Poznawanie Kamerunu

Siostry oprowadziły mnie po terenie swojej misji w dzielnicy Mesamedongo w Yaounde. Pokazały domową kaplicę, której patronem jest bł. Jan Paweł II

Poznajmy Kamerun! Andrzej Lewicki będzie nam go przybliżał, wysyłając wieści prosto z Afryki.
Oto piąta część cyklu Opoki: "Zapiski z Kamerunu".

Poznawanie Kamerunu

Pierwszy poranek na kameruńskiej ziemi wstał dla mnie bardzo wcześnie, a wraz z nim ja. Mimo ogromnego zmęczenia wynikającego z długiej podróży bogatej w przesiadki, sen był drapano szarpany. Porównać go można do tego ostatniego, jeszcze polskiego. Tak samo krótki, trzygodzinny i do tego nerwowy.

Jak to ja, nerwy zawsze towarzyszą mi w nowych sytuacjach. Przyjazd do serca Afryki niewątpliwie można do nich zaliczyć. Bez przerwy wydawało mi się, że coś łazi po moim ciele, wrzynając się w skórę niczym wesz czy większy bliżej nieokreślony robal. Całą tę sytuację wbiłem sobie do swojej świadomości aż do tego stopnia, że w pewnym momencie musiałem zaświecić światło, by potwierdzić domniemanie o rzekomych insektach. Jasność jednak obaliła wszelkie przypuszczenia i spekulacje kłębiące się w głowie. W efekcie przypisany mi z góry sen przyszedł na chwil kilka.

Pożegnałem łóżko i szybko przygotowałem się do uczestnictwa we Mszy Świętej w pobliskim kościele p.w. Św. Piotra Apostoła. Ciekawość i chęć oficjalnego przywitania się z Kamerunem była na tyle silna, że nie czułem zmęczenia jeszcze przez długi czas. Obrzęd codziennej Maszy Św. wywarł na mnie ogromne wrażenie. Rewelacyjnie śpiewający chór przeplatający się z afrykańskimi rytmami od pierwszych sekund stał się balsamem na moje białe uszy. Tłum ludzi zasłuchany w Słowo. I wreszcie ten poranny chłód, który co chwilę budził mnie, mówiąc, że to wszystko dzieje się naprawdę.

Tak, ta upragniona Afryka stała się faktem. Jestem tu i teraz, a w koło mnie zupełnie inny świat, inna planeta. Na co nie spojrzę, wszystko wydaje się być inne, piękniejsze. Egzotyka od dziś wtórować będzie swoim blaskiem. Powiem krótko – narodziłem się po raz drugi!

Po Nabożeństwie udałem się na wspólne śniadanie z Siostrami Dominikankami. Nie omieszkały spytać o pierwsze wrażenia. W tak zwanym międzyczasie podopieczni Siostry Tadeuszy pakowali samochód lekami, które już wcześniej przywieźli z dalekiego zachodu z Douala. Na misjach panuje zwyczaj, że nigdy nie jedzie się w odległą trasę po jedną rzecz. Najczęściej tworzy się „listę życzeń”, dzięki której można załatwić kilka ważnych spraw w jednym czasie. Niekiedy trwa to nawet tydzień. Tak było w przypadku wspomnianych medykamentów. Siostra połączyła przyjemne z pożytecznym. Jadąc po leki przez cały Kamerun, odwiozła na samolot kolegę, Michała, by w drodze powrotnej zabrać mnie ze stołecznego portu lotniczego.

Siostry oprowadziły mnie po terenie swojej misji w dzielnicy Mesamedongo w Yaoundѐ. Pokazały domową kaplicę, której patronem jest bł. Jan Paweł II. W podwórzu na własne oczy zobaczyłem krzak manioku, drzewo awokado czy prawdziwą kuchnię polową. Całego uroku dodał afrykański nieład, który wzorcowo wpisał się w obraz tego miejsca. Na terenie misji znajduje się również salka katechetyczna. Znacząco różniąca się od tych w Polsce. Przede wszystkim nie ma klasycznych okien, a otwory umożliwiające przewiew i dopływ światła do jej wnętrza. Skromnie wyposażona w drewniane ławki i stół pełniący rolę biurka dla katechisty. Całość ograniczały spękane ściany. Jednak nie liczy się wygląd, a duch i zapał do nauki. Tuż obok jest niewielki sklepik. Można pokusić się nawet o stwierdzenie, że pełni on rolę apteki, w której większość sprzedawanych leków to specyfiki własnej roboty.

Samochód spakowany po brzegi, czyli można ruszać w dalszą drogę do Garoua Boulai. Skład naszej załogi opiewał na cztery osoby. Oprócz Siostry Tadeuszy i mnie, pojechał także Ismael i Rodrigue. Tego ostatniego podwieźliśmy po drodze do Bertoua, gdzie mieszka na co dzień. Tym razem za dnia mogłem podziwiać Yaoundѐ w pełnej krasie. Co rzucało się w oczy to mnóstwo ludzi na ulicach. Dosłownie na ulicach, bo o chodniki to tutaj trudno, natomiast o wypadki, niekoniecznie. Jedni szli do pracy, drudzy biegli do szkoły czy na uczelnię, a jeszcze inni podążali z kilogramami zakupów. Na głównych arteriach miasta korki. Pojazdy snuły się w mrówczym tempie. Kawalkada taksówek sugerowała co najmniej jakiś strajk. Przeciwnie, to jeszcze nie były godziny szczytu, gdzie kolor żółty góruje nad resztą! W tle hałas, który dopełniał obraz jednego wielkiego zamieszania. Do tego jedziesz i widzisz praktycznie same przydrożne stoiska. Kto był w podobnym miejscu po raz pierwszy, zdecydowanie mógł się szybko zniechęcić do dalszych wojaży.

Prawie sześćset kilometrów do pokonania, część już za nami. I wszystko po gładkim asfalcie. Drogę Krajową N10, która od Bertoua zmienia się w N1 ukończono modernizować dwa lata temu. Znaczne fundusze na jej budowę przeznaczyła Unia Europejska. Do dyspozycji mamy jeden pas. Jednak niskie natężenie ruchu poza miastem determinuje kierowcę do szybkiej i dość płynnej jazdy. Przeszkodą, przynajmniej dla raczkującego kierowcy na tym terenie, może stać się otaczająca natura. Na mnie, jako niemniej początkującego pasażera, szata roślinna zadziałała niczym kofeina z adrenaliną najwyższej próby. Dlatego wnikliwie śledziłem niemal każdy przejechany metr, aby przeniknąć klimatem i zapamiętać każdy napotkany kadr.

Poznawanie Kamerunu

Egzotyka egzotyką pogania. Strefa równikowa i jej klimat równikowy wybitnie wilgotny daję się we znaki na każdym kroku. Począwszy od temperatury, tej rzeczywistej i odczuwalnej, a zakończywszy na gęstych poszyciach roślinnych otulających jezdnię. Wysokie smukłe palmy bardzo często tworzą soczyście zielone szpalery we współpracy z liściastą florą. Do tego rozległe plantacje bananowców i ananasów. Niestety ich okrycie bywa złudne zwłaszcza, gdy na niebie słońce w zenicie. Jakby nie patrzył, cienia nie uraczysz! Na najniższym pułapie spoczywa laterytowa ziemia o płonącym czerwonym kolorze, charakterystycznym dla tego regionu. Barwę swą zawdzięcza sporym ilościom tlenków żelaza wnikającym w głąb profilu glebowego. Gdzieniegdzie z ziemi wyrastały okazałe kopce termitów.

Po drodze wstąpiliśmy na misję Zgromadzenia Księży Marianów do Atoku. Wypiliśmy herbatę i porozmawialiśmy o planach na najbliższe pół roku. Po krótkiej pogawędce mieliśmy okazję zobaczyć położoną na terenie wokół misji plantację kawy, palm olejowych, ananasów, bananów i kakao. Księża chcą w ten sposób pokazać miejscowej ludności jak można zagospodarować obszar w buszu, by zyskać niezbędne środki do życia. Do misji należy również diecezjalne sanktuarium Miłosierdzia Bożego.

Na trasie bardzo często można spotkać się z przydrożnym handlem owocami. W Kamerunie bywa tak, że sprzedawcy nie ma przy wystawionym „stoisku”. Jako, że sprzedaż odbywa się głównie przed jego domem, handlarz przywoływany jest przez klienta, chyba, że ten pierwszy usłyszy warkot silnika zaparkowanego auta. Nam udało się wstąpić, ale na bardziej tradycyjny targ. Jak się okazało, po raz pierwszy ujrzałem prawdziwe pomarańcze! Te w kolorze żółtozielonym łudząco przypominały niedojrzałe cytryny. Z niewielką troską o podniebienie i język wyciągnąłem rękę po pierwszy owoc. Pan nadkroił go swoim ekstra..nieczystym nożem na cztery równe części. Jako, że ta pseudocytryna ma silne działanie antyseptyczne, przełamałem obawy i zamierzony cel stał się faktem. Od tej pory zupełnie zmieniłem zdanie o zakupach w podobnym marchѐ. Z tej okazji poprosiłem o trzy kolejne. Aaa, co będzie, jeszcze pokrojone w plastry ananasy. Niebo w gębie!

Kolejnym widokiem są porzucone pojazdy tuż przy drodze. Najczęściej to powypadkowe ciężarówki, ale osobowe też bywają. Z czego to wynika? Hol takiego żelaztwa wiąże się z dużymi kosztami. Biorąc pod uwagę, że są to wysłużone maszyny, wydatek wywózki niejednokrotnie przewyższyłby jego wartość. Dość powiedzieć, że kolizje po częstokroć wynikają z nadmiernej ilości ładunku. Nie potrzeba dużych prędkości, żeby wysłużony sprzęt nie wytrzymał presji tonażu. Większość jednak nie przestrzega przepisów, a taki obraz mówi, jakby nie obowiązywały tu żadne normy. Standardem jest „jak najwięcej, jak najmniejszym kosztem”. Trudno się w sumie dziwić. To w końcu środek Afryki!

Domy Kameruńczyków wznoszone są głównie z drewna, gałęzi i gliny. Drewno służy do budowy szkieletu. Poto poto, bo taka ich nazwa, w surowym stanie wyglądają podobnie do zarysu projektu architektonicznego w AutoCadzie. Z tym, że projekt mamy w realu. Glina natomiast pełni rolę wypełniacza uprzednio postawionego rusztowania. Pokrycie dachowe to już gałęzie palm czy nawet blacha falista. Ta ostatnia mocowana jest przed wiatrem za pomocą narzędzi codziennego użytku, np. drabiną, ciężką oponą i deską. Zdałoby się powiedzieć, że zaufanie mieszka nów do warunków atmosferycznych jest bardzo duże. Afrykańczycy wyznają zasadę, że jak dach spadnie to w każdej chwili można go poprawić. Bo raz spadał...?!

Wycieczkę do Garoua Boulai ubarwiał widok kobiet, rzadziej mężczyzn i dzieci z przeróżnymi przedmiotami na ich głowach. Poczynając od dwudziestolitrowego kanistra wypełnionego wodą, wiadrem dopiero co wypranych ubrań, przez owoce, aż po wielką misę z maniokiem. Bagaż dochodzi niekiedy nawet do czterdziestu kilogramów. Technika noszenia wypracowywana jest konsekwentnie od najmłodszych lat. Ależ oni mają zdrowie!

Dotarliśmy do Bertoua, jednego z większych miast w Kamerunie liczącego prawie dwieście tysięcy mieszkańców. Wszędzie ludzie, samochody i motor za motorem, czyli niemal identycznie, jak w Yaounde. Cały ten zgiełk skupiał się na jedynej asfaltowej i jednocześnie głównej ulicy. Na jej brzegach ponownie butik przy butiku, serwis przy serwisie. Jak się okazuje, schemat wizerunku miasta powtarza się i staje się powoli normą. Skręciliśmy w samym centrum w jeden z zaułków. Wyboista droga nie pozwalała przekroczyć zawrotnej prędkości piętnastu kilometrów na godzinę. Wstąpiliśmy na prawdziwe afrykańskie marchѐ, celem wrzucenia czegoś na ruszt. Zmęczenie podróżą i wysoką temperaturą zrekompensowało nam jedno ze stoisk. Łupem padło lekko przyprawione mięso. Podawane na przypadkowo podartym papierze z udziałem wykałaczki smakuje wyśmienicie. Wokoło otaczający cię ciemnoskórzy mieszkańcy Bertoua. Spontaniczne spotkania, rozmowy, roześmiane twarze. Zdawałoby się, sielankowe życie. Po krótkim pobycie w stolicy Prowincji Wschodniej pomniejszonym już składem skierowaliśmy dalej, na północny wschód.

Minęło dwanaście godzin dnia. Słońce szybkim tempem schowało się za horyzont. Po drodze wstąpiliśmy na miejsce upamiętniające śmierć Siostry Lidii, Dominikanki. Zginęła ona w wypadku samochodowym. Do zdarzenia doszło w sierpniu 2012 roku na połowie drogi z Bertoua do Garoua Boulai. Przyczyny wypadku do dziś nie są nikomu znane. Zapaliliśmy świece. Ciekawym zjawiskiem było momentalne pojawienie się okolicznych mieszkańców wioski i dołączenie do wspólnej modlitwy.

Po dniu pełnym pozytywnych wrażeń dojechaliśmy na miejsce. Przejazd przez Centralną i Wschodnią Prowincję stanowił niejako kulturowo – przyrodnicze résumé Republiki Kamerunu.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama