Hity, promocje i ...Pierwsza Komunia Święta. O rodzicach, roli chrzestnych, kopertach, quadach ...i smutnym losie dzieci, które przez nieodpowiedzialność dorosłych tracą coś bardzo ważnego
Po kilkutygodniowym oddechu handlowcy niecierpliwie liczą dni, jakie pozostały do kolejnej komercyjnej kampanii. Wszak trzeba poprawić nadszarpnięty kryzysem budżet, szykując „hity” i superpromocje. Tym razem na cel zostaną wzięci pierwszokomuniści!
Sondowanie rynku już trwa. Co w tym roku będzie na topie? Czym zaskoczyć dziewięciolatka? Jak zadowolić rodziców? Jakich sposobów perswazji użyć, by przekonać ciocie, wujów, a przede wszystkim chrzestnych, że ten, i tylko ten prezent będzie najlepszy?... Wiem, co Państwo myślicie teraz: zaraz zacznie się narzekanie, że dzień pierwszej Komunii św. został brutalnie skomercjalizowany, że liczą się bardziej prezenty, niż fakt pełnego uczestnictwa we Mszy św., że imprezy z tej okazji organizowane przypominają swoją wystawnością bardziej wesela niż skromne przyjęcia rodzinne etc. Pokusa pobiadolenia jest ogromna. Tylko że to niczego nie zmieni. „Nowa świecka tradycja” jest zbyt silna, by dało się ją łatwo wyplenić - zresztą ma potężnych sprzymierzeńców. Spójrzmy zatem na problem z innej strony. Poszukajmy przetartych ogniw w łańcuchu. Pierwszy słaby punkt: rodzice.
W świecie, gdzie przybywa jedynaków, nie można przepuścić okazji, aby pokazać swoją miłość do dziecka. Jak? Organizując mu huczną imprezę komunijną. Oczywiście w restauracji i „kameralnie” - tylko na 60 osób. Słyszałem wielokrotnie utyskiwania na „bezsensowne” wymagania księdza, który każe rodzicom chodzić na prowadzone specjalnie dla nich katechezy, przygotowanie duchowe („Do jasnej Anielki! To oni mają Pierwszą Komunię czy dziecko? Swoje już zaliczyli! Czego on od nas chce?!”). Bo i po co? I tu jest błąd w myśleniu. Zasadniczy. Uroczystość pierwszokomunijna, aby w ogóle miała sens, musi się zamienić w rodzinne rekolekcje. Tylko wtedy pojawi się szansa na to, że dziecko będzie w stanie dostrzec w białej hostii nie „opłatek”, a rzeczywistą obecność Boga, która się zamanifestuje w życiu najbliższych. Nie wirtualną, wyrastającą ze zwyczaju, ale realną, życiodajną. Zrozumie, że Eucharystia to nie skamielina czasu, ale przemieniająca Obecność, niosąca w sobie moc umierania i tracenia siebie. Jaki jest sens strojenia pociechy w białą albę, spraszania gości, jeśli następnym razem klęknie ono przy konfesjonale za kilka lat, a może dopiero przed bierzmowaniem? Opowiadał mi kolega o rozmowie, jaką powtórzyła mu znajoma z Francji. Na szczęście słowa małej Sophie wstrząsnęły nią. Córeczka, po swojej pierwszej Komunii zapytała mamę: „Mamusiu, a co będzie ze mną, kiedy tak jak ty przestanę już wierzyć w Boga?”...
Rodzice to pierwsze słabe ogniwo. Powinno być najmocniejsze, a często jest dokładnie odwrotnie. Ale to nie jedyny wątły punkt. Jest kolejny: chrzestni.
Są wyróżnieni podczas uroczystości pierwszokomunijnej. Bywa, że widzą chrześniaka pierwszy raz od chrztu. „Ooo! Jaki duży! Jaki śliczny chłopiec wyrósł. A taki malutki był!...” - zachwytom nie ma końca. Szczęście wydaje się być obopólne, gdy „bobasek” zainkasuje sporą sumkę w kopercie albo laptopa. Zazgrzytało znowu...
„Moi rodzice chrzestni nie sprawdzili się, ani pod względem mojego rozwoju duchowego, ani jako sponsorzy. Właściwie to mógłbym ich nie mieć, nie zauważyłbym różnicy”. „Uważam, że instytucja rodziców chrzestnych służy do celów grzecznościowo-ekonomicznych - rodzice wybierając kogoś na to <<stanowisko>> teoretycznie czynią tej osobie zaszczyt, a z drugiej strony wielokrotnie jednym względem w ich wyborze są zasoby majątkowe przyszłego chrzestnego”. „Nigdy w życiu nie widziałam mojego chrzestnego. A moja chrzestna mnie unika. Są dla mnie nikim - obcymi, przypadkowymi ludźmi”. Oto garść wypowiedzi zebranych z internetowych forów młodzieżowych. Pokazują kryzys instytucji, o ile można użyć takiego sformułowania, która zarówno w historii, jak i dziś odgrywa (a przynajmniej powinna odgrywać) niezwykle ważną rolę. „Pamiętajcie, że przed Bogiem jesteście poręczycielami tych dzieci, które przyjmujecie na chrzcie” - pisał św. Cezary z Arles. „Starajcie się je zawsze napominać i karcić, aby żyły w czystości, trzeźwości i sprawiedliwości. Przede wszystkim nauczcie je Symbolu Apostolskiego i Modlitwy Pańskiej. Zachęcajcie je do pełnienia dobrych czynów nie tylko słowami, ale przykładem. Kto sam żyje czysto, trzeźwo i sprawiedliwie, ten daje innym przykład dobrego życia i otrzyma nagrodę tak za siebie, jak też za nich” - upominał. Co z tego zostało dziś? Chyba niewiele. Niestety.
Jedna z uczestniczek wspomnianego wcześniej forum pisze: „Jako matka chrzestna mam dość nieciekawą sytuację. Rodzice chrześniaka są wierzący <<tak sobie>>. Parają się homeopatią, czakramami i czymś tam jeszcze. Wciągają w to swoje dzieci - w tym także mojego chrześniaka. Gdy zwracam uwagę, że to nie w porządku, obrywam za to, że się wtrącam i przestają się odzywać. Staramy się z mężem tłumaczyć im, że robią źle, że jest to niebezpieczne. Ale bezskutecznie. Mówią, że wiedzą jak wychowywać swoje dziecko. Gdy tłumaczę im, że narażają je na poważne szkody duchowe, śmieją się. Mam milczeć? Oni uważają, że ja jestem od prezentów i powinnam siedzieć cicho. Ale przecież na chrzcie co innego przyrzekałam Panu Bogu”. Pat. I co z tym zrobić?
W świetle tego, co zostało napisane wyżej, nie dziwi bałagan, jaki pojawia się przy okazji Pierwszych Komunii. No bo skoro towarzyszenie dziecku w tak ważnym dniu zostało totalnie wyprane z aspektów duchowych, czymś powstałą pustkę trzeba zapełnić. Często tłumaczenie rodzicom, prośby - błagania wręcz! - aby ów czas był przede wszystkim głębokim przeżyciem wewnętrznym jest mało skuteczne. Obserwujące z boku gorączkowe przygotowania dzieci dają się ponieść emocjom i także wzajemnie się „podkręcają”. Pojawiają się marzenia o tym, co sobie kupią za otrzymane pieniądze. Ba, ponoć istnieje nawet giełda prezentów! Dzieciaki wymieniają się uwagami, co powinien dać chrzestny, ile banknotów powinna włożyć w kopertę babcia! Błędne koło się zamyka. Katecheci i księża są bezradni. Kampanie reklamowe dopełniają reszty. Diabeł się cieszy...
Kiedyś zapytałem dzieci: „Co najbardziej utkwiło wam w pamięci z dnia, kiedy pierwszy raz przyjęliście do swojego serca Pana Jezusa?” Były różne odpowiedzi - wiele z nich głębokich i pięknych. Ale były też inne: „Moja mama bardzo się zdenerwowała, bo moja koleżanka miała taką samą sukienkę jak ja”. „Kiedy prosiłem mojego tatę, abyśmy poszli do kościoła w białym tygodniu powiedział, że nie ma czasu i żebym dał mu spokój, bo przyjęcie się nie zwróciło i musi teraz zarabiać pieniądze”, itd. Kolejny pat. I zgrzyt do szpiku kości. Porażka.
Przykre jest to, że tyle narzekamy na świat, w którym coraz mniej liczy się człowiek, gdzie wszystko się przelicza na dźwięk monet, a zarazem lekceważymy momenty, które mogłyby go ożywić, tchnąć weń ducha. A przecież dla młodych rodziców Pierwsza Komunia św. dziecka to doskonała okazja, aby przemyśleć jeszcze raz swoją wiarę, postawić sobie pytanie: „Przecież 20-30 lat temu ja także zakładałe/am taki strój, miałem/am złożone ręce, na mojej twarzy malowało się ogromne przejęcie - co z tego pozostało? Czy dziecięca wiara dojrzała we mnie, dorosła? A może zatrzymała się na poziomie dziewięciolatka? Z maniakalnym uporem próbuję wciskać na siebie pierwszokomunijjny garniturek: postrzegam Pana Boga jak dziadka z długą brodą, niedowidzącego i nierozumiejącego świata, w jakim żyję; ograniczam swoje spowiedzi do infantylnych wyznań o nieodmawianym paciorku i mówieniu brzydkich wyrazów? Przy okazji każdej kolędy chwalę się, że byłem ministrantem, bielanką sypiąca kwiatki na procesji Bożego Ciała. Tylko co z tego pozostało? Gdzie się podziała pierwotna gorliwość i ufność? Wszystko się wypaliło? Dobre przeżycie pierwszej Komunii, dobrze może ten stan odwrócić o 180 stopni. Odnowić rodzinę. Tchnąć w nią Ducha. Tylko czy naprawdę chcę tego?”.
Dużo smutku wpisanego jest w piękne majowe, ukwiecone dni, biel komunijnych alb i sukienek. Smutny jest los dzieci, które ze swoim czystym, nieskalanym pragnieniem Boga w starciu z brutalnym światem komercji i głupoty (niestety - często w wykonaniu swoich najbliższych), przegrywają. Czy tak musi być? Także od nas to w dużej mierze zależy.
KS. PAWEŁ SIEDLANOWSKI
Echo Katolickie 18/2011
opr. ab/ab