekceważeniu czyjejś potrzeby czy wrażliwości, w poprawianiu sobie poczucia własnej wartości kosztem innych. Stąd częste i regularne (comiesięczne) spowiedzi u możliwie stałego spowiednika. Nie zależy mi na anonimowości - moja grzeszność jest dla mnie oczywista, a zawstydzenie nazywam żalem doskonałym miłości własnej, muszę je przekroczyć, żeby dotrzeć do skruchy i pragnienia przebaczenia. W sprawach ważnych mocne postanowienie poprawy wymaga niekiedy podejmowania istotnych decyzji, nawet zasadniczych zmian życiowych; gorzej z kurzem codzienności, wobec którego czuję się bezradna. Ta bezradność towarzyszy stale żywemu pragnieniu nie tylko czystości, ale także wielkości. W tym pragnieniu odczytuję dar powołania do realizacji własnym życiem tego elementu egzystencji "na obraz i podobieństwo Stwórcy" w zaplanowanym dla mnie wymiarze.
Przygotowując się do spowiedzi, nie korzystam ze schematów. Dawno uwolniłam się od książeczki do nabożeństwa. Najpierw - na rzecz badania swych relacji z Bogiem, z bliźnimi i z sobą samą w konfrontacji z przyjętymi zasadami i bieżącymi wezwaniami życia. Zresztą rachunek sumienia, czy raczej przyglądanie się sobie w przeżywaniu i działaniu, mieści się w codziennej modlitwie, jest to więc jakby stały pomiar odpowiedzialności i winy. Wrażliwość sumienia czasem wzrasta w jakiejś aktualnie najsilniej przeżywanej strefie życia, wtedy poświęcam temu więcej uwagi, także przy spowiedzi. Najwięcej uwagi poświęcam przygotowaniu się do corocznej rekolekcyjnej spowiedzi, która stanowi dla mnie jakby kolejny kamień milowy na drodze życia.
Nie dotknęły mnie urazy związane ze spowiedzią, choć bywało, że odchodziłam od konfesjonału z poczuciem, że zostałam "odpukana", że ten "widzialny znak niewidzialnej łaski" pozostawił mnie w stanie oschłości czy niezrozumienia. To jednak nie odsuwało mnie od tego sakramentu. Za to w przełomowych okresach życia, wyboru drogi, podejmowanych decyzji zmian doznałam wiele pomocy i wsparcia, zachowując jednocześnie poczucie autonomii i wolności wewnętrznej. Traktuję to z wdzięcznością jako otrzymany dar.
Spowiedź poza konfesjonałem przeżywałam najpierw w warunkach szpitalnych; wydała mi się czymś naturalnym. Trudniej było mi zaakceptować formę zewnętrznie nie różniącą się od zwykłej rozmowy. Dziś już nie ma to dla mnie znaczenia - może nawet bardziej cenię spowiedź twarzą w twarz.
Nie wyobrażam sobie życia religijnego bez sakramentu pokuty (wolę to określenie niż "sakrament pojednania", bo ta nowa nazwa nie oddaje asymetrii relacji grzesznik - przebaczający Bóg; słowo "pojednanie" sugeruje wzajemność wybaczeń).
Może to najuciążliwsza służba kapłaństwa, a także jedna z najtrudniejszych praktyk religijnych. Nurtuje mnie pytanie o źródła zaniku spowiedzi w krajach zachodnich Europy: kto bardziej unika tego sakramentu - spowiednicy czy penitenci?
XX, dr med., psychiatra i neurolog.
Spowiedź to sprawa bardzo intymna (chyba że odbywamy ją "byle zbyć") i dlatego trudno o niej mówić, a jeszcze trudniej pisać. Pamiętam moją pierwszą spowiedź, bo przeżywałam ją bardzo głęboko z pełną świadomością własnej grzeszności (miałam wówczas lat 10). Kiedy przy swego rodzaju egzaminie przed Pierwszą Komunią zapytał mnie ksiądz prefekt, jaki artykuł ze Składu Apostolskiego wydaje mi się najpiękniejszy, odpowiedziałam mu bez wahania: "Grzechów odpuszczenie." Na pytanie "dlaczego" odparłam: "Bo mówi o Bożym miłosierdziu!" Wtedy mój prefekt chciał się jeszcze dowiedzieć, jakie inne artykuły Składu Apostolskiego mówią o miłosierdziu Bożym. Na co usłyszał: "Umęczon pod Ponckim Piłatem." Przyznaję, że dzisiaj sama się trochę dziwię tej dziesięcioletniej dziewczynce, która tak dobrze wiedziała, o co tu naprawdę chodzi.
Przy pierwszej spowiedzi ujawniła się już moja skłonność do skrupułów, która potem jeszcze nieraz miała zatruwać mi życie. Otrzymawszy rozgrzeszenie, po kilku chwilach wróciłam "na poprawkę", bo uświadomiłam sobie, że o czymś zapomniałam. Spowiednik wysłuchał mnie z całą powagą (a rzecz była zupełnie nieistotna), po czym wytłumaczył mi - zostało mi to na całe życie - że jeśli się czegoś zapomniało (a nie świadomie zataiło), wszelkie "poprawki" są zbyteczne.
Skrupuły jednak towarzyszyły mi nadal, zwłaszcza kiedy, już jako człowiek dorosły, zaczęłam chodzić codziennie do Komunii Świętej. Wówczas jednak miałam już nie tylko stałego spowiednika, ale i ojca duchowego. On to wyleczył mnie z tych ciągłych obaw. Nakazał mi mianowicie "pod posłuszeństwem" przystępować zawsze bez wahania do Komunii Świętej, chyba żebym mogła przysiąc, że popełniłam grzech ciężki. Dopiero po dłuższym czasie zrozumiałam, że nie można "nie zauważyć", że się taki grzech popełnia...
Wielką łaską mojego życia jest fakt, że mam jednego kierownika-ojca od lat czterdziestu siedmiu. Idealnym rozwiązaniem, a na początku tej relacji niemal koniecznym, jest taka sytuacja, w której ojciec duchowy jest zarazem stałym spowiednikiem. Bóg sprawił, że przez pierwsze pięć lat cieszyłam się tą właśnie łaską. I w ogóle nie wyobrażałam sobie, jak bym mogła żyć inaczej. Po pięciu latach jednak mój ojciec duchowy został mnichem w opactwie tynieckim. A odchodząc z Warszawy zapowiedział, że przez rok jakikolwiek kontakt z nim będzie całkowicie niemożliwy. I wtedy zrozumiałam właściwy sens kierownictwa. Kierownik jest jak niańka, która najpierw, ucząc dziecko chodzić, prowadzi je za rączkę, potem wszakże tę rączkę puszcza i tylko z daleka uważa, żeby nie stało się coś złego. Zawsze jest też gotowa do udzielenia rady czy pomocy.
Gdy tylko jest to możliwe, spowiadam się u mojego ojca, lecz nie zdarza się to zbyt często. Przez długie lata starałam się mieć w Warszawie stałego spowiednika. I nadal jeszcze spowiadam się najchętniej u księży, którzy choć troszeczkę mnie znają. Gdy mam do czynienia z całkiem obcym spowiednikiem, próbuję zawsze na początku powiedzieć mu w dwóch słowach coś o sobie. Dawniej spowiadałam się raz na dwa tygodnie, teraz na ogół raz na miesiąc, przy czym w miarę możliwości unikam okresów "zagęszczenia" spowiedzi (takich jak pierwszy piątek miesiąca czy koniec Wielkiego Postu).
Nie umiem dobrze przygotować się do spowiedzi. Przychodzę przede wszystkim po łaskę sakramentu pojednania (co nieraz mówię nawet spowiednikowi), i to nie tylko wtedy, gdy mam poczucie jakiejś szczególnej winy, lecz także wówczas, gdy po prostu potrzebuję pomocy. I wierzę, że zawsze tę łaskę otrzymuję, choć nieraz tego wcale nie odczuwam. Kiedyś, w bardzo trudnym dla mnie momencie, przeżyłam to nieomal namacalnie. W dniach tych, mimo wszystkiego, co mi mówiono, mimo tego, co mi napisał mój ojciec duchowny, żyłam w poczuciu jakiejś nieokreślonej bliżej winy, ale winy nie do odpokutowania. Poszłam do spowiedzi. Spowiednik mnie właściwie nie znał, a przy tym nie był zbyt mądry, lecz w tym przypadku postąpił bardzo mądrze. Nie powiedział nic, po prostu udzielił mi rozgrzeszenia. I to straszne poczucie winy znikło. Wyszłam z konfesjonału uzdrowiona.
Oczekujemy zazwyczaj od spowiedników rady i mądrych pouczeń. Wielką łaską jest, jeśli je otrzymujemy. Lepsze jest jednak milczenie niż słowa, które mogą czasem odstraszyć od Kościoła na długie lata, niekiedy nawet na całe życie. Znam kilka takich historii, choć muszę tu dodać, że Bóg nieraz po swojemu naprawia tę straszną krzywdę wyrządzoną przez złego czy niemądrego spowiednika. Ale jest to zawsze krzywda niezmiernie bolesna! (Ja miałam szczęście: nigdy mnie samej nie spotkała.) Wiem też, że wielu kapłanów zdaje sobie w pełni sprawę ze swojej wielkiej odpowiedzialności i z drżeniem siada do konfesjonału. W sprawach trudnych może lepsza jest rozmowa twarzą w twarz i dziękujmy Panu, że taka forma spowiedzi stała się teraz również możliwa. Jest ona także łatwiejsza dla ludzi starszych lub chorych, którzy nie bardzo mogą klęczeć czy nawet stać nieco dłużej. Jest przy tym faktem, że nieraz ktoś, kto nie przyszedłby do konfesjonału, potrzebuje rozmowy z kapłanem, a rozmowa taka może łatwo zamienić się w spowiedź.
XY, emerytowana profesor jednego z uniwersytetów.
Nie omijam konfesjonału z daleka... Nie wyobrażam sobie moich życiowych poszukiwań - małych i wielkich - bez konfesjonału.
Słowo "konfesjonał" rozumiem przede wszystkim symbolicznie. Klęcznik z drewnianą kratką czy inny "mebel" służący do spowiadania penitentów ma według mnie znaczenie drugorzędne. Jest - to dobrze, nie ma - nie szkodzi! Sakrament pojednania bez drewnianych kratek, "twarzą w twarz" wobec kapłana jest w moim doświadczeniu mówieniem do konkretnej osoby. Skoro trudno wyrazić siebie, obnażyć w obecności człowieka grzesznego, o ileż trudniej "patrzyć w oczy" Bogu Samemu! Nie zniosłabym tego... Oczywiście obracam się teraz wokół wielkiej tajemnicy. Dzielę się pewnym przeczuciem, jak wielkim dobrodziejstwem są dla mnie świadkowie moich wyznań do Boga, który jest Miłością i Prawdą.
Konfesjonał - to przede wszystkim miejsce klękania przed Bogiem, którego miłość jest nieskończona, nieodwracalna...
W pełnej pośpiechu codzienności łaską jest być umówioną na określoną porę, nawet do spowiedzi. Ale łaską jest też doświadczenie "kolejki" przed konfesjonałem. Mam wtedy poczucie solidarności z osobami różnej płci, wieku, stanu. Przychodzi mi też często na myśl, że istnieje w świecie sprawiedliwość: śmierć dotyka wszystkich, wszyscy jesteśmy grzesznikami, ale odkupionymi! Idąc do konfesjonału, idziemy do Zbawiciela. A właśnie tam doświadczam w sobie splątania kłamstwem - może to być splątanie "cieniutką pajęczynką", ale to już jest splątanie... Życie jest walką w klimacie małych i wielkich tajemnic. Może czasem z wiatrakami... ale w tej walce konfesjonał jest miejscem "odkłamywania się".
Konfesjonał pozostaje dla mnie świadkiem powrotów po długim błądzeniu, burzenia starannie wznoszonych budowli "świętości". W nim Bóg kieruje swą Rękę do murów mego ludzkiego niezależnego serca. Można by rzec - konfesjonał to samo życie!
Przyłapywałam się czasem na tym, że chciałabym doświadczyć widocznego nawrócenia. A tu wszystko takie "poprawne". Spowiadam się regularnie od dzieciństwa. W tej tradycyjnej drodze nawracania się co najmniej dwa razy byłam zaskoczona. Zapewniam - żadnych prywatnych objawień. Może... doświadczenie wewnętrznego głosu, z silnym przynagleniem, i scalające się okoliczności zewnętrzne.
Po okresie nauki powierzono mi pracę z chłopcami w quasi-poprawczaku. Po kilkumiesięcznym pobycie czułam się jak roztrzaskany samochodzik. Pierwszy raz zaniepokoiłam się sobą. Skierowana do innego miasta, do nowej i trudnej pracy szukałam ratunku także w sakramencie pojednania. I często tego pojednania potrzebowałam, bo sama z sobą nie byłam pogodzona. Chociaż korzystałam z systematycznej posługi i kierownictwa, pewnego dnia, a był to piątek Wielkiego Postu, kilkukrotnie wchodząc do naszej domowej kaplicy, słyszałam w sobie "nakaz", aby pójść do ośrodka duszpasterskiego, gdzie pracował kapłan polecany mi jako kierownik duchowy. Nie znałam go i nie wiedziałam, jak dojść do miejsca, gdzie duszpasterzował. Do dziś nie wiem, dlaczego poszłam, robiąc dwa kroki do przodu, a jeden do tyłu... Tłumaczyłam sobie, że tylko zobaczę, pomodlę się z młodzieżą, posłucham, co mówi. Jakiś imperatyw (siła) kierował moimi decyzjami. Tego wieczoru wcale nie usłyszałam, jak mówi, bo nie było homilii. Mimo wszystko poprosiłam o spowiedź. Umówiona przyszłam następnego dnia, ale nikogo nie zastałam. Opadły mi ręce, ale głos - ten dziwny - dopingował, by zadzwonić. Tego dnia rzeczywiście skorzystałam z sakramentu pojednania, pokonując ostatnią zewnętrzną przeszkodę - przez kwadrans oczekiwałam przed drzwiami. Może dlatego, że poprzez to posługiwanie Bóg miał na nowo otwierać mnie na Siebie... i całościowo uzdrawiać.
Po kilku latach w nowym miejscu, kiedy wydawało mi się, że w mej codzienności pojednana jestem z Bogiem, ludźmi, a i z sobą samą - nieprzewidywalne spotkanie. Szłam do pracy po powrocie z rodzinnego domu. Maszerując dziękowałam Bogu i nuciłam swój muzyczny repertuar. Nagle ktoś mnie zagadnął i stał się towarzyszem dalszej drogi. Był to kapłan - słyszałam kiedyś jego prelekcję. Podczas rozmowy padały tradycyjne pytania osób nie znających się. Dziwne... czułam się bardzo słuchana, tak słuchana, że przy końcu tego kilkunastominutowego spotkania usłyszałam siebie... Chyba pierwszy raz usłyszałam też swój grzech - nie z ust księdza, ale w sobie. Po dwóch miesiącach zastałam tego kapłana w konfesjonale i kolejny raz zdumiałam się trafnością "rozszyfrowania". Miałam spowiednika i nie planowałam go zmieniać. Ten kapłan to był kolejny prezent Boży.
Dla mnie ważni są kierownicy, przewodnicy i myślę, że trzeba ich szukać, a podarowanych odnaleźć i zaryzykować. Nie wyobrażam sobie zwycięstw łaski Bożej we mnie bez tych cichych "ochroniarzy" - spowiedników.
Konfesjonał jest dla mnie także miejscem wyjawienia dokonującej się we mnie walki z mocami ciemności. Nierzadko chodzę po pracy na adorację Najświętszego Sakramentu. Pewnego popołudnia ogarnął mnie paraliżujący lęk przed powrotem do mego domu zakonnego. Wszystko we mnie krzyczało - nie wrócę! Nie było racjonalnych powodów mego strachu. Narastający lęk mnie obezwładniał, poczucie samotności, bezradności pogłębiało się, pojawiały się myśli podsuwające ucieczkę bez kierunku i celu. Równocześnie czułam, że jestem kuszona. Gdy trwałam przed Najświętszym Sakramentem, zdecydowałam się podejść do konfesjonału, chcąc wyjawić przedmiot mojego udręczenia. Przez godzinę próbowałam kilkakrotnie podejść do konfesjonału, ale szloch utrudniał mi mowę. Kiedy wreszcie podeszłam i wyznałam, co czuję, czego się boję, doświadczyłam pokoju i siły, by swoje kroki skierować we właściwym kierunku. Tym razem od Eucharystii doszłam do Sakramentu Pokuty, a często kroczę od konfesjonału do ołtarza - tak te drogi uzupełniają się.
Bardzo ważne jest przygotowanie do spowiedzi. Uświadomiłam to sobie głębiej, gdy w jednej homilii usłyszałam, że "księża czują się czasem bardzo sfrustrowani, kiedy słyszą spowiedzi nie przygotowane, banalne. Gdy ktoś recytuje jakieś formułki albo nagle wciela się w małą dziewczynkę czy chłopczyka, mówiąc: »byłam niegrzeczna«, podczas gdy jest osobą dorosłą, która dźwiga brzemię odpowiedzialności, ciężar grzechów, których nie widzi, których nie umie ocenić, za które nie umie żałować. I ta osoba w jakiś sposób przechodzi obok ogromnej szansy, szansy duchowej."
Przygotowując się do sakramentu pokuty, wzywam najpierw Ducha Świętego. Proszę, by działał i ukazywał, Kim On jest, a kim jestem ja. Proszę o wstawiennictwo Matkę Wolności, Słuchaczkę Słowa Bożego - Maryję. Przygotowanie do spowiedzi nie jest sympatyczne, przyjemne, łatwe, szybkie, efektywne. Bo spotkanie "twarzą w twarz" ze sobą wydaje się czasem nie do zniesienia. I byłoby takie, prowadziłoby niemal do rozpaczy, gdyby nie dar doświadczania na każdym kroku dobroci Boga.
Często miałam i mam trudność z nazwaniem mojej postawy, moich motywacji i czynów, tak by wypowiedź była prawdziwa, zwięzła, jasna, konkretna. W bezradności zaczynam czasem od tego, co czuję w danym momencie. Dość często rysuję mój własny obraz wobec Boga, bliźnich, samej siebie na tle uświadomionych, doświadczonych łask od Boga. Każde spotkanie sakramentalne jest dla mnie objawieniem mniejszej lub większej prawdy o sobie i kolejną - choćby malutką - odsłoną Bożej Miłości, Bożego dotyku - a więc przyjęciem mnie.
Spowiedź jest dla mnie badaniem siebie pod spojrzeniem Boga. Czasem przychodzi pokusa przyjęcia postawy analityka, który do końca przenika tajniki grzechu. A przecież nie jest to w mojej mocy! Im bardziej uczę się przyjmować postawę ufnego dziecka, otwieram się na Boże przebaczenie, na Boga, który jest Ojcem.
Najistotniejsze jest, abym odkryła na spowiedzi, jak mała jest moja miłość wobec Trójjedynego Boga, że nie zajmuje On naczelnego miejsca w moim życiu i wypierają Go inne bożki. Jak moja miłość jest egoistyczna i skąpa, jak bardzo lekceważy bliźniego, działa na jego szkodę. Może nawet przyjdzie mi zdemaskować w sobie nienawiść, która zabija. Nierzadko muszę bronić się przed pokusą znieczulenia! Kiedy "wewnętrzni tłumacze" podpowiadają: "wszyscy tak robią, więc to nie jest nic poważnego".
Może właśnie dzięki spowiedzi, która prowokuje mnie do przyjęcia siebie jako grzesznika, pojmuję cokolwiek z miłości. Coś niecoś pojmuję z miłości Boga do mnie, do każdego osobiście.
Nagość wymaga intymności. Kiedy podczas wyznania grzechów obnażamy się, widzimy swój brud. Na ten brud wkładamy wciąż inne czyste ubranie i z czasem staje się on naszą "drugą naturą". Wtedy trzeba wielkiej odwagi, by "własnej winie spojrzeć prosto w oczy i nie ugiąć się przed nią" (Adrienne von Speyr). Możemy odczuwać jakby przepaść oddalenia od Boga spowodowanego przez grzech. Możemy doświadczyć przerażenia sobą, a pod jego wpływem zatroszczyć się o siebie. Umieć przyjąć ból prawdy o sobie i wytrzymać go jest łaską. A Pan Bóg wyzwoli, jak chce i kiedy chce. Tylko to czekanie czasem dłuży się i ufać trudno.
Jeśli nie spowiadamy się, to nie troszczymy się o siebie i obawiam się, że tą drogą nie pojmiemy prawdziwych potrzeb innych. Taka "inwestycja w siebie", swoje wewnętrzne poznanie, rozwój i całościowe uzdrowienie ma sens! To nie szkodzi, że się boję, że czuję się czasem zagubiona, odczuwam zamęt, tracę egzystencjalny punkt oparcia. Bywa też, że beznadzieja w jakiś sposób ociera się o moje serce (chociaż rozum mi mówi, że nie ma powodu do rozpaczy, ale on nie zawsze jest sędzią w tych sprawach). Wtedy jakby z dna tego doświadczenia wydobywa się postawa pełniejszej niż dotąd zależności od Tego, który jest Stwórcą. Wobec "Pana nieba i ziemi, Pana życia i śmierci, zdrowia i choroby". W tym tajemniczym sakramentalnym spotkaniu konfrontuję się, kontaktuję się z Samym Stwórcą świata. Nie z Jego ideą, teoriami, nie z naturą, ale z Samym Stwórcą, który tak umiłował świat, że Syna swego dał... Trudno się tym nie zdumiewać nieustannie!
Tak się trochę przed Tobą, Czytelniku "wyspowiadałam"... Nie chcę nigdy konfesjonału omijać z daleka!
Inne odpowiedzi na ankietę: | ||
część 1 | część 2 | część 3 |