Nie widać entuzjazmu ze strony „katolewicy”, ponieważ jej oczekiwania się nie spełniły. Nie rozdzierają też szat „tradycjonaliści”, choć nadal obawiają się, że Synod przystopował tylko dlatego, że pewne sprawy „jeszcze nie dojrzały” – pisze o. Dariusz Kowalczyk, felietonista Opoki.
Nie widać entuzjazmu ze strony „katolewicy”, która marzyła, by Synod przeorał doktrynę i dyscyplinę Kościoła w duchu ideologii lewicowo-liberalnych. Te środowiska mają szczególną obsesję na punkcie kapłaństwa kobiet, uznania piękna i dobra związków homoseksualnych, oraz demokratyzacji rządów w Kościele, przy czym „demokratyzację” rozumieją mniej więcej tak, jak Komisja Europejska rozumie „przywracanie praworządności”. „Tradycjonaliści” nie rozdzierają szat, ale obawiają się, że Synod przystopował jedynie dlatego, że zauważono, iż pewne sprawy „jeszcze nie dojrzały”. Dlatego też pozostawiono niedomknięte różne furtki, co w przyszłości pozwoli na skuteczny powrót do ulubionych przez „katolewicę” tematów. Natomiast rzesze tzw. normalnych katolików dawno już się pogubiły, o co chodzi z tą synodalnością i z jakim to przełomem mielibyśmy mieć do czynienia, i w konsekwencji wzruszają ramionami.
Nowa „synodalna” retoryka jest niekiedy trochę męcząca. Wedle tejże retoryki wszystko ma być synodalne: głoszenie Słowa Bożego synodalne, sprawowanie sakramentów synodalne, rządy w Kościele synodalne, służba ubogim synodalna. Synodalnie, w duchu synodalności, poprzez synodalność, dzięki synodalności plus odmienianie przez wszystkie przypadki „dialogu” i „słuchania” – to wszystko budzi w wielu przypadkach raczej znużenie, niż odnowiony zapał ewangelizacji, czyli przepowiadania, że Jezus jest jedynym Zbawicielem człowieka. No cóż! Z hasłami nie należy przesadzać.
Jan Paweł II w swoim Liście „Novo millennio ineunte”, napisanym na zakończenie Wielkiego Jubileuszu Roku 2000, napisał:
„Czeka nas porywające zadanie – mamy podjąć na nowo pracę duszpasterską. To zadanie dotyczy nas wszystkich” (nr 29).
Po czym wskazał priorytety owej pracy duszpasterskiej: perspektywa świętości, modlitwa, Eucharystia, sakrament pojednania, pierwszeństwo łaski, słuchanie Słowa Bożego, głoszenie Słowa Bożego, duchowość komunii. Ten ostatni priorytet doprecyzował następująco: „Komunia powinna być wyraźnie widoczna w relacjach między biskupami, kapłanami i diakonami, między duszpasterzami a całym Ludem Bożym, między duchowieństwem a zakonnikami, między stowarzyszeniami i ruchami kościelnymi” (nr 45). Tego rodzaju perspektywa, to w gruncie rzeczy nic innego jak to, co dziś nazywa się synodalnością, przy czym Dokument końcowy Synodu podkreśla misyjność Kościoła, która – jak to podkreślił Jan Paweł II w odniesieniu do pracy duszpasterskiej – dotyczy nas wszystkich. W tej sytuacji razić może takie mówienie o synodalności, jakbyśmy mieli do czynienia z odkryciem czegoś, czego przez dwa tysiące lat w Kościele nie było. Pamiętajmy, że nie od tego pokolenia zaczyna się Kościół.
W różnych komentarzach podkreśla się, że Synod zmienił jakościowo pojęcie synodalności, poprzez rozłożenie obrad w czasie oraz danie przedstawicielom świeckich prawa głosowania. Niektórzy twierdzą, że w pewnym sensie Synod się nie kończy, bo synodalny Kościół ma nieustannie rozeznawać, słuchać i dialogować. Ponadto Papież Franciszek ogłosił, że nie opublikuje posynodalnej adhortacji apostolskiej. Ma wystarczyć przyjęty Dokument końcowy, który będzie podstawą właśnie do dalszego rozeznawania i dialogowania. Tyle że pojawia się tutaj wiele pytań.
Po pierwsze pojawia się pytanie, czy można dalej mówić o synodzie biskupów, skoro głosują na nim nie tylko biskupi. Papież może oczywiście zwołać jakiekolwiek zgromadzenie, aby rozważać sprawy Kościoła, ale czy zgromadzenie, na którym głosują różne osoby, a nie tylko biskupi, jest jeszcze synodem biskupów?
Po drugie, mniej więcej wiadomo, kim w Kościele są biskupi, jaka jest ich odpowiedzialność i kogo reprezentują. Co do świeckich uczestniczących i głosujących na Synodzie, pojawia się pytanie, kto ich wybrał i dlaczego właśnie ich, a nie innych, którzy być może mają zupełnie inne poglądy w wielu ważnych sprawach i głosowaliby inaczej. Innymi słowy, mamy obiektywny problem rzeczywistej, nieudawanej reprezentatywności. Bo jeśli mamy słuchać, to powstaje pytanie, kogo słuchać. Wszak wszystkich wysłuchać się nie da.
Po trzecie, Kościół, który nieustannie rozeznaje i dialoguje, to wizja pociągająca, ale nie pozbawiona ukrytych pułapek. Rozeznawanie powinno dotyczyć konkretnych, dobrze sprecyzowanych problemów. W przeciwnym razie możemy zagubić się w nieustannym gadulstwie na każdy temat. Owocem takiego „rozeznawania” nie byłoby odczytywanie znaków czasu i znajdowanie woli Bożej, ale pogłębiające się poczucie zamieszania i chaosu. A jeśli precyzujemy problemy, to nasuwa się pytanie, kto decyduje, co jest ważnym problemem, o którym warto dialogować, a co nie. Spotkałem się z ojcami synodalnymi, którzy z rozczarowaniem opowiadali, że na Synodzie musieli rozmawiać na narzucone tematy, których oni wcale nie uważali za najważniejsze, a na rzeczywistą dyskusję nad dokumentem końcowym nie było czasu. Ponadto rozeznawanie powinno przewidywać konkretną procedurę dochodzenia do decyzji, a ta w obecnej sytuacji bynajmniej nie jest jasna. Istnieje niebezpieczeństwo, że głośne hasła o rozeznawaniu i dialogu, będą wykorzystywane, by dochodzić do pewnych decyzji w sposób tyleż zawoalowany, co arbitralny.
Powyższe niepokoje, o których można usłyszeć raczej w kuluarach, niż na publicznych konferencjach, nie negują faktu, że na Synodzie wielu ludzie z jak najlepszą wolą próbowało zmierzyć się z wyzwaniami, przed jakimi stoi współczesny Kościół. A jeśli Synodowi o synodalności czegoś brakowało, to jest jeszcze kolegialność biskupów, a potem prymat Biskupa Rzymu. Ostatecznie zaś jest Duch Święty, który cierpliwie, biorąc pod uwagę naszą ograniczoność, prowadzi nas do całej prawdy (por. J 16,13).