Paradoksy synodalności. Czy wiemy, o co tak naprawdę chodzi w rozpoczętym synodzie?

Trudno nie odnieść wrażenia, że w Kościele jest coraz mniej miejsca dla ludzi takich jak ja, czyli takich, którzy kochają Kościół, służą mu najlepiej, jak potrafią, ale obawiają się synodalności. Pozostaje nadzieja, że wolno przedstawiać swoje wątpliwości bez posądzenia o złą wolę – pisze ks. Tomasz Jaklewicz.

Na początku drugiej sesji synodu o synodalności powraca niepokój u ludzi kochających Kościół i obawiających się o jego przyszłość. W którą stronę zmierza Kościół? Czy po pierwszej sesji synodu o synodalności i po roku, podczas którego temat raczej przygasł, wiemy więcej czym jest, czym ma być synodalność jako cecha odnowionego Kościoła? Przywykliśmy już, że słowo „synodalny” czy „synodalność” pojawia  się jako obowiązkowy element kościelnych wypowiedzi. Czy jednak wiemy tak naprawdę, o co chodzi? Warto odnotować kilka paradoksów „synodalności”.

Zacznijmy od samego pojęcia, które po tylu debatach na jego temat stało się,  w moim przekonaniu, jeszcze bardziej nieostre niż było na początku, czyli od momentu, gdy z woli papieża Franciszka stało się skrótowym określeniem oczekiwanej reformy Kościoła. Istnieją słowa, które zamiast komunikować, nazywać rzeczy po imieniu działają wręcz przeciwnie. Czyli utrudniają spotkanie, utrudniają nazywanie, wprowadzają jakąś sztuczność.

Myślę, że powtarzanie jak mantry słowa „synodalność” czy „synodalny” w różnych kontekstach powoduje, że staje się ono takim właśnie frazesem. Może ono znaczyć wiele dowolnych treści i dlatego można nim łatwo manipulować. Można zasadnie obawiać się, że pod tym hasłem kryje się próba dostosowania Kościoła do postępowej agendy naszych czasów. Ta obawa nie zmalała w ciągu minionych miesięcy, a raczej wzrosła. Paradoks polega na tym, że po kilku latach „synodowania” o tym, czym jest synodalność, coraz mniej wiemy, czym ona właściwie jest czy być powinna.

Drugi paradoks dotyczy samej instytucji synodu biskupów. Ta starożytna forma  sprawowania władzy biskupiej w Kościele stała się podstawą do wypracowanie pojęcia „synodalności”. Efekt jest jednak taki, że na naszych oczach instytucja synodu biskupów jako pewnej sprawdzonej formy autorytetu Kościoła nauczającego i podejmującego decyzje w żywotnych sprawach, została skutecznie sparaliżowana w swoim działaniu. Kardynał Gerhard Müller powiedział wprost: „synod o synodalności nie jest już synodem samych biskupów lecz zgromadzeniem mieszanym, które w żadnym wypadku nie reprezentuje całego Kościoła katolickiego”. Dlaczego Kościół, który idzie drogą synodalności, osłabia i rozmywa strukturę podstawowej synodalnej instytucji, jaką jest właśnie synod biskupów? Dodajmy, że synod biskupów był od początku rozumiany jako konkrety przejaw apostolskości Kościoła. Wśród czterech tzw. znamion Kościoła, które wymieniamy w credo nie ma synodalności. Jest natomiast istotny przymiotnik „apostolski”. Jeśli zakwestionujemy odpowiedzialność biskupów wypływającą z ich apostolskiego urzędu, to hierarchiczna struktura Kościoła wynikająca z sakramentu święceń ulega erozji.

Trzeci paradoks dotyczy samego trwającego synodu i sposobu prowadzenia jego obrad. Przypomnijmy, że uczestnicy są podzieleni na małe grupki siedzące przy osobnych  stolikach. Każdy uczestnik ma parę minut na wypowiedź i ma obowiązek unikania polemiki. Cała rozmowa jest technicznie moderowana przez animatorów, którzy dbają o to, by zachowany był parytet wypowiedzi każdego z uczestników. Przy takiej metodologii nie ma właściwie szans, by doszło do poważnej dyskusji, czyli autentycznej wymiany poglądów. Co odważniejsi uczestnicy poprzedniego synodu przyznawali, że taka metoda obrad właściwie zabija poważną rozmowę o problemach Kościoła. Na pewno spotkanie ludzi Kościoła z różnych stron świata jest ciekawym duchowym doświadczeniem dla nich samych. Ale co ma z tego wynikać dla Kościoła? Skąd założenie, że wszystkie głosy obradujących są jednakowo ważne i słuszne? Przy takiej metodologii wypracowywanie dokumentu końcowego jest w 90 procentach w rękach redaktorów, czyli wąskiej grupy wybranej arbitralnie przez kierownicze grono synodu zdominowane przez ludzi jednej opcji. Tak więc w imię synodalności zostaje obalona zasada autentycznego dialogu, czyli sporu o to, jaka jest prawda. Tylko nieliczni mają szansę przemówić do wszystkich na auli synodalnej. Ci nieliczni są starannie dobrani.

Paradoks obowiązkowego milczenia. Tak było w zeszłym roku. Uczestnicy obrad mieli zakaz komunikowania mediom o tym, co dzieje się na auli synodalnej. Informacje przekazywane światu były kontrolowane przez wyznaczone służby medialne. Rozumiem niebezpieczeństwo manipulowania Kościołem przez media. Ale taka cenzura informacji jest zupełnie sprzeczna z deklarowaną powszechnie otwartością. Tam, gdzie ogranicza się dostęp do informacji z pierwszej ręki, tam zawsze rodzą się podejrzenia, że dzieje się coś „pod stolikiem”. Czy Kościół synodalny boi się własnej synodalności? Jak mamy się przekonać, że synodalność jest drogą reformy Kościoła, skoro najważniejszy przejaw synodalności, jakim jest synod okrywa się sam zasłoną milczenia? Przecież światła nie chowa się pod korcem.

I jeszcze jeden paradoks. Trudno nie odnieść wrażenia, że w Kościele jest coraz mniej miejsca dla ludzi takich jak ja, czyli takich, którzy kochają Kościół, służą mu najlepiej jak potrafią, ale obawiają się synodalności. Te obawy mają swoje racjonalne podstawy. Wielu spokojnie pyta o zgodność wszystkich synodalnych poczynań z Tradycją Kościoła. Z jednej strony słyszymy o konieczności otwierania Kościoła na wszystkich, ale z drugiej strony fakty są takie, że wypycha się z Kościoła całe grupy ludzi np. przywiązanych do liturgii trydenckiej. Zauważmy, że dwie stanowcze decyzje Watykanu w roku między synodami, zostały podjęte zupełnie obok synodalnej debaty, w całkowicie „niesynodalny” sposób.

Chodzi o zezwolenie na błogosławieństwo par homoseksualnych (dokument „Fiducia supplicans”) oraz obostrzenia wymierzone w katolików przywiązanych do liturgii trydenckiej, zmierzające najprawdopodobniej do całkowitego zakazu jej sprawowania. Sprzeciw biskupów afrykańskich wobec „Fiducia supplicas”, czyli głos Kościoła ubogich, nie został wzięty pod uwagę. Tradycjonalistów nikt nie pytał. Dodajmy do tego fakt, że konsystorze kardynałów odbywają się już od lat bez żadnej debaty, co było dobrą tradycją poprzednich pontyfikatów. Oto kolejny paradoks Kościoła synodalnego.

Pozostaje nadzieja, że wolno przedstawiać swoje wątpliwości bez posądzenia o złą wolę, czy bycie wrogiem papieża. Pozostaje też modlitwa o to, aby wola Boża, a nie ludzka, wypełnia się w Kościele. Także podczas obecnego synodu.

« 1 »

reklama

reklama

reklama

reklama