Dobrze, że mamy możliwość transmisji internetowych Mszy św., ale one nigdy nie zastąpią Eucharystii „na żywo”. Jaka będzie nasza wiara po koronawirusie?
Ludzie pogubili się. Nawet nie dlatego, że sytuacja, z jaką mamy do czynienia, jest bezprecedensowa w najnowszej historii, ograniczenia coraz bardziej dają się we znaki, zaś perspektywa ich zakończenia jest mglista. Pozostawiam na boku sytuację gospodarczą, ekonomiczną, dylematy polityczne. Coraz bardziej zagubieni czują się ludzie wierzący.
Generalnie nie mają problemów ze zrozumieniem potrzeby ochrony siebie i innych przed zarażeniem. Bunt powodują dysproporcje w sposobie traktowania przestrzeni świątyń i np. supermarketów, środków komunikacji publicznej. Narasta żal do hierarchów, iż zbyt łatwo pozwolili sobie narzucić tak radykalne ograniczenia - tym bardziej, że np. we Włoszech, gdzie już konkretny kształt przybierają plany „odmrażania” gospodarki, nie ma ani słowa na temat otwierania kościołów dla wiernych. Obawiam się, że w Polsce może być podobne. - Ile jeszcze będzie musiało minąć czasu, zanim zostaną „odmrożone” świątynie? - pytają ludzie. - Tygodnie, miesiące, lata?
Wydaje się też, że przekonując o konieczności ograniczenia liczby uczestników liturgii, jak też sposobu jej przeżywania, w swoich tłumaczeniach zbyt daleko zagalopowali się duszpasterze i teologowie. Nagle bowiem okazało się, że Msza św. w telewizji jest tak samo ważna, jak Eucharystia przeżywana „na żywo”! - Bóg jest wszędzie, modlić można się w każdym miejscu i nie trzeba koniecznie chodzić do kościoła! - usłyszeliśmy. Jasne - okoliczności są szczególne, jedyne w swoim rodzaju. Zabrakło jednak dopowiedzenia (bądź wybrzmiało ono zbyt słabo, przykryte zostało medialnym entuzjazmem i pochwałami Kościoła, który wreszcie zrozumiał „ducha czasu”), iż zawsze będzie to tylko proteza tego, co się realnie dzieje na ołtarzu. Wielu katolikom trudno było uwierzyć w autentyczność słów wypowiedzianych przez prymasa, iż „udział w wielkanocnej Mszy jest złamaniem piątego przykazania Dekalogu”. Czyli: jesteś mordercą, gdyż każdy jest potencjalnym nosicielem wirusa! Myśl została natychmiast podjęta na forach społecznościowych. Wystarczyło tylko „przyprawić” ją złą wolą, by wyszło, że Kościół równa się śmierć. Kotwica medialna gotowa! Wedle takich reguł działa dziś świat.
Jestem w stanie zrozumieć intencje mówcy i metaforyczność wypowiedzianego zdania, wolę „wykazania się” wobec hiperpoprawnych mediów. Ale zabolało. I zapachniało absurdem. A może nawet wazeliną.
Paradoks polega na tym, że mamy rok Eucharystii. Pan Bóg inaczej go sobie zaplanował niż my. I na pewno wyprowadzi z takiej formuły jego przeżywania dobro. Natomiast ludzie mogą zawieść. Oto niedawno śledziliśmy debatę, jaka miała miejsce podczas synodu biskupów na temat sytuacji katolików w Amazonii cierpiących z powodu niemożności przystępowania do sakramentów. Dotyczyła m.in. kwestii ewentualnego wyświęcania żonatych mężczyzn na księży, aby w ten sposób można było zapewnić powszechny dostęp do Eucharystii. Ci sami teologowie pół roku później zaczęli zachwalać dobrodziejstwa „komunii duchowej”, przekonując, że można ją przeżyć wewnętrznie głębiej niż prawdziwą Eucharystię w kościele. - O co chodzi? Jak można tak nagle zmienić paradygmaty? - pytają ludzie niepojmujący zawiłości teologicznych dysput.
W podobnym tonie kilka dni temu wypowiedział się ks. Adam Boniecki w wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego”: „Teraz możemy spojrzeć na to, co dotąd robiliśmy. Ile wkładaliśmy wysiłku w to, żeby ludzie chodzili na niedzielne msze. Ile razy liczyliśmy rozdane komunie i na ich podstawie szacowaliśmy religijność Polaków” - mówił, analizując bieżącą sytuację. „Chcieliśmy, żeby ludzie przyszli do kościoła, nieważne, czy z potrzeby serca, czy z obowiązku. Teraz zachęcamy, by w niedzielę włączyli telewizor z mszą, żałowali za grzechy w samotności, przyjęli duchową komunię. Ten czas może nam pomóc uświadomić sobie, że komunia sakramentalna jest w istocie komunią duchową i w ogóle bardziej docenić wymiar duchowy”. O ile wiele (bolesnych, ale niestety prawdziwych) diagnoz stawianych w tekście warto przeanalizować, o tyle ostatnie zdanie może szokować. Podobnie jak inna teza marianina, iż „czas, w którym się znaleźliśmy, należy potraktować jak kurację z klerykalizmu. Nagle się okazało, że ksiądz nie jest nam niezbędnie potrzebny do zbawienia”. A co z sakramentem pokuty? Co z Eucharystią? Co ze słowami Jezusa: „Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeżeli nie będziecie spożywali Ciała Syna Człowieczego i nie będziecie pili Krwi Jego, nie będziecie mieli życia w sobie. Kto spożywa moje Ciało i pije moją Krew, ma życie wieczne, a Ja go wskrzeszę w dniu ostatecznym” (J 6,54-56). Nie chodzi o klerykalizm. Ksiądz ma swoje zadania do wypełnienia we wspólnocie, świeccy - swoje. Z jakąż łatwością przychodzi dziś wielu wszystko relatywizować i przenosić do sfery bliżej nieokreślonej „duchowości”.
Niestety, ks. Boniecki i inni nie mają chyba świadomości, że ich słowa - entuzjastycznie przyjmowane przez ultranowoczesnych katolików - pozostaną w świadomości społecznej długo po zakończeniu pandemii. - Po co zatem kościół? - już dziś pytają. Po co kapłani, sakramenty, skoro wszystko jest względne? Jeśli dziś tak łatwo zawiesić trzecie przykazanie Dekalogu: „pamiętaj, abyś dzień święty święcił”, dlaczego tego nie zrobić np. z przykazaniem szóstym? Albo siódmym? Od lat młodzi ludzie pytają, kiedy będzie możliwa spowiedź przez internet? Byłoby łatwiej. Czy prawdziwa jest teza publicysty portalu wpolityce.pl, iż dziś: „Interpretacja Dekalogu warunkowana jest nie przez Kościół, lecz przez państwo. Rządy tłumaczą zaś złagodzenie zasad kwarantanny względami gospodarczymi. W ten sposób moralność staje się funkcją ekonomii, zaś wielu duchownych autoryzuje ten sposób rozumowania”? Pogmatwało się wszystko.
Ileż razy w minionych tygodniach miałem okazję rozmawiania z zapłakanymi starszymi osobami, których różni „liturgiści” przymuszali do przyjmowania „Komunii na rękę”? Ileż razy słyszeli obelgi i kpiny od „młodych wykształconych”, gdy chcieli pójść na Mszę św.? W sieci można znaleźć mnóstwo memów wyśmiewających staruszki rzekomo siłą forsujące bramy kościołów, „ciemnoty”, która nic nie rozumie i stanowi śmiertelne zagrożenie dla innych.
- A ja, proszę księdza, tak bardzo tęsknię za kościołem, Mszą św. - usłyszałem kilka dni temu. Nie umiem żyć bez Komunii św. Od tylu lat byłam/em tu codziennie. A teraz…
Mogę zrozumieć krytykę takiej postawy z ust osób letnich religijnie czy obojętnych. Nie rozumieją. Są daleko. Nie jestem w stanie pojąć postaw duchownych, którzy robią to samo.
Pan Bóg zapewne ma swoje sposoby, aby obdarować nas łaską. I poradzi sobie z koronawirusem. Dziś trzeba mówić wszędzie, że nieobecność na Mszy św. nie jest ani aktem heroicznym, ani powodem do dumy, lecz smutną koniecznością. Dobrze, że mamy możliwość korzystania z transmisji internetowych, telewizyjnych nabożeństw, Mszy św. Ale one nigdy nie zastąpią spotkania, Eucharystii „na żywo”, konfesjonałów, wielowiekowych murów świątyni nasiąkniętych modlitwą. Świat wirtualny, choć stanowiący odbicie realu, środki komunikacji zapośredniczonej - mogące w istotny sposób wesprzeć duszpasterstwo - nie są jednak w stanie zbudować trwałej bliskości, zastąpić adoracji Jezusa obecnego w Najświętszym Sakramencie. Mogą podprowadzić, pomóc utrzymać więź. Tylko tyle. A może na chwilę obecną „aż tyle”?
Co dalej? - Jaki będzie „Kościół po koronawirusie”? - rozlega się zewsząd. - Czy stoimy na progu epoki e-Kościoła? Myślę, że Pan Bóg, jak to ma w zwyczaju, zaskoczy nas.
I to jest piękne.
KS. PAWEŁ SIEDLANOWSKI
opr. nc/nc