Największym niebezpieczeństwem, jakie może wynikać z takiej praktyki jest to, że damy rozwodnikom poczucie zjednoczenia z Chrystusem, które będzie niezgodne z prawdą – pisze o. Jan Strumiłowski, cysters.
Od czasu ukazania się adhortacji apostolskiej Amoris Laetitia nie milkną spory na temat kwestii możliwości udzielania komunii świętej osobom rozwiedzionym i żyjącym w związkach niesakramentalnych, a przy tym niezachowującym wstrzemięźliwości seksualnej. W ostatnich latach ukazało się wiele publikacji wykazujących, że taka interpretacja tekstu papieskiego jest nadużyciem. Przed kilku dniami temat znów przybrał na sile, a to za sprawą odpowiedzi kard. Victora Manuela Fernandeza, prefekta Dykasterii Nauki Wiary na pytanie zadane przez emerytowanego czeskiego kard. Dominika Dukę. Pytanie dotyczyło wprost wskazanej wyżej kwestii. W odpowiedzi usłyszeliśmy, że nauczanie papieskie podtrzymuje rozwiązania wypracowane przez św. Jana Pawła II i Benedykta XVI, które mówią o tym, że osoby żyjące w powtórnych związkach niesakramentalnych, pod pewnymi warunkami mogą być dopuszczone do przyjmowania komunii, o ile powstrzymują się od aktów właściwym małżonkom, żyjąc jak przyjaciele. Jednakże ze względu na możliwe trudności w zachowaniu takiej dyscypliny papież „pozwolił w pewnych okolicznościach, po stosownym procesie rozróżniania, dopuszczenie do sakramentu pojednania, nawet jeżeli nie są wierni wstrzemięźliwości zaproponowanej przez Kościół”. Można byłoby powiedzieć: „Roma locuta, causa finita”, a cały szereg publikacji silących się na odczytanie adhortacji w kontekście hermeneutyki ciągłości odłożyć do lamusa. Ale czy na pewno? Przypomnijmy, dlaczego aż do czasów współczesnych Kościół tak rygorystycznie nie pozwalał na złagodzenie tej praktyki i czy jakakolwiek władza kościelna ma prawo dokonywać tutaj zmian?
Kościół nie pozwalał na udzielanie komunii rozwodnikom z dwóch zasadniczych względów. Pierwszy wiąże się ze świętością Eucharystii i z naturą grzechu ciężkiego.
Najświętszy Sakrament nie jest jakimś poświęconym chlebem, stanowiącym jedynie jakieś pośrednie narzędzie bliskości Chrystusa. Najświętszy Sakrament to jest sam Chrystus – cały Chrystus, i prawdziwy Chrystusa – ten sam, który począł się w łonie Maryi Panny, który cierpiał na krzyżu i który po Wniebowstąpieniu siedzi po prawicy Ojca. Bardziej poprawne jest powiedzieć nie tyle, że Chrystus jest obecny w Hostii, ale że ta konsekrowana Hostia jest Chrystusem – prawdziwym Bogiem i prawdziwym człowiekiem.
To z kolei sprawia, że ten Sakrament, który został nam dany do spożywania i który jest ostatnim i szczytowym sakramentem wtajemniczenia chrześcijańskiego, jest rzeczywistym „narzędziem” definitywnego, realnego i rzeczywistego zjednoczenia z Chrystusem i Kościołem. Dzięki temu sakramentowi chrześcijanin jednoczy się z Chrystusem i żyje w Nim, a Chrystus żyje w Chrześcijaninie.
Tymczasem grzech ciężki jest aktem zerwania jedności z Bogiem. Mamy z nim do czynienia, gdy świadomie i dobrowolnie dokonujemy aktu sprzecznego z wolą Bożą w rzeczy (materii) ważnej. Zauważyć więc możemy, że grzech jest domeną ludzkiej woli, sprzeciwiającej się woli Bożej. Wola Boża zaś jest samą miłością. Z tego względu Kościół zawsze nauczał, że właśnie przez grzech ciężki tracimy łaskę uświęcającą. Co więcej, natura Boga wyklucza współistnienie z grzechem. Grzech i Bóg po prostu nie mogą współistnieć. Bóg i sprzeciw wobec Boga są nie do pogodzenia. A zauważyć tutaj należy, że mówiąc o Bogu-człowieku w Najświętszym Sakramencie i o grzechu w ludzkim sercu, nie mówimy o stanach subiektywnych, ale o obiektywnej rzeczywistości. I to nie podlega orzeczeniom nawet najwyższego Magisterium.
Może jednak być tak, że jakiś grzech ciężki co do materii, nie powoduje zaciągnięcia ciężkiej winy, przez co nie prowadzi do utraty łaski uświęcającej. Chodzi o przypadek braku wystarczającej dobrowolności i świadomości grzechu. Nie zmienia to natury samego uczynku, lecz zmienia ludzkie zaangażowanie w uczynek. I na ten fakt powołują się zwolennicy dopuszczenia rozwodników do komunii. Jednakże o ile w kwestii pojedynczego aktu możemy mniemać, że zabrakło świadomości czy dobrowolności, która sprawiałaby, że akt woli nie był definitywnym sprzeciwem ludzkiej woli wobec Boga, odrywającej człowieka od Niego, to już w kwestii decyzji co do przyszłości, kształtu dalszego życia i założenia ponownego grzeszenia wydaje się, że o takim kazusie nie możemy mówić. Owszem, decyzja powstrzymania się od współżycia może wymagać heroizmu – na przykład kiedy jedna ze stron jeszcze nie w pełni uwierzyła w Ewangelię i nie chce respektować jej zasad, więc bezwzględne zaniechanie współżycia ze strony wierzącej może prowadzić do rozpadu związku, co może być problematyczne ze względu na dobro potomstwa. Jednakże Kościół zawsze w analogicznych sytuacjach, jakkolwiek patrzył miłosiernie na grzeszników, których nie było stać na heroizm, nikogo z heroizmu nie dyspensował, jeśli jego brak miałby prowadzić do grzechu ciężkiego. Przykłady mamy chociażby w podejściu do aktów heroicznego trwania w wierze pomimo prześladowań oraz aktów zaparcia się wiary na skutek braku heroizmu.
Zatem pozwalanie po rozeznaniu przystępować do komunii rozwodnikom, którzy prowadzą regularne życie seksualne w nowych związkach, byłoby aktem kapitulacji Ewangelii. To tak jakby powiedzieć: jednak istnieją przypadki beznadziejne, w których łaska Boże okazuje się bezsilna wobec grzechu, albo jest to tak niekomfortowe dla człowieka, że Bóg nie ma prawa się tego domagać, i z tego względu pozwalamy na zasadzie wyjątku na trwanie w nim – a Bóg i grzech w takich wypadkach jakoś będą musiały się pojednać.
I nie chodzi tutaj o to, że grzechy przeciwko szóstemu przykazaniu są traktowane ze szczególną atencją. Chodzi o to, że nawet jeśli subiektywnie dostrzegamy ogromny dramat ludzi borykających się z taką sytuacją i być może ich tymczasową (subiektywną) niemoc podjęcia definitywnego pokonania grzechu, to jednak nigdy nie wolno nam się zgodzić na pozostawanie w grzechu i w decyzji trwania w nim, jednocześnie tworząc iluzję pojednania z Bogiem. Pomoc duszpasterska nie może przebiegać skrótowymi ścieżkami, których Chrystus nam nie wskazał.
Drugim powodem wstrzymywania się Kościoła od udzielania komunii w takich sytuacjach jest szczególny związek sakramentu małżeństwa i Najświętszego sakramentu. Otóż małżeństwo jest znakiem i udziałem w jedności, jaka znamionuje Chrystusa i Kościół. Owa jedność jest tak ścisła i nierozerwalna, że stają się Oni (Chrystus i Kościół) jednym Ciałem. Uczestnicząc w łasce i rzeczywistości tego absolutnego zjednoczenia, małżonkowie stają się unaocznieniem i żywym znakiem tej jedności, wierności i nierozerwalności. Zatem małżeństwo nie jest jedynie ludzkim kontraktem dwojga ludzi, ale jest włączeniem tych dwojga w jedność Chrystusa i Kościoła, która jest nierozerwalna. Eucharystia, Ciało Pańskie zaś jest urzeczywistnieniem tej absolutnej jedności wiążącej Kościół i Chrystusa. Jest to jedność realna, a nie tylko symboliczna, a realizuje się ona w przeogromnej tajemnicy aktu liturgicznego (czyli aktu Chrystusa i Kościoła w jedności), podczas którego uobecnia się rzeczywiście i substancjalnie Ciało Pańskie. Ze względu na powiązanie istotowe tych dwóch sakramentów nie wolno było nigdy dopuszczać do spożywania Ciała Pańskiego (owocu jedności Chrystusa i Kościoła) osób, które poprzez rozwód czy trwanie w zdradzie małżeńskiej (w ponownym związku) przekreśliły sakramentalny obraz uobecniony w nierozerwalności swojego związku. Taka praktyka byłaby przecież jawną sprzecznością samą w sobie.
Największe więc niebezpieczeństwo jakie może wynikać z tej zmiany praktyki jest takie, że damy rozwodnikom poczucie zjednoczenia z Chrystusem, które będzie niezgodne z prawdą. A to zamknie im drogę do prawdziwej walki z grzechem i prawdziwego zjednoczenia.