Hodowla potworów, czyli jeszcze o Eurowizji

Oglądane przedstawienie nie jest Europą, ale reprezentuje to, czym powoli się stajemy: paradą seksualnej odmienności, wybiegiem dla dziwaków, hymnem na cześć pobłądzenia i perwersji, w wielu przypadkach także zaprzeczeniem muzycznego i wizualnego gustu – pisze felietonista Opoki ks. Robert Skrzypczak.

Od kilku lat z uwagą śledzę konkurs piosenki Eurowizji. To szkło powiększające, przez które widać, w jakim kierunku podążają zmiany obyczajowe nowego pokolenia Europejczyków. To swoisty raport o stanie duchowym mieszkańców Starego Kontynentu. Tylko przykro patrzeć, jak wali się na naszych oczach ów wymarzony gmach cywilizacji zachodniej, którą podziwialiśmy jeszcze nie tak dawno zaglądając przez szpary w żelaznej kurtynie, jaka sztucznie podzieliła nasz kontynent na mieszkańców szczęśliwego, wolnego świata kapitału oraz obywateli nowego komunistycznego raju pod batem wielkiego Brata z Kremla.

Zachód znienawidził sam siebie

Od kilku lat dochodzi do przełamywania kolejnych zapór bezpieczeństwa pochrześcijańskiej kultury: od wygranej transseksualnej austriackiej Conchity, wyśpiewującej manifest o Feniksie powstałym z popiołów, jakim miał być „nowy człowiek” wyzwolony z opresji narzuconej tożsamości płciowej męsko-kobiecej, poprzez deklarujących się jako „niebinarnych” śpiewających i tańczących facetów w spódniczkach, w pończochach i na wysokich obcasach, aż po reprezentację do niedawna jeszcze katolickiej Irlandii, która urządziła nam seans satanistyczny z baletem i piekielnym wrzaskiem na planie pentagramu z przesłaniem w tle: „ukoronuj wiedźmę”. Wiedźmą ma być nowy ideał kobiety wyzwolonej od powinności kobiecych, zwłaszcza od dominującego w kulturze katolickiej maryjnego modelu Dziewicy i Matki. Współczesna kobieta nie chce być ani dziewicą, ani matką, chce być wiedźmą. Wiedźma to osoba, która wszystko widzi i wszystko wie – tłumaczą zwolennicy transseksualnej ideologii. Swą moc – użytą przeciwko światu męskiemu, a przecież Bóg jest mężczyzną, bo jest Ojcem, i Kościół jest patriarchalny, bo zarządzany przez biskupów i księży, i rodzina „narzuca” status wzorowego synka i córeczki, męża i żony, dziadka i babci – czerpie ona z wszystkiego tego, czego dostarcza kultura: z danych nauki, z mitologii, religii, łącznie z satanizmem.

Ci artyści, dumni ze swojej transgresji w sferze wyrazu, gwałtownie protestują przeciwko ludobójstwu i brutalności wojny na Ukrainie i w Palestynie – i słusznie!, choć nie zdają sobie sprawy ze zbiorowego gwałtu, jakiego jednocześnie dopuszczają się na umysłach i wrażliwości milionów widzów oglądających ich występy na łączach kanałów eurowizyjnych.

Niektórzy rodzice mówią mi, iż decyzją wielce ryzykowną od pewnego czasu stało się wspólne z dziećmi oglądanie telewizji. Satanistycznego wycia piosenkarki w objęciach diabła, ubliżającego pojęciu męskości wyginania się facetów w rajtuzach w lubieżnym tańcu na rurze, albo wypiętego na cały ekran męskiego gołego zadka nie da się już – jak się wyraził pewien komentator telewizyjny – „odzobaczyć”. A czym innym będzie planowany przez organizatorów czekającej nas olimpiady w Paryżu projekt udziału trzech drag queen w zapalaniu płomienia letnich igrzysk sportowych?

„Jeśli chrześcijaństwo z jednej strony znalazło swą najskuteczniejszą postać w Europie – mówił Benedykt XVI – należy też z drugiej strony stwierdzić, że w Europie rozwinęła się kultura, która stanowi najbardziej radykalne z możliwych przeciwieństwo nie tylko chrześcijaństwa, ale i tradycji religijnych i moralnych ludzkości”. I wskazał na konkretne tego przejawy: „Jeśli dla przykładu małżeństwo i  homoseksualizm są uznawane za równoprawne, jeśli ateizm zamienia się w prawo do bluźnienia, zwłaszcza w sztuce, takie fakty są czymś okropnym w oczach muzułmanów. Dlatego też w  świecie muzułmanów przeważa wrażenie, że chrześcijaństwo umiera, że Zachód się kończy. Żywią przekonanie, że tylko islam przynosi światło wiary i moralności”. Za niepokojący i groźny należy uznać fakt, że „Zachód jakby znienawidził siebie samego. W sposób godny uznania odnosi się nieraz do wartości zewnętrznych, ale siebie już nie kocha”. To, rzecz jasna, wymaga pogłębionej refleksji dotyczącej nas samych i kolejnego pokolenia, które przychodzi nas wymienić.

Korowód dziwaków

Hoduj wrony, a wydłubią ci oczy – mówi hiszpańskie przysłowie. Młode pokolenia mają zwykle naturalną skłonność do obierania innych dróg niż ich rodzice. Tyle, że w odróżnieniu od poprzednich czasów dziś sięgają po pomysły zgubne i groźne.

Hodujemy „potwory”, które w imię nihilizmu rozumianego jako wyzwolenie zaczynają nienawidzić wszystkich i wszystkiego.

Spełniła się straszna lekcja Herberta Marcuse’a z 1968 roku dotycząca „wielkiej kontestacji”, nienawidzenia wszelkiego autorytetu i odcinania się od przeszłości, koncentrowania się na własnych indywidualnych pragnieniach i kaprysach, nazywając je prawami, oddawania się obezwładniającemu kultowi „emocji”, czyli królestwu chwili i bezpośredniego doświadczenia, odrzucania wszystkiego, co wiąże się z odpowiedzialnością i obowiązkiem, i wreszcie odmowy pozostawienia po sobie czegokolwiek wartościowego w spadku kolejnym pokoleniom. Znamienna jest nazwa wykuta w kręgach „klimatycznych” fanatyków nieuchronności ekologicznej klęski: „ostatnie pokolenie”. Ostatnie nie tylko w sensie chronologicznym, ale i kulturowym, bowiem nie zamierza ono pozostawić po sobie żadnego śladu poza zniszczeniem, czego przykładem jest demolowanie pomników oraz dewastowanie dzieł sztuki. Ostatnie, bo kolejnych nie będzie. Świadczy o tym demografia. Ignorancja jest charakterystyczną cechą nowych „potworów”. To nasza wina: myśmy ich wypromowali, teraz zbieramy owoce. Dzisiejsze transgenderowo skonfigurowane dzieciaki uparcie i obsesyjnie ignorują przyszłość. Jak inaczej zrozumieć wściekłość, z jaką odnoszą się do tych, którzy sprzeciwiają się aborcji wyniesionej w naszym postnowoczesnym społeczeństwie do rangi uniwersalnej religii, dogmatu, totemu i tabu? Każdy, kto się z tym nie zgadza, jest heretykiem, na którego winna być nałożona społeczna ekskomunika przez nieubłaganą Euro-Inkwizycję.

Usunięcie „zlepka ludzkich komórek” z kobiecego ciała uważane jest za ostateczny gest wyzwolenia, dziki tryumf nad naturą odniesiony przez cywilizację odurzoną narkotykiem Nicości, powszechne prawo niepodlegające dyskusji.

Wyzwolenie wiąże się z żądaniem zniesienia pierwszego prawa wśród ludzi, prawa do życia. Młodzi są gotowi podrzucać z zachwytem w górę papieża Franciszka, gdy opowiada się po stronie „klimatycznej” poprawności, ignorują go zgodnie, gdy staje w obronie prymatu ludzkiego życia: od pierwszych chwil istnienia aż po naturalną śmierć. Nazywają to wyzwoleniem, wolnością wyboru, opcją rozumu, tymczasem jest to triumf „popędu śmierci” (todestrieb) uruchamianego w imię „zasady przyjemności” (lustprinzip) – dwóch motywów rządzących ludzkim postępowaniem według zgubnych teorii demonicznego mistrza Zygmunta Freuda. Żadnej refleksji nad zagrożeniami, jakie niesie ze sobą spadek liczby urodzeń w wymiarze gospodarczym i społecznym, żadnych przewidywań destrukcyjnych skutków tego dla naszej cywilizacji, żadnej analizy zjawiska, jedynie odruch Pawłowa zmierzający do wyciszenia, pozbycia się i wyeliminowania tego Innego, który jest niewygodny. Narzucają swoją wolę, domagają się cenzury, nienawidzą swobody myślenia (przysługującej innym), gardzą konfrontacją i oskarżają tych, którzy nie oceniają spraw tak jak oni o „mowę nienawiści”.

Nienawiścią oczywiście będą nazywać opór stawiany propagandzie genderowego szaleństwa i seksualnej chaotycznej dowolności. Ci biedni, pogubieni młodzi konsumenci pop kultury pieją z zachwytu, oglądając satanistyczne pląsy wykonywane na scenie Eurowizji i głosując na swych „niebinarnych”, płynnych ulubieńców w stroju transwestyty. Panie i panowie, zapraszamy do wejścia. Im więcej ludzi zobaczycie, tym więcej dziwaków napotkacie.

Martwi z wyczerpania

Obstawiam, że w czerwcu w paradach homoseksualistów wezmą udział – mimo że są normalne, czyli heteroseksualne – tłumy dzieciaków. Tam łatwiej jest stanąć po jedynej słusznej stronie: po stronie myśli dominującej, po stronie konformizmu przebranego za transgresję. Naprawdę, udało się wyprać dokładnie mózgi ostatniego pokolenia, bez oporu dającego wiarę oficjalnym „narracjom”, czy to dotyczącym antykowidowych szczepionek, green passów i cyfrowej tożsamości wszczepianej ludziom za pomocą chipów.

Cóż, trzeba to stwierdzić dobitnie: cechą młodych ludzi jest popkulturowy konformizm i niechęć do autentycznej wolności. Kolejny rozdział dziejów naszego świata jest pisany czcionką do góry nogami.

Niemal każda statystyka ujawnia potężne pokłady wrogości i pogardy względem patriarchalnej rodziny i nierozerwalnego małżeństwa. Mało kto widzi w tym cel swego życia, dla większości stanowią one niedopuszczalne godzenie się na ograniczenia swobody życia i wyrazu, która w ostateczności prowadzi do zaniku więzi i samotności. O posiadaniu dzieci nawet nie chcą słyszeć: to niepotrzebna odpowiedzialność, uniemożliwiająca pozbycia się ich (dzieci są przecież na zawsze...), wymagająca rezygnacji z beztroskiego wakacyjnego trybu życia i spełniania indywidualnych zachcianek.

Przyzwyczajone do tego, że wszystko w życiu jest płynne i względne, nowe pokolenia  czują się we wszystkim niezdecydowane, są zatem wrogami dyskusji. Na naszych uniwersytetach otwierane są „bezpieczne” przestrzenie, w których każdy jest chroniony przed osądem, opinią i wyrazistą tożsamością innych. Myślenie racjonalnie może okazać się szkodliwe: kwestie powszechnego prawa do aborcji i wskaźnika urodzeń są paradygmatem. Spróbuj wyjaśnić, że ludzkie komórki w ciele kobiety są „ludzkie”, albo zaproponuj mniej rozwiązłości seksualnej. Nawet ci najmilsi uznają cię za gada, który wypełznął z Parku Jurajskiego. Mają swoje rację. Zachód od dawna sproszkował już zasady, wartości i dogmaty cenione od stuleci, a nawet tysiącleci. Młodzi ludzie – nieznający alternatywnych modeli – nawet nie podejrzewają, z powodu wymuszonej niewiedzy, że istnieją inne sposoby myślenia i porządkowania egzystencji. Nie przekonuje ich argument, że bez wymiany pokoleniowej nasze społeczeństwo przestanie istnieć, wcześniej zaś będzie maleć i biednieć bez perspektyw i projektów. Generacja dzieciaków bez ojców nie zna słowa „potomstwo”.

Kiedyś historycy napiszą, że początek XXI wieku był czasem przyspieszonego upadku ludzkości, na który złożyły się duchowa nędza, małostkowy hedonizm i aksjologiczna pustka oraz wynikające z nich groza i niepewność odczuwane względem otaczającej rzeczywistości.

Festiwal Eurowizji był tego bolesnym przykładem, zwierciadłem efektu, jaki udało się władzy i propagandzie narzucić młodemu pokoleniu. Muzyka się nie liczy. W pamięci pozostaje obraz uczestniczek wyglądających jak reklama botoksu oraz zniewieściałych brodatych tancerzy ubranych w spodnie odsłaniające pośladki. Wulgarność plus brzydota. Oglądane przedstawienie nie jest Europą, ale reprezentuje to, czym powoli się stajemy: paradą seksualnej odmienności, wybiegiem dla dziwaków, hymnem na cześć pobłądzenia i perwersji, w wielu przypadkach także zaprzeczeniem muzycznego i wizualnego gustu.

Zwycięzcą został Szwajcar, który nazywa siebie Nemo, czyli nikt, co jest kolejnym hymnem na cześć nihilizmu. Czy wystarczy być młodym chłopcem określającym się jako „niebinarny”, by wygrać na tym jarmarku szaleństwa? Nemo nie postrzega siebie ani jako kobiety, ani jako mężczyzny, a swój „artystyczny” występ poświęciła brakowi „definicji płci” i „problemom ze zdrowiem psychicznym”, kolejnemu sztandarowemu syndromowi współczesnych ofiar. Doskonały przykład tego, do czego doprowadza naszą młodzież popkulturowa dyktatura zawłaszczająca zbiorową wyobraźnię mieszkańców naszego biednego kontynentu. Nie sprzeciwiają się i nie rozumieją jedynie biją brawo. Przygotowaliśmy dla nich społeczeństwo, które relatywizuje nawet płeć biologiczną, skłania do rezygnacji z posiadania dzieci – celu biologicznego – jako męczącego i odbiera przestrzeń do konstruowania Wielkiego „ja”.

Coraz bardziej oddalająca się od Boga, od rzeczywistości, od natury i od własnej cywilizacji Europa popada w ekshibicjonizm własnych deformacji, uzależniona od używek i leków. Tragiczne jest to, że dekadencja przybiera tak monstrualne rozmiary, iż nie jest już zauważalna.

Marek Aureliusz był ostatnim z wielkich cesarzy rzymskich. Jego synem i spadkobiercą był Kommodus, szaleniec opętany ideą walk gladiatorskich w Koloseum. Uważał się za Herkulesa i walczył z podkulawionymi wcześniej rywalami. Gdybyśmy mogli być świadkami absurdalnych bachanaliów Kommodusa, zrozumielibyśmy degradację społeczeństwa rzymskiego. Rzym zmierzał ku swemu nieubłaganemu i ostatecznemu upadkowi. Z festiwalu Eurowizji wyłania się obraz gardzącej sobą Europy, która sama w sobie jest już martwa z wyczerpania.

Dzieci z pustką w sercu

Na długo pewnie pozostanie nam przed oczami wizerunek Irlandki Bambie Thug, transseksualistki urodzonej jako Ray Robinson. Thug tymczasem oznacza bandytę, przestępcę. Wyszła na scenę przebrana za wiedźmę z rogami. Jej utwór i choreografia były naszpikowane satanistycznymi aluzjami oczywistymi nawet dla zaślepionych. Kolejną perełką był fiński duet „Windows95man”, gdzie jeden z wykonawców pojawił się bez spodni i bielizny.  Ponad trzydzieści wieków cennej cywilizacji legło na śmietniku przy aplauzie skretyniałej publiczności. Bambie Thug, wysyłając wszystkich do diabła przy użyciu gestu uniesionego środkowego palca, powiedziała: „Ludzie, którzy za nami stoją, miłość, moc i wsparcie, jakiego sobie nawzajem udzielamy, wszystko to wygeneruje nieodwracalne zmiany. Świat przemówił, nadchodzi szturm dziwolągów, osoby niebinarne przychodzą po cholerne zwycięstwo”. Tak, wyhodowaliśmy potwory.

Wierzący w zbudowanie nowego, wspaniałego świata rewolucjoniści poprzedniego stulecia, zamiast wychować i przysposobić sobie godnych siebie następców, wydali na świat pociechy przesiadujące w dyskotekach i nocnych klubach, uganiające się za modnymi ciuchami, oddające się przygodnym uciechom zmysłowym, przypalające trawkę, robiące sobie tatuaże i całymi godzinami ślęczące przed ekranem komputerów w poszukiwaniu coraz to bardziej wyrafinowanych stron pornograficznych. Dzisiejsi młodzi konsumenci życia, w dżinsach i kolczykach w uchu, nie myślą rezygnować z niczego ani dla niczego się poświęcać. Nauczeni ufać jedynie swej własnej, spontanicznej instynktowości, pozbawieni sztuki wytrwałości i kontroli samych siebie, wytwory dawnych hippisów i beatników, sięgnęli nihilistycznego i hedonistycznego dna. „Zdechniecie wszyscy z przeżarcia” – wypisywali na murach paryskiej Sorbony bojownicy 1968 roku. Synowie tych, co wówczas walczyli z burżuazyjną wygodą życia i myślenia, zdają się grzęznąć w jeszcze większej wygodzie i beztrosce. Wręcz z wygody uczynili kryterium jakości życia. Wykrzykiwano wtedy zuchwałe hasło: „To, co osobiste, należy do polityki”. Dzisiaj zdaje się brać górę inne: „To, co osobiste, należy do wszystkich”. I nie chodzi o prawo do życia osobistego, ale o ekshibicjonistyczne upodobanie do wystawiania spraw intymnych na widok publiczny. Najbardziej zwariowany, narcystyczny indywidualizm zdaje się czynić z ludzi spanikowanych widmem samotności żebraków cudzej uwagi i cudzego uwielbienia.

Wraz z bezmyślnymi latami następującymi po idealistycznej rebelii ’68 roku pozostał tylko jeden ideał życia: bawić się. Wolna miłość jest zabawna, wyzywające ubranie sprawia przyjemność. Elementem zabawy stały się zwulgaryzowane gesty, przejawy braku wychowania i rezygnacja z uprzejmości. Dobre maniery i elegancja wyglądu są przejawami kultury wymagań i stereotypów, którą za wszelką cenę należy zwalczać w imię swobody wyrazu i kreatywności indywidualnej. Można pokusić się o stwierdzenie, że wielki wysiłek buntu przeciwko schorowanemu systemowi hipokryzji i niesprawiedliwości na rzecz nowego, wspaniałego świata przyniósł nieoczekiwanie odwrotny skutek. Powiędły tamte „dzieci – kwiaty”, a pozostały po nich wnuki z pustką w sercu, nieświadomie wyczekujące przyjścia Zbawiciela.

Nikt nie wie, jak długo jeszcze będziemy musieli znosić zgubne skutki tej rewolucyjnej mrzonki. Skutki te są tym dotkliwsze, im głębiej w nas zalegają. Nie ma się co łudzić, nie ustąpią bez Nowej Ewangelizacji.

« 1 »

reklama

reklama

reklama

reklama