Ankieta "Znaku" na temat spowiedzi (cz.1)
Wejrzeć w doświadczenie spowiedzi nie jest łatwo. Temat to intymny, niełatwo pokonać opór przed odsłanianiem tego, co najbardziej osobiste. Jednak owoce, jakie przyniosła ankieta o modlitwie ("Znak" nr 508) zachęciły nas do sięgnięcia po tę formę również dla potrzeb numeru niniejszego. Naszym respondentom zadaliśmy dużo (i - trudnych) pytań:
1. Dlaczego chodzę / nie chodzę do spowiedzi? Jak często? Od czego zależy częstotliwość przystępowania do spowiedzi? Czy są okresy, kiedy pragnę spowiedzi częstej? Z czego wynikają dłuższe okresy przerw?
2. W czym widzę wartość spowiedzi? Jakie miejsce zajmuje ona w moim życiu religijnym? Jak traktuję poszczególne warunki dobrej spowiedzi?
3. Jak się przygotowuję? W oparciu o istniejące rachunki sumienia, o jakiś własny wzór rachunku czy też całkiem "z głowy"? Czy układam listę wszystkich grzechów, czy też skupiam się na konkretnych problemach, które uważam za najistotniejsze?
4. Jakie uczucia wzbudza we mnie spowiedź? Czy doświadczyłam / doświadczyłem spowiedzi, która byłaby dla mnie szczególnie pozytywnym przeżyciem (np. miałam / miałem poczucie, że dzieje się coś nadprzyrodzonego, czułam / czułem po niej, że coś się we mnie zmieniło, czułam / czułem się autentycznie oczyszczona / oczyszczony itp.)? Czy miałam / miałem negatywne doświadczenia, spowiedzi nieudane albo takie, po których pozostał jakiś uraz?
5. Jak oceniam spowiedników? Czy mam stałego spowiednika, czy też spowiadam się u różnych?
6. Co robić, żeby spowiedź nie stała się rutyną, rytuałem bez głębszego znaczenia? Co przeszkadza mi w spowiedzi w jej obecnej formie? Co sądzę o spowiedzi, która odbywa się poza konfesjonałem - twarzą w twarz z kapłanem?
Dziękujemy bardzo za wszystkie nadesłane odpowiedzi, także za te, których nie opublikowaliśmy, oraz za wszelkie uwagi dotyczące ankiety. Cieszymy się, że jej plon jest tak obfity i - jak sądzimy - interesujący.
1. W spowiedzi jest niezwykłą łaską, iż mogę usłyszeć, po wyznaniu moich niewierności i grzechów, jednoznacznie brzmiące słowa: "I ja odpuszczam Ci grzechy w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego." Są one tarczą obronną przeciwko zwątpieniu w miłosierdzie i dobroć Boga. Jakkolwiek przypadkowe, niezręczne czy wręcz raniące byłyby wszystkie inne słowa księdza wypowiedziane w czasie spowiedzi, to jedno zdanie wymawiane jest zawsze z namaszczenia Ducha Świętego. Te słowa są zawsze prawdziwe i koją ból związany z grzechem.
2. Przez wiele lat spowiedź była jednak dla mnie trudnym obowiązkiem. Zbytnie "zobowiązania moralne" przeżywane wewnętrznie przytłaczały moje kruche doświadczenie Boga i Jego miłości. Spowiedź była bardziej sądem Boskim i kościelnym nad biednym i zawstydzonym grzesznikiem niż radosnym powrotem do miłosiernego Ojca. Takie przeżywanie spowiedzi wynikało z wielu przyczyn, wśród których najważniejsze może były koncentracja na własnej kruchości moralnej oraz niedojrzałe sumienie. Wstyd przed sobą i przed spowiednikiem odbierał mi długo radość przeżywania sakramentu pojednania. Mimo to spowiedź budziła zawsze moje zaufanie i ceniłem ją sobie bardzo.
Na łaskę spowiadania się z radością czekałem dość długo. Odkrycie prawdy, że Bóg kocha mnie jako grzesznika, pozwoliło mi dostrzec, iż spowiedź jest spotkaniem z miłosierdziem przebaczającego Ojca. Wewnętrzne światło, iż miłość Boża jest większa od mojego grzechu, było w pewnym dniu rekolekcji tak mocne, iż kazało mi uklęknąć w szczerym polu i dziękować za nie Dobremu Bogu na kolanach. Powoli odkrywałem inny wymiar sakramentu pojednania. Spowiedź stała się z czasem miejscem wyzwolenia wewnętrznego, oczyszczenia i odzyskiwania poczucia własnej godności.
3. Nie czułem się w konfesjonale zraniony, choć wiele razy czułem się trochę samotny, miałem bowiem wrażenie, iż spowiednik tak naprawdę nie rozumie tego, o czym do niego mówię. Z perspektywy dziesiątek lat korzystania ze spowiedzi mogę powiedzieć, iż wiele razy niedojrzałość mojego sumienia utwierdzana była przez spowiedników, z czego w danym momencie nie zdawałem sobie sprawy. A mimo to nie straciłem nigdy "rozsądku" w moralnej ocenie moich grzechów i słabości. Jestem świadom, iż zawdzięczam to z jednej strony "łasce sakramentu pojednania", która potrafi przebić się przez niedojrzałość sumienia spowiednika; z drugiej zaś postawie wewnętrznej szczerości.
Było mi jednak dane spotkać w moim życiu kilku niezwykłych spowiedników, którym "moje kruche wówczas sumienie" wiele zawdzięcza. To dzięki nim wzrastała stopniowo moja większa pewność wewnętrzna i zaufanie do własnej oceny sumienia. Zasadnicze przełomy w dojrzewaniu sumienia oraz w przeżywaniu sakramentu spowiedzi były związane z postawą spowiednika oraz z jego wnikliwym i mądrym słowem.
Cennym darem, jaki otrzymałem od pewnego spowiednika, było to, iż szczerze i wprost powiedział mi, w jaki sposób on sam rozwiązuje w sumieniu problemy, którymi się z nim dzieliłem. Wobec niepewności mojego sumienia był to z jego strony niezwykły gest ludzkiej hojności. Być może nie był świadom daru, który mi wówczas ofiarował. Był to dla mnie znak jego wielkiego zaufania do mnie. Pomyślałem wówczas: jeżeli człowiek tak bardzo mi zaufał, to o ileż bardziej ufa mi sam Bóg. Pewność sumienia, którą wówczas zyskałem, nie mogła być łatwo zmącona.
4. Obecnie niezwykle cenię sobie to, iż mój spowiednik ma dla mnie czas. Tyle czasu, ile potrzebuję. Czas ten bywa wypełniony także chwilami ciszy. Dłuższa chwila ciszy, jaka następuje po wyznaniu moich grzechów, jest naturalnym zaproszeniem do modlitwy. Odbieram ją jako zaproszenie do prośby o przebaczenie Boga. Ta chwila ciszy jest - jak przypuszczam - potrzebna nie tylko mnie jako penitentowi, ale także jemu jako spowiednikowi. Spowiednik potrzebuje zdrowego dystansu do grzechów i problemów penitenta.
Od wielu lat spowiedź jest dla mnie nie tylko czasem wyznania grzechów, ale także czasem rozeznania duchowego. Wyznaję przed spowiednikiem nie tylko moje słabości i zaniedbania, ale także moje wątpliwości, niepokoje, niebezpieczeństwa i pokusy. Ludzkie ułomności i słabości są ściśle powiązane z wewnętrznym chaosem, który - choć nie jest jeszcze grzechem - to jednak stopniowo tworzy "środowisko dla grzechu". Spowiedź przeżywam jako wielkie wsparcie, nie tylko duchowe, ale także ludzkie.
5. Mam świadomość, iż sam jako kapłan najbardziej sprawdzam się w konfesjonale. Spowiadanie jest dla mnie zawsze posługą wymagającą, trudną. Do dzisiaj bardzo trudno jest mi wymierzyć, co z wyznawanych grzechów penitenta powinienem pominąć milczeniem, oddając jedynie samemu Bogu, a kiedy powiedzieć mu życzliwie, ale jednoznacznie: "idź i nie grzesz".
Nierzadko czuję się obciążony grzechami penitenta. I choć staram się sobie mówić, iż jestem jedynie "nieużytecznym sługą", to jednak cudzy grzech mnie dotyka. Najbardziej bolesne są dla mnie takie sytuacje, w których penitent - krzywdząc ciężko innych, stając się powodem zgorszenia, mówi o swoich grzechach w sposób dziwnie lekki. Kiedy penitent nie czuje ciężaru swoich grzechów, ja sam czuję się przygnieciony ich ciężarem. W pierwszych latach mojego kapłaństwa po pewnej "ciężkiej spowiedzi" doświadczyłem wewnętrznego buntu. Można by go wyrazić w pytaniu: "Dlaczego mam słuchać tych ludzkich okropności?" Wyszedłem z konfesjonału i poszedłem "w miasto". Na ulicy przyszło otrzeźwienie, wewnętrzne światło: "Taka jest właśnie twoja rola." Spowiadanie innych wymaga wielkiej wiary i wielkiej pokory. Jeżeli spowiadamy ludzi powierzchownie, to nie dlatego, iż jesteśmy zmęczeni, przepracowani lub też brakuje nam czasu, ale dlatego, że brak nam wiary w miłosierdzie Boga.
6. Lubię spowiadać się i spowiadać penitentów poza konfesjonałem. Daje to bowiem możliwość bardziej osobowego, braterskiego spotkania. W razie potrzeby łatwiej wywiązuje się rozmowa mająca charakter kierownictwa duchowego. Prawo kanoniczne wydane w 1983 roku jest pod tym względem jeszcze dość rygorystyczne. Twierdzi bowiem, iż "spowiedzi nie należy przyjmować poza konfesjonałem, z wyjątkiem uzasadnionej przyczyny" (Kan. 964). Stąd też ze zdziwieniem i radością przeczytałem słowa Jana Pawła II powiedziane do członków Penitencjarii Apostolskiej: "Pragnę przypomnieć, że nie należy narzucać penitentowi własnych upodobań, lecz szanować jego wrażliwość i prawo do wyboru sposobu spowiadania się: twarzą w twarz lub poprzez kratki konfesjonału." Uważam jednak, iż szkodliwe jest robienie "krucjaty" przeciwko konfesjonałom. Wielu wiernych lubi spowiadać się w konfesjonale, co pozwala im zachować większą anonimowość. Kościół daje im do niej prawo i trzeba to uszanować.
JÓZEF AUGUSTYN SJ, ur. 1950, kierownik duchowy i rekolekcjonista Centrum Duchowości w Częstochowie. Ostatnio wydał: Ból krzywdy i radość przebaczenia (1998).
Czy się spowiadam? O tym może później... Teraz trochę o samej spowiedzi. Zaproszenie do wzięcia udziału w ZNAK-owej ankiecie dotarło do mnie w okresie Wielkiego Postu. Zaiste, najlepsza to dla pobożnego chrześcijanina pora, aby snuć rozważania nad grzechem i winą (w tym i "błogosławioną winą"). Więc, jak już zostałem tak przez Redakcję "wrobiony", to trudno mi było uciec, uchronić się od poczynienia rachunku sumienia - ze spowiedzi właśnie. Przypuszczam też, że skoro mnie akurat poproszono, to pewnie, między innymi, i dlatego, żeby dowiedzieć się, jak to psychiatra czuje się przy konfesjonale. Postaram się zawrzeć w tej wypowiedzi i odrobinę "klinicznej" perspektywy.
Trudno jest myśleć o spowiedzi w oderwaniu od całości życia religijnego, a szczególniej abstrahując od innych sakramentów - o ile znam teologię (jeśli kiepsko, to, Teolodzy, wybaczcie uproszczenia i nawróćcie mnie!) - (naj)ważniejszych wydarzeń w życiu człowieka pobożnego. I tu małe odkrycie! Każdy z sakramentów zapośredniczony jest jakoś w rytuale, geście, ale i w zrytualizowanym języku, języku liturgicznym. Spowiedź nie stanowi wyjątku. Da się jednak zauważyć chyba dość ważną różnicę. Sakrament spowiedzi dopuszcza, jeśli nie domaga się wręcz, względnie dużo języka prywatnego (zakładając, wbrew Wittgensteinowi, że coś takiego w ogóle istnieje), a przynajmniej języka nie zrytualizowanego. Nieszczęśliwie się dzieje, gdy ta część spowiedzi ulega jakiejś rytualizacji, prowadząc do "odklepywania formułek", co budzić może irytację kapłana, a w końcu i zgryzoty samego penitenta. To, co w innych sakramentach można wyrażać pobożną postawą, skupionym gestem, wielokroć powtarzanym, wyuczonym słowem, w sakramencie pokuty nie wystarcza. Godząc się na anonimowość konfesjonału, człowiek pobożny podejmuje decyzję wyznania grzechów słowami. Pewnie, że pokorna postawa, żal, postanowienie poprawy to jakaś niewysłowiona rzeczywistość spowiedzi (trochę ją poprzedzająca, ale i bardzo potrzebna później), lecz szczere wyznanie - jeden z warunków - nie obejdzie się bez słów. Trzeba je znaleźć, aby móc opisać własną niedolę. Nasza tradycja daje tu pomocną radę. Należy wsłuchać się w sumienie, ten wewnętrzny głos, który de profundis milczenia wypowiada słowa adekwatne, niezakłamane.
Zastanawiając się dalej, myślę, że tym, o co w spowiedzi może także chodzić, jest pewna szczerość bycia, potrzebna do odpuszczenia win. Jeśli dobrze rozumiem Ewangelię, spotykający Chrystusa nie poprzez słowne wyznanie win, rozliczenie się z własnej nieprawości, dotykali Tajemnicy Odkupienia. Przychodzili z nadzieją, która rodziła w nich (być może całkowite) zawierzenie. Nawet nie prosili o odpuszczenie grzechów. Prosili o pomoc w odzyskaniu zdrowia. Nie przypominam sobie sytuacji, w której ktoś błagałby o odpuszczenie win i spotkałby się z odmową. Tajemniczo zatem brzmią wypowiedziane słowa: "którym odpuścicie... którym zatrzymacie...". Szczerze współczuję kapłanom brzemienia, które na sobie niosą. Szczególnie sytuacji, kiedy odmawiają rozgrzeszenia. Można jednak spróbować spojrzeć na to inaczej - to penitent odpowiada za to, czy uzyska odpuszczenie grzechów. Kapłan zaś zastępuje chore? zafałszowane? sumienie. Psychoterapeuta, przepraszam za porównanie, jest tu w sytuacji znacznie korzystniejszej. Nie jest jego zadaniem oceniać (chociaż niezwykle często robi to, zaprzeczając samemu sobie). Doświadczenie pokazuje mu, że w bardzo wielu wypadkach mało jest wolności w ludzkich czynach, szczególnie tych złych. Jak wymagać odpowiedzialności, jeśli brak wolności? Nie będę "przesładzał". Zdarza się, że spotykam osoby przypisujące sobie odpowiedzialność (a więc przekonane, że dany czyn wypływa z ich wolności) za coś, co, w moim ("profesjonalisty" - owszem, mogę się mylić) przekonaniu, jest ich niewolą; zdarza się też, że kontakt tych osób z kapłanem bardziej traumatyzuje (przepraszam, ale muszę użyć tego mocnego określenia), niż prowadzi do zwiększenia zakresu wolności. Takim smutnym chwilom sprzyja nastawienie spowiednika, które w terapeutycznym slangu określa się mianem ocenności. Z własnej praktyki wiem, że bynajmniej nie ułatwia to rozumienia. Człowiek podchodzący do konfesjonału to nie zawsze "zwyrodnialec" bez sumienia, a bardzo często ktoś, kogo upokarza zło, które wyrządził. Lepiej mu nie zwiększać tej przykrości. To, co powyżej opisałem, jest jakąś sytuacją ekstremalną. Wiem także, że bywają spowiedzi, które wiele zmieniają. Na dobre.
Jest jeszcze jedna sprawa, którą, wydaje mi się, warto poruszyć. Skoro zapędziłem się w poszukiwanie analogii, to kilka słów o innych (niż spowiedź) sytuacjach, kiedy chodzi o jakąś szczerość bycia - otwartość, względny brak zakłamania. Człowiek - tego niewątpliwie uczy psychiatria - otwiera się przed innymi, a także przed sobą w obecności innego, gdy czuje się bezpieczny. Wielkim kunsztem terapeuty jest, gdy nie odcinając się od własnych emocji, potrafi "pomieścić" w sobie gwałtowne i nierzadko sprzeczne uczucia pacjenta. Jeśli mu się to uda, to później znacznie łatwiej wprowadzać ład w życie potrzebującego pomocy. Konfrontacja z "cieniem" własnej duszy to chwila wielkiej intymności, często także - rozpaczliwe poszukiwanie nadziei. Czasem zastanawiają mnie, a bywa, że i smucą, postawy spowiedników, którzy okazują w konfesjonale złość, być może rozczarowani opornym na ewangelizację "złem tego świata". Niestety, zdarza się, że ten rodzaj beznadziei udziela się. Może nie o emocje chodzi w spowiedzi, lecz jeśli nie, to tym bardziej warto je szanować. Kapłani, dbajcie także o swoje!
Moje spowiedzi? Były różne. Mniej i bardziej szczere, za częste i za rzadkie. Nie przekonuje mnie zalecenie korzystania ze spowiedzi co dwa tygodnie. Taką zachętę usłyszałem kiedyś od spowiednika, który odwoływał się do swojej praktyki zakonnej. Mądrość tradycji daje tu człowiekowi pobożnemu dość dużo wolności, radząc: "przynajmniej raz w roku". Warto chyba, aby duchowość świecka zachowała swój świecki charakter. Jeśli, jak słyszę, czasem spowiedników boli, że ludzie się nie spowiadają, to niech nie myślą, że dzieje się tak dlatego, że spowiedź przestaje być dla nich ważna. Może jest odwrotnie? Może jeszcze nie są gotowi? Może też sposób sprawowania tego sakramentu jakoś im szkodzi? Z własnego doświadczenia wiem, że taki "urlop" niekoniecznie musi prowadzić do złego. Jeśli spowiadam się, to głównie z poczucia przynależności do tradycji rzymsko-katolickiej. Same spowiedzi chyba nie zmieniły i nie zmieniają mnie tak, jak to się dzieje w trakcie tych nielicznych, nie zaplanowanych spotkań z ludźmi, po których zostaje coś trwałego, niezwykle cennego. Taki ślad i jednocześnie drogowskaz w duszy. Czego oczekiwałbym od kapłanów-spowiedników? Prosiłbym, przede wszystkim, aby troszczyli się o własny rozwój duchowy, byli konkretni, wrażliwi nie tylko na swój ból, lecz i na ból innych, aby nie "bawili się" ani w sędziów, ani w "czułych" terapeutów. Czasem wychodzi...
JACEK DĘBIEC, ur. 1970 r., lekarz, filozof, pracuje w Katedrze Psychiatrii Collegium Medicum UJ.
Korzystam ze spowiedzi, ponieważ uważam ją za dobro. Mam różne doświadczenia związane z częstotliwością przystępowania do niej: był w moim życiu okres, w którym korzystałem z niej bardzo często; obecnie chadzam do spowiedzi rzadziej - raz, dwa razy w roku; prawie zawsze - przed ważnymi wydarzeniami (chrzest i komunia św. dzieci itp.).
Spowiedzi nie traktuję jako czegoś narzuconego mi z zewnątrz przez instytucję (Kościół), lecz jako coś, co wiąże się ściśle z kondycją ludzką, co wyrasta z jej wnętrza. Spowiedź to sytuacja i wydarzenie, które przypomina mi, kim jestem: że nie jestem igraszką ślepych sił przyrody i praw dziejowych, lecz istotą wolną i odpowiedzialną, istotą skończoną, ułomną, niedoskonałą - przeto żyjącą w przestrzeni winy, grzeszną. Gdyby wartość spowiedzi ograniczała się tylko do tego, już warto by z niej korzystać. Człowiek żyjący z taką świadomością jest - tego jestem pewien - mniej groźny od takiego, który żywi przekonanie, że jest całkowicie zdeterminowany, i od takiego, któremu wydaje się, że "jesteśmy jako bogowie". Spowiedź to szansa najbardziej fundamentalnego odcięcia się od zła, przerwania łańcucha zła, wyrwania się z piekła zła i odrodzenia się moralnego. Niekiedy jest to jedyne miejsce, w którym dociera do człowieka dobra nowina: "Nawet jeśli jest w tobie tyle złych mocy - agresji, nienawiści, woli niszczenia, zawiści... - jesteś dobrem. Nie jesteś potępiony." Spowiedź to wydarzenie odzyskiwania wiary w swoją dobroć i umacniania woli bycia dobrym. Grzesząc - oddalam się od ludzi, izoluję się od wspólnoty. Spowiedź jest szansą na pojednanie się z ludźmi.
Kiedyś przygotowywałem się do spowiedzi w oparciu o istniejące rachunki sumienia; obecnie przygotowuję się "z głowy". Spowiadający się bardzo często grzeszą wyliczankami grzeszków, a pomijaniem problemów leżących u podstaw rzeczywistych, poważnych przewinień. Uważam, że dobra spowiedź powinna obejmować trzy płaszczyzny: przede wszystkim sferę fundamentalnych nastawień i wyborów życiowych (np. decyzji, że żyję tylko dla siebie, że chodzi mi w życiu jedynie o przyjemność i wygodę - własną i własnych dzieci), płaszczyznę najistotniejszych konkretnych problemów (np. w jaki sposób realizuję swoje nauczycielskie powołanie) oraz sferę konkretnych złych uczynków.
Jakie uczucia wzbudza we mnie spowiedź? Różne. Pomimo iż ma dla mnie - jak napisałem - wartość jednoznacznie pozytywną, budzi uczucia ambiwalentne. Przede wszystkim - nadzieję na odrodzenie moralne. A potem - radość z powodu tego odrodzenia i wdzięczność (w istocie spowiedź jest wielkim darem, łaską) oraz nadzieję na trochę lepsze życie. Zarazem perspektywa spowiedzi rodzi we mnie pewien opór. Zapewne wiąże się to z faktem, że uświadomienie sobie swej grzeszności nie jest powodem do euforycznego nastroju. Ale chodzi też w tym o pewien element psychologiczny: spowiedź jest przecież jakąś ingerencją w nasz świat intymny. Niekiedy mojej spowiedzi towarzyszy niepokój (lęk?), czy spowiednikiem nie jest ktoś z moich bliskich lub znajomych.
Nie mam stałego spowiednika i chyba nie jest to dobrze. Miałem w życiu do czynienia z wieloma spowiednikami. Na podstawie tych doświadczeń mogę stwierdzić, że spowiadanie jest raczej mocną stroną polskich księży; na ogół są to dobrzy spowiednicy. Pamiętam tylko dwa przykre doświadczenia: raz - gdy zamiast podtrzymania na duchu dostałem "ochrzan", po raz drugi - gdy zostałem przez spowiednika zaatakowany pytaniami: "Czy kogoś zabiłeś? Czy jesteś odpowiedzialny za skrobanki kobiet?" (Niewiele brakowało, aby po tym fakcie nabawić się kompleksu, że nie umiem solidnie grzeszyć.) Wiem też od dziewczyn i dorosłych kobiet, że niekiedy spowiednicy ulegają pewnej pokusie: każą sobie opowiadać o szczegółach związanych z grzeszeniem w sferze erotycznej (rozumiem ich, ale nie pochwalam takiego postępowania).
Uważam, że spowiedź w konfesjonale jest dobrą formą, zapewnia bowiem pewną intymność. Natomiast przeszkadza mi pośpiech w spowiadaniu i stanie w długich kolejkach. Z całą pewnością można poprawić jakość spowiedzi. A sprawa jest ważna, albowiem my, Polacy, mamy skłonność do traktowania spowiedzi jako - by użyć słynnej formuły Marksa - opium ludu: nie jest ona dla nas wydarzeniem umożliwiającym leczenie przyczyn zła, lecz narkotykiem poprawiającym nasze samopoczucie. Wobec tego należy radykalnie zmienić istniejące rachunki sumienia w takim duchu, aby wskazywały korzenie zła i jego główne postaci oraz były ściśle powiązane z aktualnym życiem i jego zagrożeniami. A to znaczy między innymi odejście od mocno zakorzenionego w naszej tradycji redukowania wyznania win do sfery erotycznej. Dekalog składa się przecież z dziesięciu przykazań. Uzdrowienie spowiedzi to jeden z kluczy do tego, by w katolicyzmie polskim malała ilość chrześcijan niewinnych od urodzenia do śmierci oraz pseudogrzeszników, a powiększała się rzesza prawdziwych chrześcijan - istot grzesznych i korzystających z łaski odradzania się moralnego.
JAN GALAROWICZ, ur. 1949, wykładowca filozofii w AGH, PAT i kilku seminariach duchownych. Ostatnio wydał: W drodze do etyki odpowiedzialności (t. 1 i 2, 1997-1998).
Jak napisać prawdę, nie wyjawiając tego, co z natury jest najbardziej intymne i musi pozostać w ukryciu? Taka wątpliwość była niedawno udziałem wielu osób, które odpowiedziały na ankietę "Znaku" dotyczącą modlitwy. Część autorów podkreśliła zresztą właśnie to, że sprawy wiary należą do sfery ludzkiej prywatności i nie wypowiedziała się na wspomniany temat, dając jedynie wyraz swojemu stanowisku. Nie wydaje mi się, aby piszący o naturze i roli spowiedzi mieli zadanie łatwiejsze. Może wręcz jest ono znacznie trudniejsze. Modlitwa - jako rozmowa z Bogiem - obywa się bez pośredników. Po części jest więc dialogiem z sobą samym. Dialogiem trudnym, ale nie niemożliwym. Łatwiej przecież zwracać się do kogoś, kogo się choć trochę zna lub ma się o nim jakieś umotywowane wyobrażenie.
A spowiedź? Można by sparafrazować powiedzenie: "Powiedz mi, jak się spowiadasz, a powiem ci, kim jesteś." Albo: "Powiedz mi, jak się spowiadasz, a powiem ci, czy jesteś dobrym katolikiem." Tyle że każda nasza wypowiedź jest do jakiegoś stopnia kreacją. Każda opowieść o nas samych zakrywa (nawet jeśli pozornie odkrywa) jakąś część naszej osobowości. A opowieść o spowiedzi?
Konieczność spowiedzi odczuwałam zawsze jako dolegliwość. W dzieciństwie wydawało mi się nie całkiem w porządku to, że muszę powierzać swoje przewinienia komuś przypadkowemu, kogo one mało interesują, komuś, kto nie potrafi wyzwolić się z rutynowych nawyków. Przez długi czas - choć byłam wewnątrz zbuntowana - myślałam jednak, że tak musi być. Rodzinie (podobnie jak księżom katechetom, z którymi miałam do czynienia) bilans się zgadzał, bo przykładała wagę do samego faktu wypełniania przykazań; nikogo już natomiast nie interesowała jakość religijnych doświadczeń młodej osoby. Nikt mi więc wówczas nie potrafił poradzić, wskazać spowiednika, do którego mogłabym mieć zaufanie. Pogrążona w lekturach, myślałam zresztą, że to przywilej wyższych sfer: prywatny zaprzyjaźniony spowiednik, tak jak prywatny, domowy lekarz, a niegdyś nauczyciel, guwerner... Te przeżycia sprawiły, że - co zabrzmi, zdaje się, jak herezja - najważniejszym aktem spowiedzi był dla mnie zawsze rachunek sumienia. To przecież ostatecznie ja decydowałam, co wyjawić jako grzech, a co pominąć jako błahostkę. A więc znowu rozmowa ze sobą. Ciąg dalszy - uzyskanie rozgrzeszenia - wydawał mi się naturalną konsekwencją wcześniejszej decyzji: samo przystąpienie do spowiedzi musiało przecież zostać nagrodzone. Przecież "wyspowiadałam się" już sama przed sobą... Po wielu latach interesującym komentarzem do tamtych starań wydał mi się fragment powieści ...twierdzi Pereira Antonio Tabucchiego, w którym ojciec Antonio, spowiednik głównego bohatera, mówi doń, kiedy ów chce się zwierzyć ze swoich grzechów: "Nie ma potrzeby, (...) najpierw postaraj się trochę nagrzeszyć, a potem dopiero przychodź, inaczej to czysta strata czasu." A więc, nie tyle "Idź i nie grzesz więcej", co "Idź i nagrzesz więcej". Słowa te - wypowiedziane przez kapłana - brzmią jednak jak osobliwe rozgrzeszenie... Mogą zostać wypowiedziane, bo w zdarzeniu biorą udział dwie osoby obdarzające się nawzajem zaufaniem. Czy jednak przynoszą ulgę Pereirze? W powieści wątek nie ma bezpośredniego dalszego ciągu (nie ma przynajmniej na ten temat już więcej rozmów), chyba że odczytamy go z następujących później wydarzeń. Pereira bowiem popełnia ostatecznie "grzech": robi coś wbrew sobie. Budzi się ze snu w swojej wieży z kości słoniowej (jest inteligentem - redaktorem dodatku kulturalnego w jednym z lizbońskich czasopism) i, wbrew wyznawanym wcześniej zasadom, składa publiczną deklarację polityczną, co zmusza go do emigracji z kraju. Ale ten "grzech" jest zarazem oczyszczeniem, bo oznacza nie tylko opowiedzenie się przeciw reżimowi, ale przede wszystkim przyznanie się przed samym sobą do wcześniejszego zakłamania. Historię tę można potraktować jako metaforę spowiedzi. Paradoksalnie jednak to "grzech" pełni tutaj jej rolę, jest momentem granicznym, poza którym dokonuje się katharsis. Droga Pereiry do ostatecznej decyzji, do swoistego oświecenia, nie jest jednak łatwa. Jest to nie tylko droga walki z samym sobą, ale przede wszystkim droga przez śmierć drugiego człowieka, przez śmierć, której główny bohater powieści jest bezsilnym świadkiem. Można powiedzieć, że tak naprawdę Pereira zgrzeszył "inteligenckością", tym nieustannym ważeniem "za" i "przeciw", które mu nie pozwalało podjąć decyzji. Jego sumienie budzi faktycznie dopiero śmierć młodego przyjaciela.
Na co dzień nie trzeba na szczęście aż tak silnych, dramatycznych bodźców, aby utrzymać sumienie "na jawie", "przy życiu". Dopiero jednak wtedy, kiedy nam się to uda, możliwe jest dokonanie rachunku. Te słowa brzmią jak banał, przypomnienie tego, co dla katolika winno być elementarne. Ale tam, gdzie chodzi o życie, w każdym wymiarze, zwłaszcza duchowym, religijnym, nie może być mowy o banale. I nie powinna pojawiać się rutyna. Dotyczy to obu stron konfesjonału. Niech to marzenie posłuży za podsumowanie powyższych kilku uwag...
MAŁGORZATA KITOWSKA-ŁYSIAK, ur. 1953, historyk i krytyk sztuki, adiunkt w Katedrze Historii Sztuki Nowoczesnej KUL.
1. 2. Chodzę do spowiedzi, bo jestem katolikiem. Sądzę, że to jest najprostsza odpowiedź: traktuję siebie jako katolika poważnie. Poważnie traktuję swoje życie i poważnie traktuję swój Kościół. Jeżeli poważnie traktuję swoje życie, to także poważnie traktuję kwestię swojego zbawienia. A jeżeli poważnie traktuję swój Kościół, to także z całym szacunkiem traktuję jego rady i nakazy. Wszak różni mądrzy ludzie, uczciwi i obdarzeni charyzmą, mówią mi, że intensywne życie sakramentalne jest dobre. Czemu więc miałbym ich nie posłuchać?
Dopóki nie narzuciłem sobie zewnętrznego rygoru (który chwieje się pod lada podmuchem), chodziłem do spowiedzi głównie wtedy, kiedy moja tęsknota za Jezusem, za bliskością z Nim wydawała mi się nie do zniesienia. Zwykle odczuwałem owo uczucie nieprzepartej tęsknoty, usilnego wzywania podczas Mszy Świętej, w czasie rozdawania Komunii, kiedy widziałem ludzi idących do Niego.
To była spowiedź człowieka przynaglanego, tęskniącego, która jednak, wydaje mi się, była wynikiem jakiegoś błędu, gdyż bardzo szybko polubiłem stan "czekania", "wychylenia ku Niemu", ale nie bycia "blisko Niego". Odkąd jednak zacząłem traktować spowiedź jako regułę normującą moje słabości, jako nóż czy też dłuto rzeźbiarza, które mnie kształtują, odkąd więc zacząłem chodzić do spowiedzi regularnie, demony się obudziły, bo zawęziło się pole możliwości i NAPRAWDĘ MUSZĘ COŚ ZE SOBĄ ZROBIĆ.
Częsta spowiedź boli jak mocne wyrzuty sumienia Osoby Ukochanej, którą się zawodzi. Częsta spowiedź przeraża mnie, bo wymaga ode mnie zdecydowanej rozprawy z wieloma słabościami, świństwami, z bagnem, w którym istnieję. Częsta spowiedź zmusza mnie do pracy, a ja w swojej pysze i skłonności do łatwego ułożenia sobie życia wolałbym widzieć innego Jezusa. Tego, co jest jak dobry Samarytanin, zawsze pocieszy, przygarnie, wiecznie czeka, wybacza
i w zasadzie niczego nie wymaga. Amerykański, Nowoczesny Jesus Christ Superstar: "Doskonalcie się i samozbawiajcie, to ja byłem pierwszy Krisznamurti. Już jesteście doskonali, pełni, zamknięci. A ja czekam, czekam, czekam."
3. Dobra spowiedź to rzetelny rachunek sumienia, uświadomienie sobie zła, które się zrobiło, szczere wyznanie grzechów, wstyd, zwany poczuciem winy. Przede wszystkim jednak spowiedź, jako droga duszy, zmusza do rzetelnego wykonywania "postanowienia poprawy". Tu jest najwięcej kłopotów. Dobra spowiedź ma dla mnie swoją kontynuację po odejściu od konfesjonału. Bo dopiero wtedy rozpoczyna się jej zbawienne dla mojej słabości działanie. Otworzyłem się, bo poprosiłem kornie o pomoc Ducha Świętego. Teraz On zaczyna swoją pracę. Jeżeli oczywiście naprawdę poprosiłem Go o pomoc.
Do spowiedzi przygotowuję się sam. Nieczęsto zaglądam do istniejących rachunków sumienia, ale nie dlatego, że wydaje mi się, iż jestem od tych rachunków mądrzejszy albo że jakoś upokarzają mnie swoją staroświecką dociekliwością. W zasadzie staram się robić swój rachunek sumienia na bieżąco; znać swoje konto, swoje zadłużenie.
Raczej też skupiam się na konkretnych problemach. Częsta spowiedź zapewnia mi to, że wiem, a raczej proszę, bym wiedział, gdzie jestem najsłabszy, z której strony moja twierdza jest zagrożona, skąd atakuje Wróg.
4. Radość i ulga. Kiedy się udało. Krótkotrwałe szczęście. Poczucie, że jestem bliżej Niego, poczucie Jego łaskawego spojrzenia. Niekiedy głęboki wewnętrzny płacz nad sobą, zbyt wielkie zapamiętywanie się w smutku i przygnębieniu. Wokół wiele opowieści ludzi, którzy nie rozumieją spowiedzi. Kompletnie. Którzy nie potrafią podejść istotowo do dekalogu codzienności, nie tej Wielkiej Dziesiątki, lecz tej małej, codziennej setki przewin, słabości, małych świństw. "Ile razy robiłeś to a to?" "To jakaś paranoja, o co mu chodzi?" - pytam. "Oszalał księżulo. Nudzi mu się." Ale kiedy nie potraktuję tego pytania jako zwróconego w najgłębszą głębię mnie samego, jeżeli nie potraktuję go jako żagwi ognia, która wniesiona została w mój błogi spokój wewnętrzny, jeżeli tego nie uczynię - jakżeż odnajdę pokorę, cnotę umartwiania się? To są narzędzia doskonalenia się. Kim jestem w oczach Chrystusa? Kim jestem, budujący na pysze, na ubóstwieniu swojej osobowości? Jak odnajdę spokój, kiedy nieustannie przenika mnie niepokój? Jestem inteligentem, pracownikiem naukowym, doktorem Kościoła, neokatechumenem, robotnikiem, dyrektorem, intelektualistą katolickim, rockandrollowym nawróceńcem. Wara ode mnie. Jestem wart dowartościowania, poważnych pytań. Nie życzę sobie takich pytań. Porozmawiajmy o symbolach, symbolicznych obecnościach, o "pałerze" płynącym od strony Łaski.
5. Spowiednicy wymagający, przyjacielscy, nieuważni, łaskawi, groźni i tacy, którzy mówią: "Pan Jezus jest cacy. W ogóle wszystko jest cacy, przyjemniutko sobie w tej naszej wiarce żyjemy. To, ta ty, chłoptasiu, pracuj nad sobą, On cię kocha." Co ja mam mówić o spowiednikach, są różni: wiejscy i miejscy, pachnący obiadem, tytoniem lub głodem. Mam takich spowiedników, na jakich sobie zasłużyłem. Wszystko jest wysiłkiem, pracą, staraniem się. Moim.
6. Sądzę, że spowiedź nie będzie nigdy rutyną, gdy żywa będzie nasza wiara. Moja wiara. Kiedy cenić sobie będziemy pragnienie bliskości Chrystusa, to - sądzę - unikniemy rutyny spowiedzi. Co więcej: spowiedź to w najgłębszym sensie "napęd" życia; sposób na odnajdywanie jego smaku, ciężaru; spowiedź właściwie rozumiana to przygoda życia, szansa na świadome istnienie na ziemi.
Jeżeli się nie spowiadasz albo spowiadasz się rutynowo, to nie wiesz, kim jesteś, gdzie jesteś, jaki jesteś. Żyjesz jak roślina. Wyznawszy swój grzech przed Bogiem w obecności kapłana, może nawet nie stajesz się lepszy, ale odzyskujesz ostrość widzenia.
"Chodzenie do spowiedzi", "Mówienie modlitw", "Chodzenie do kościoła".
Prawda, jak zwykle, mieszka sobie w naszym świętym języku codziennym.
KRZYSZTOF KOEHLER, ur. 1963, poeta, historyk literatury, pracownik naukowy IFP UJ. Niebawem ukaże się wybór jego wierszy Na krańcu wielkiego pola.
Inne odpowiedzi na ankietę: | ||
część 2 | część 3 | część 4 |