Dworzec kolejowy w Poznaniu należy do najbardziej szpetnych budynków, ale można tu znaleźć prawdziwego filozofa...
Nie tylko naszych podróży, ale niekiedy także najdziwniejszych i zupełnie niespodziewanych opowieści o życiu, najważniejszych wartościach i zasadach. To początek i koniec wielu marzeń, a nawet ludzkich życiorysów.
Dworzec kolejowy Poznań Główny należy do najbardziej szpetnych i zaniedbanych stacji wśród wielkich polskich miast. Przestarzała infrastruktura przywodzi na myśl epokę późnego Gomułki, bo aluminiowy blichtr dekady Gierka chyba tu jeszcze nie dotarł.
Jeśli opisać rytm miasta, to Poznań należy paradoksalnie do miast wolniejszych. Nie ma tu wściekłego i bezpardonowego pędu warszawskiego city czy amoku znanego z wielkich europejskich metropolii. Zresztą, po co się spieszyć w Poznaniu. Najważniejsze sprawy załatwiane są i tak po cichu w gabinetach. Poza ścisłymi godzinami szczytu przedsiębiorczy poznaniacy zwalniają swoje merkantylne tempo, niespiesznie przechadzają się staromiejskimi ulicami, omiatają leniwym, acz pełnym ukontentowania wzrokiem rozległe agory centrów handlowych, oferujących rutynową, powtarzalną, ale niezmiennie nęcącą pokusę kupowania, albo przynajmniej oglądania, porównywania cen, przymierzania, dopasowywania. Zdaje się, że w tym mieście pragmatyzmu mieszkańcy chętniej oddają się relaksowi w owych pałacach zbytku niż medytacji z książką w ręku pod sędziwym i rozłożystym dębem w jednym z miejskich parków. A już na pewno ostatnią rzeczą, jaką uczynią, będzie pogawędka z dworcowym kloszardem...
Także z obawy przed nią, tu, na dworcu Poznań Główny, wszyscy nagle przyspieszają. Nie wiadomo, czy to smród niczym z syberyjskich stacyjek albo klimat peryferyjnego przystanku moskiewskiego metra, znane nam z relacji Jacka Hugo-Badera, sprawiają, że pasażerowie, nawet ci obarczeni największymi tobołami, wykazują podziwu godną ruchliwość w poznańskich dworcowych przestrzeniach.
Każdego dnia dziesiątki tysięcy podróżnych zmagają się z tą samą uciążliwością: szybko kupić bilet, uważając przy kasie na portfel, torbę, duży plecak i jeszcze neseser, opędzając się od nachalnych żebraków, którzy trafiają swą kościstą dłonią w plecy pasażera, gdy ten właśnie finalizuje przy zmatowiałej szybie okienka kasjerskiego transakcję zakupu biletu, którego cena sugeruje, że czeka nas przejazd ekskluzywną koleją „teżewe”, a nie podmiejskim, przypominającym zamierzchłe czasy wycieczek szkolnych, pociągiem do Jarocina, Obornik czy Leszna. Inni, choćby na co dzień chromi, teraz z ekwilibrystyczną zwinnością linoskoczka przemierzają strome schody do wionącego stęchłym chłodem tunelu, by po chwili z nie mniejszą pasją wciągać swój podróżny dobytek po kolejnych schodach w górę. Byle jak najszybciej wydostać się na peron z klaustrofobicznego tunelu z liszajami wilgoci i płatami farby pęczniejącymi cierpliwie na wiekowych ścianach, uparcie opierających się renowacji.
W pewien upalny majowy dzień wkroczyłem w taką właśnie scenerię dworcową, by odebrać krewnych, przyjeżdżających pociągiem z dalekiego Przemyśla. Chaos gongów, komunikatów dobywających się z kołchoźników, spanikowanych wizją spóźnienia kobiet biegających pomiędzy nieczynnymi okienkami kasjerskimi, rozciągające się na cały peron grupy młodzieży szkolnej, nerwowość dziwnych typów bez bagażu truchtem nieomal przemierzających peron w tę i z powrotem, grajek z pociętym akordeonem, niemiłosiernie katujący znużonych upałem i całodzienną pracą robotników, wracających do żon na późny obiad — wszystko to tworzyło tak krzykliwy i pstrokaty amalgamat wrażeń, dźwięków i barw, taką kakofonię i przejaskrawiony kolaż ludzkich plam, migających na każdym kroku, że doprawdy człowiek o słabszej strukturze nerwowej chciałby natychmiast ratować się ucieczką.
Musiałem jednak czekać na bliskich, którzy gdzieś tam, pośród łąk zakwitających żółcią kaczeńców, mknęli pociągiem pospiesznym do Poznania. Postanowiłem znaleźć sobie wygodne miejsce na peronie, pozwalające na dystans niezobowiązującej obserwacji, tym bardziej że bezwzględny głos dworcowego wodzireja zapowiadał dosadnie, niemal wojskowym tonem, głośną i poprawną dykcją, wycyzelowaną jednak z jakiejkolwiek emocji, że oto pociąg z moimi krewnymi „jest opóźniony o ok. 30 minut”, a co więcej, „opóźnienie może ulec zmianie”.
Usiadłem więc na peronie, na jednym spośród owych niewielkich czerwonych krzesełek ustawionych tu chyba z okazji jakiegoś nieodbytego nigdy zjazdu liliputów. Wybrałem to siedzisko, które wspaniałomyślnie zignorowały zamieszkujące powyżej, tuż pod niegdyś stylową wiatą, dworcowe gołębie, nędzni epigoni tych z weneckiego placu św. Marka. Patrząc obojętnie z tej bezpiecznej, krzesełkowej perspektywy na gwar i hałas na sąsiednich peronach, poczułem nagle dyskomfort. Obróciwszy się z bezwiednym obrzydzeniem, żałując ten jeden raz, że posiadam nos, szybko zmieniłem wyraz twarzy, żeby nie urazić sąsiada.— Co, śmierdzę? — zapytał z tupetem, wyraźnie rozbawiony osobnik. — Cały dworzec śmierdzi, proszę pana — odpowiedziałem dyplomatycznie. — Jakiego pana? Tacy jak ja dla nikogo nie są panem. Dasz się napić wody? — spytał sąsiad, ucinając aksjologiczną filipikę na temat godności człowieka. Podałem butelkę z wodą. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak delektował się, pijąc zwykłą wodę. Mężczyzna był typowym kloszardem. Ogorzałe oblicze, nierówno ogolona twarz, stare spodnie, których nigdy nie wyprano, rozdeptane sandały, marynarka pierwotnie zapewne brązowa z ususzonym kwiatem w butonierce. Obszerną głowę zdobił upstrzony plamami, miękki kapelusik z drelichu, przywodzący mi niejasno na myśl jakąś odległą postać z bajek dzieciństwa. — Woda to życie, uwielbiam wodę — odrzekł mężczyzna, obnażając w naturalnym uśmiechu destrukcyjny obraz mozolnej pracy bakterii próchniczych. — Czekasz na kogoś? Bo ja już na nikogo nie czekam — zapytał i sam odpowiedział sąsiad z lilipuciego krzesełka.— Przestałem czekać już dawno — wyznał od niechcenia.— To co pan tu robi? — zapytałem, przyzwyczajony do tego, że strach przed nieznajomym mija na ogół po krótkiej wymianie zdań, tymczasem teraz było odwrotnie. — Przychodzę, przyglądam się ludziom. Lubię ich — odrzekł osobnik i znów zwilżył sobie spierzchnięte wargi kroplami wody z butelki. — Ludzie są szczerzy, jak poproszę ich w gorący dzień o łyk wody, dają mi całą butelkę i nie chcą z powrotem. Prawda jacy szczerzy? „Opóźniony pociąg z Przemyśla do Poznania Głównego zwiększył swoje opóźnienie do 50 minut” — nie wiem, czy stalowy głos wodzireja kolejowej zabawy przeraził mnie bardziej swym tonem, czy treścią zapowiedzianej informacji. — O, to jeszcze posiedzisz! — powiedział miłośnik wody, ludzi i dworca, i nie wiedzieć dlaczego, miałem wrażenie, że nie wystrzegł się przy tym złośliwej satysfakcji.
Kolejne pociągi wtaczały się z hukiem i piskiem na perony, ludzie tłoczyli się przy wąskich i stromych wejściach do wagonów, ktoś żegnał żonę, symulując pocałunki przez szybę, kto inny, pełznąc w korytarzu wagonu, przeklinał, że nie ma wolnych miejsc w przedziałach. Dworzec wydawał się przekleństwem. Sięgając do historii, można by ironicznie powiedzieć, że klątwa zaciążyła na poznańskim dworcu już u jego zarania. Pruskie miasto Posen otrzymało z woli władz rządowych monarchii Hohenzollernów w Berlinie pierwsze połączenie kolejowe już w roku 1848. Była to jednocześnie jedna z pierwszych linii kolejowych na ziemiach polskich. Wielu widziało w pociągu, a szczególnie w parskającej i dymiącej lokomotywie, wynalazek diabła i ci spośród podzielających to przeświadczenie, którzy mieszkali w 1848 r. w Poznaniu, szybko mogli potwierdzić te wyobrażenia. Oto bowiem jeden z pierwszych pociągów, który przywiózł pasażerów ze Stargardu Szczecińskiego, przywlókł też ze sobą epidemię cholery. Ta choroba szalała już wcześniej w Brandenburgii. W szybkim tempie zdziesiątkowała ona dziewiętnastowieczną populację pruskiej twierdzy wojskowej, jaką był pod zaborami Poznań. Symbolicznie więc pierwsze pociągi przywiozły do Poznania śmierć.
***
„Może to przekleństwo sprzed półtora wieku ciąży do dziś na tym zaniedbanym i nieustannie remontowanym dworcu?” — rozmyślałem. Aż z tego zastanowienia wyrwał mnie delikatny szturchaniec.— Co ty, myślisz? W Polsce się to nie opłaca — wypalił sąsiad z peronu. — Ja dużo myślałem i zobacz, gdzie z tym zaszedłem. Wyzywają mnie od brudasa i kloszarda albo jeszcze gorzej — mówił, nie żaląc się — ale oni nie wiedzą, że ja jestem wędrownikiem i o nich samych też dużo mógłbym powiedzieć. — Najgorsi są ci w garniturkach, z tymi lśniącymi teczuszkami — poderwał się, parodiując sztywny chód opisywanego biznesmena. Czują się lepsi, bo kasę mają, a nie przeżyli nawet promila tego co ja. à propos promili: lubisz? — znów ten zdumiewający wędrownik peronowy zrobił woltę słowną. — Jak panu na imię? — zrewanżowałem się, nie chcąc wydawać pieniędzy na alkohol. — Jaki pan, mówiłem ci: nie ma panów, ja jestem Hieronim. I proszę nie zdrabniać. Pierwszy raz ktoś pyta mnie tutaj, jak mam na imię. To opowiem ci trochę o sobie — aż przyklasnął z satysfakcją.
Zapomniałem o smrodzie, nie bałem się pcheł, tak uniosła mnie opowieść. Nielubiący zdrobnień Hieronim urodził się na Pomorzu, zadeklarował się na 65 lat. Źle mu się wiodło, bo stracił wcześnie rodziców i wychowywał go stryj. Był kowalem i zamarzył — sam nie mając dzieci — że Hieronim przejmie kiedyś jego „gospodarkę”. Ten jednak zupełnie nie garnął się do kowalskiego fachu, za to gdzie mógł, to pochylał się nad książkami. Nie czytał lektur szkolnych, o nie. Pociągały go samodzielnie wybrane dzieła. Pomagała mu bibliotekarka z miasteczka, na krańcu którego mieszkał ze stryjem. Z tym ostatnim szybko zaczęło dochodzić do konfliktów. Hieronim chciał iść do liceum, rozwijać swoje humanistyczne i literackie pasje, stryj upierał się przy zawodówce i kowalskim fachu. Kompromisem stało się technikum łączności. To wtedy zaczęły się pierwsze ucieczki Hieronima. „Czułem wolność na tych moich eskapadach”. Po maturze uparł się, że pójdzie na studia. Stryj nie mógł zaakceptować jego wyborów, dlatego Hieronim praktycznie uciekł z dnia na dzień do Warszawy. Szczęście mu sprzyjało. Dostał się na studia i znalazł pracę w gospodarstwie rolnym na obrzeżach stolicy, ale jeszcze w jej granicach. Po zajęciach na uczelni pomagał starszym gospodarzom, pracował za wikt i opierunek oraz małe honorarium, które wydawał na książki. — Chciałem stworzyć kiedyś taki zbiór książek, żeby mieć prywatną bibliotekę, którą po śmierci przekażę Polsce — stwierdził górnolotnie. — Dzisiaj noszę ze sobą, tu w tym plecaku — wskazał na poplamiony wór przewiązany rzemieniem — tylko „Książkę książek”, resztę książek mam w głowie. I na dowód popisuje się recytacjami:
Barwy ze słońca są,
A ono nie ma żadnej osobnej barwy, bo ma wszystkie.
I cała ziemia jest niby poemat,
A słońce nad nią przedstawia artystę.
— Wszyscy jesteśmy takimi artystami, tylko społeczeństwo to w nas tłumi — dodaje uczonym tonem Hieronim. Zrozumiałem to na studiach, dlatego rzuciłem je, zacząłem wędrować i przyglądać się światu i ludziom. Mam spokój — tak śmierdzę, że nikt do mnie nie podchodzi — mówi dosadnie ten dworcowy filozof, przypominając mi znów o ujemnych stronach tej skądinąd fascynującej rozmowy.
Kto chce malować świat w barwnej postaci,
Niechaj nie patrzy nigdy
prosto w słońce.
Bo pamięć rzeczy, które
widział, straci,
Łzy tylko w oczach zostaną piekące.
— Poemat Świat to jedyne, za co polubiłem Miłosza. Z wyłożoną w nim ontologią się zgadzam — Hieronim wprawia mnie w zdumienie, każąc uwierzyć, że rzeczywiście miał coś wspólnego z akademicką filozofią. Ludzie patrzą w słońce i ślepną, bo to jest kara za wpatrywanie się w idole i bożki — mówi coraz głośniej wędrownik. A ja zastanawiam się przez chwilę, dlaczego większość ludzi przeniosła się na drugi kraniec peronu i co pomyśleliby sobie, gdyby wysłuchali tych wywodów. Hieronim zaś, w coraz większej emfazie, deklamuje:
Niechaj przyklęknie,
twarz ku trawie schyli
I patrzy w promień od ziemi odbity.
Tam znajdzie wszystko cośmy porzucili:
Gwiazdy i róże, i zmierzchy i świty...
Zdenerwował mnie głos kołchoźnikowego wodzireja, który oznajmił wjazd opóźnionego pociągu z Przemyśla. A i Hieronim nieco posmutniał: — Pójdę już, nie będę ci robił wstydu przed rodziną. Mogę zabrać wodę? — przymilnie zapytał na pożegnanie.— Zaczekaj! — powiedziałem gwałtownie. — Mówisz, że jedyną książką, jaką masz jest Biblia, wspominasz o karze za czczenie bożków. Czy to znaczy, że sam wierzysz w Niego? — A co ty myślisz, że mógłbym tak bezkarnie wędrować, gdyby Go nie było?!
Reportażem o napotkanym przypadkowo „filozofie z dworca kolejowego” otwieramy wakacyjny cykl „Kąty Polskie”. Przez cały lipiec i sierpień spotykać się będziemy z osobami i miejscami w Polsce, które na ogół umykają naszej uwadze, są wstydliwie przemilczane czy wręcz przekłamane. Przyjrzymy się mało znanym „kresom zachodnim”, razem z młodzieżą poznamy smak wakacji spędzanych w blokowiskach, zobaczymy, co dzieje się w naszych miastach w letnie noce. Odwiedzimy miejsca, do których nigdy nie zawitał XX wiek — nie ma w nich prądu, telewizji, a jednak żyją w nich ludzie, często bardziej szczęśliwie niż w zamkniętych, ekskluzywnych osiedlach wielkich miast. Odwiedzimy tez cztery najbardziej skrajne gminy w Polsce, by sprawdzić, czy Polska wszędzie jest taka sama.
Zapraszamy do wspólnej podróży po polskich kątach i do „Kątów Polskich”!
opr. mg/mg