O Robercie cierpiącym na stwardnienie rozsiane
który ma swoją regułę, swoją ascezę,
swoje cisze i swoje natchnienia.
Albert Camus
Dwudziestosześcioletni Robert od wielu lat zmaga się z poważną chorobą. O swoim doświadczeniu cierpienia opowiada niechętnie. Choroba ujawniła się, gdy był uczniem siódmej klasy szkoły podstawowej. Miał trudności z chodzeniem, ale nikt nie potrafił określić ich przyczyn. Jako nastolatek spędzał całe miesiące w krakowskich szpitalach i przechodził setki badań. Co raz to inni lekarze próbowali postawić diagnozę, aż w końcu okazało się, że jest chory na stwardnienie rozsiane. Początkowo objawy choroby występowały bardzo rzadko. Będąc uczniem szkoły zawodowej, podczas praktyk, Robert stracił wzrok. Na szczęście trwało to krótko i wydawało się, że stan jego zdrowia wrócił do normy. Po ukończeniu szkoły pracował przez jakiś czas jako stolarz w prywatnej firmie. Niestety, zakład szybko zamknięto. „Do dwudziestego roku życia wszystko układało mi się w życiu idealnie” — wyznaje. Jak każdy młody człowiek miał swoją pasję: grał na perkusji w zespole muzycznym, który założył wraz z przyjacielem. „To nic wielkiego — twierdzi. — Ale nagraliśmy na własną rękę kilka kaset”. Jeździł wtedy na obozy rehabilitacyjne przekonany, że tak naprawdę nic mu nie jest. Nie był świadomy tego, że jego choroba jest bardzo poważna i prowadzi do kalectwa. Tak oto wspomina chwilę, kiedy dotarła do niego ta prawda: „Stanąłem przed komisją wojskową i dostałem kategorię E. W wieku osiemnastu lat starałem się o rentę i dostałem drugą grupę inwalidzką na trzy lata! Nie wierzyłem w to. Jak to — ja mam iść na rentę? Zupełnie sprawny?” Poważne kłopoty rozpoczęły się pod koniec 1998 r. Robert ponownie trafił do szpitala. Przyznaje, że wtedy się załamał. W trudnych chwilach pomogła mu jednak rodzina i przyjaciele. Na jednym z obozów rehabilitacyjnych poznał swoją dziewczynę Martę, która odbywała tam praktykę rehabilitacyjną. Dzięki częstym wyjazdom leczniczym Robert nawiązał wiele cennych przyjaźni. Teraz trudno jest mu utrzymać ze znajomymi kontakt, bo wielu z nich wyjechało z Krakowa, a choroba odebrała Robertowi możliwość pisania listów. „Ale codziennie ktoś do mnie przychodzi, szczególnie z tego najbliższego grona kolegów, jeszcze z podstawówki. Marta odwiedza mnie każdego dnia” — opowiada. Robert rozumie, że przyjaciele mają swoje życie i dlatego nie mogą poświęcić mu wiele czasu. „Jeden kolega będzie zdawać egzamin magisterski, więc na razie nie ma czasu przychodzić” — tłumaczy. W jego głosie nie słychać skargi. Docenia każde drobne dowody pamięci. Zapewnia, że pamięta o najbliższych w modlitwie: „Gdy proszę Pana Boga o coś dla siebie, nie zostaję wysłuchany, ale kiedy proszę o coś dla innych, to Pan Bóg mnie wysłuchuje. Przez swoje cierpienie mogę uprosić łaski dla swoich bliskich”.
Robert często zadaje sobie pytanie, dlaczego tak cierpi, dlaczego to właśnie jego Bóg dotknął tą chorobą. Nie czuje, aby czymkolwiek zasłużył na swój los. W jaki sposób próbuje sobie to tłumaczyć? „Nie wiem, czy dobre jest tłumaczenie, że Pan Bóg mnie kocha mocniej niż innych i dlatego zsyła na mnie cierpienie. Nie wiem, ale mimo wszystko czuję, że On mnie kocha” — mówi.
Jego ufność nie narodziła się od razu. Potrzeba było dwóch lat, żeby Robert nauczył się modlić. Wcześniej nie wiedział, jak się zwracać do Boga, jak przebić się przez własny bunt, żal, pretensje. Ważną rolę w jego życiu duchowym odegrały rekolekcje odprawiane u sióstr józefitek. Dzięki codziennej Eucharystii, intensywnej modlitwie oraz rozmowom z siostrami i księdzem odważył się wypowiedzieć pytanie: „dlaczego mnie to spotkało?” W odpowiedzi usłyszał, że przez swoje cierpienie pomaga Panu Jezusowi dźwigać krzyż i że otrzymał takie brzemię, ponieważ jest w stanie je unieść. Ktoś inny mógłby się załamać. Siostry mówiły mu: „Kłóć się z Panem Bogiem, On cię wysłucha”. Pod wpływem tych rad zaczął częściej się modlić i rzeczywiście, zdarza się mu kłócić z Bogiem. Nie kryje przed Nim swojego cierpienia, którego nie potrafi zrozumieć, a które ciągle usiłuje przyjąć. „Nie zaprzestaję modlitwy, często rozmawiam z Bogiem — mówi — kiedy mam czarne myśli. Pan Bóg je widzi i sprawia, że się uspokajam. Są takie chwile, kiedy myślę, że już dłużej nie wytrzymam, a jednak nadal żyję”.
Robert nie ukrywa, że towarzyszy mu ciągły lęk przed jutrem, ponieważ jego stan szybko się pogarsza. Cierpi już na niedowład prawej strony ciała, ma zaburzenia równowagi i drżenie rąk. Stara się ukryć prawą, bardziej poszkodowaną dłoń i przeprasza za każdy bardziej zamaszysty ruch. Pokonanie paru metrów jest dla niego nie lada wysiłkiem, na jego drodze nie mogą pojawić się schody ani inne przeszkody. Obecnie Robert przechodzi bardzo kosztowne i wyczerpujące organizm leczenie. O jego efektach dowie się dopiero po zakończeniu kuracji. Mimo wszystko stara się ufać Bogu podkreślając to, co w jego sytuacji jest najważniejsze: „Nie można się poddać chorobie. Trzeba mówić do Boga, starać się Go uprosić, bo On wszystko może, nawet tak straszną chorobę może wyleczyć. Wiara czyni cuda”.
ElŻbieta Kostrzewa
W grudniowym numerze LISTU zamieściliśmy prośbę o finansowe wsparcie dla Roberta. Ponawiamy ją teraz i podajemy numer konta: Bank Spółdzielczy Rzemiosła w Krakowie, 85890006-111197-27006, hasło „DLA ROBERTA”.
opr. ab/ab