Niebu brak było tej ludzkiej jedności, którą zbudował sam Bóg, stając się Człowiekiem. Uśmierzył naszą pychę, co wieże Babel ciągle buduje jak warownie przed drugim
Każdy ma swoje Boże Narodzenie. I nie jest to z mojej strony pochwała jakiegoś dziwacznie skonstruowanego na potrzeby dzisiejszego liberalnego czy raczej libertyńskiego społeczeństwa, któremu podlizuje się zgraja teologów - publicystów, sloganu. To raczej próba wniknięcia w najgłębszą część naszej duszy, w której grają jak skrzypce rzewliwe wspomnienia z lat najcieplejszych - dzieciństwa.
Bo nawet tam, gdzie na co dzień tego ciepła brakowało, w tę jedną noc pojawiało się ono jak niezapowiedziana gwiazda. W tę jedną noc na różne sposoby i w różnym wydaniu, ale jednak zawsze byliśmy dla siebie - człowiek dla człowieka. I może dzisiaj wyśmiewamy naiwność tamtego czasu, wyszukujemy co mądrzejsze zdania, by racjonalizować to, co nienazwane w naszej duszy, ganimy wspominki i odrzucamy w komercyjnym amoku tamten czas, to jednak każdy potwierdzi, że w głębi duszy tęsknimy za nim. Bo wtedy wszystko było takie proste, może i banalne, ale jednak proste jak wyciągnięta dłoń z opłatkiem.
A może to nie komercyjny amok zatraca nas w ten przedświąteczny, świąteczny i poświąteczny czas? Może istnieje jeszcze jakiś strach nieodgadniony, który każe naśmiewać się z utraconego raju dzieciństwa i za wszelką cenę udowadniać, że śnieg na świerczynie to tylko apteczna wata, Dzieciątko jeno z masy plastycznej, a święty Mikołaj to żaden święty, tylko zwykły pajac rodem z Coca-Coli niewiadomo czemu zagubiony w bezkresnych śniegach Laponii... Może w cichości serca powtarzamy za Sartrem, że „piekło to inni ludzie”... Może aż tak poranieni już jesteśmy, nie innych ciosami, lecz własnym egoizmem, że nie umiemy zaufania wykrzesać - i jak dłoń z opłatkiem wyciągnąć - do drugiego człowieka... Straszeni jesteśmy kolejnymi końcami świata, czarnymi dziurami wsysającymi energię wszelaką, katastrofami kosmicznymi, ale chyba podświadomie czujemy, że nasz własny koniec świata leży po prostu w pobliżu drugiego, który jeśli nie jest wyrzutem sumienia, to przynajmniej powodem niepokoju o swoje.
Herodiańskie piekło. On także bał się obłąkańczo pojawienia nowego króla, który zburzy jego spokój ufundowany na egoizmie. To piekło rzeczywiście zabija. Wspomnienia dzieciństwa i lekkości bycia w orbicie świąt Bożego Narodzenia to płacz niewiniątek, szlachtowanych przez naszego własnego Heroda. Na jego usługach mamy wiele pomocy. Wystarczy po prostu wyjechać w egzotyczne kraje lub znowu wściekać się, że mąż nie pochwala sprezentowanych kolejnych skarpetek lub żona kręci nosem na dziesiąty flakon taniej wody toaletowej. Bo Herod nie zabija tylko człowieka, on przede wszystkim chce podzielić i rozłączyć, chce wyśmiać i wyszydzić, aż pustkę zostawi i cynizm podaruje jako genialny sposób na życie.
Ja jednak chcę się wspomnień czepić, by przylgnęły do mnie w tę Noc jak tania lameta do świerkowych igieł. Nawet jeśli to tandeta lub landszaft zbliżony do jeleniowego rykowiska. Jednego im nie brakuje. One po prostu pachną. Tak, pachną... Barszczem, kapustą, makaronem z makiem, sztuczną choinką, sianem, papierem od prezentów... Życiem z innymi i życiem dla innych. Tak sobie czasem myślę, że Dziecię z betlejemskiej stajni nawet słowa nie powiedziało, ponoć jeno kwiliło, a jednak zeszli się doń ludzie i byli razem ze sobą. Pasterze z królami, aniołowie z ludźmi, zwierzęta tak spolegliwe, jak pantera i koźlę, krowa i niedźwiedzica z Izajaszowej przepowiedni. A Bóg patrzył w tę Noc na ziemię i całe swoje stworzenie widział jak w pierwszym dniu, gdy wiedział już, że wszystko było dobre. W tę Noc inaczej przemawiają do nas pożółkłe fotografie. Nie przemijania mają kształt i kolor, lecz złotej wieczności, która na ten moment zatrzymała się pomiędzy nami i znalazła tutaj mieszkanie. W tym bowiem momencie jedność zapanowała w całym stworzeniu. Nie ustalona za ministerialnymi biurkami czy w głowach inżynierów społecznych. Jedność prawdziwa, bo każdy zapomniał o sobie i spostrzegł drugiego. W tę Noc, która spowija i jednoczy nasze ręce kolorowym łańcuchem, nawet Trzej Królowie wpadli na pomysł, by prezent zanieść Herodowi. Może nawet byli blisko, by powiedzieć do niego: „Bracie...”. Choć może to wygląda jak Disneyowska bajka, to jednak jest to prawda. Bo tej nocy w poszumie wiatru słychać bliskie już wołanie samotnego człowieka: „Ojcze, w Twoje ręce oddaję ducha mojego...”. Tylko, że jakoś nie strachem ono tętni, lecz Miłością nabrzmiałą jak grona winne gotowe do zbioru. Tej Nocy nie strach podjąć wyzwanie braterstwa, skoro Najwyższy stał się naszym Bratem. Już od tej pory ludzkimi rękami pracował, ludzkim umysłem myślał, ludzkim sercem kochał...
Był czas, że niezbyt rozumiałem te słowa kolędy. Powoli jednak, krzykiem wewnętrznym wiedziony, zaczynałem pojmować. To nie ziemia stała się nagle rajskim dworzyszczem, bo ona nadal rodzi osty i ciernie. Niebu brak było tej ludzkiej jedności, którą zbudował sam Bóg, stając się Człowiekiem. Uśmierzył naszą pychę, co wieże Babel ciągle buduje jak warownie przed drugim. Tej Nocy, którą z dzieciństwa pamiętamy, na przekór wszelkim zamysłom Węża Starodawnego, bliżej było ludzkim rękom do siebie, ludzkie oczy spoglądały radośniej, słowa były mniej zwierzęce, a serca biły rytmem drugiego. I nic to, że po świętach rozejdziemy się znowu. Nie chodzi o sztuczne niwelowanie różnic. Każdy z nas pozostanie sobą i będzie sobą, łkając czasem: „Eloi, Eloi lama sabachthani”... Gdzieś pod językiem pozostanie ów smak... Nie potraw i opłatka, ale smak człowieczeństwa, jak w pierwszy dzień, gdy uczyniony z mułu ziemi otworzył oczy pod tchnieniem Władcy Życia... Przybywaj więc Dobra-Nocy!
Echo Katolickie 51-52/2012
opr. aś/aś