Czy miłość może się „popsuć”? Czy człowieka można wymienić na „nowszy model”? Jakie są cechy prawdziwej miłości?
Żyjemy w świecie, gdzie jest coraz więcej jednorazówek. Wielu rzeczy dziś już się nie naprawia, tylko wyrzuca na śmietnik i kupuje nowe. Problem w tym, że analogiczny mechanizm coraz częściej zaczyna obowiązywać w małżeństwie. Już nie walczy się o miłość - po prostu wymienia się partnera na „nowszy model”. Zamawia się dzieci u surogatek, produkuje się ludzi „na szkle”, a wadliwy „towar” zwyczajnie utylizuje. Takich dożyliśmy czasów.
Państwo Anna i Józef świętowali jubileusz 50-lecia swojego małżeństwa. Od początku nie było im łatwo. Pobrali się w trudnych powojennych czasach. Żyli biednie. Wychowali się na wsi, w wielodzietnych rodzinach - gospodarstwa rodziców nie były na tyle duże, aby z otrzymanej w wianie schedy dało się wyżyć. Zaraz po ślubie, zwabieni zapewnieniami władz, iż dostaną szansę na nowe życie, wyjechali „za chlebem” do dużego miasta. Rzeczywistość okazała się ponura, a socjalistyczny raj przybrał oblicze brudnego blokowiska, długich kolejek i moralnej degrengolady. Sprawy nie ułatwiał też fakt, że oboje mieli różne charaktery. Oj, iskrzyło nieraz bardzo! Ale nie poddawali się. Walczyli o swoją miłość i małżeństwo. Zmagali się z szarzyzną codzienności i bronili przed duchowym wyjałowieniem.
Paradoksy naszego wieku
„Poszerzamy autostrady, ale horyzonty mamy raczej coraz węższe.
Budujemy coraz większe domy, ale coraz mniejsze rodziny.
Coraz więcej mamy ekspertów w różnych dziedzinach, ale i więcej problemów.
Coraz skuteczniejszą mamy medycynę, ale czujemy się coraz gorzej.
Potrafimy już dodać kilka lat do naszego życia, ale nie życia do naszych lat.
Potrafimy też przebyć drogę z Ziemi na Księżyc i z powrotem, a tak często mamy kłopot z przejściem na drogą stronę ulicy, by porozmawiać z sąsiadem.
Oczyściliśmy powietrze, ale zanieczyściliśmy dusze.
Nauczyliśmy się spieszyć, a nie czekać.
Potrafiliśmy podwoić nasze dochody, ale i rozwodów też jest przynajmniej dwa razy więcej.
W takich żyjemy czasach: piękniejszych budynków, ale rozdartych rodzin, szybkich podróży, jednorazowych pieluch i równie łatwo wymiennych poglądów, jednonocnych przystanków i pigułek, które potrafią wszystko, od pobudzania do uciszania, w tym uciszania na zawsze. To są czasy, kiedy każdy człowiek ma jakby mnóstwo rzeczy na wystawie, ale pustki w magazynie. Tak rzeczywiście jest - i z czego tu się cieszyć?”.
(autor nieznany)
A teraz? Po latach wydawało się, że ich uczucie nic a nic nie wystygło: zawsze widziani razem, „pod rączkę”, pogodni, szczęśliwi, spełnieni staruszkowie. Karmiący swoją pogodą ducha i serdecznością niemałą przecież familię, rozsianą po całym świecie, rozrosłą w kilka pokoleń.
Pod koniec przyjęcia zorganizowanego na ich cześć przez najbliższych podszedł do nich wnuczek ze swoją śliczną narzeczoną. - Dziadku, mam do ciebie pytanie - zagadnął Michał. - Powiedz, jak wam się udało razem przeżyć tyle lat? Co zrobiliście, że wasza miłość dalej jest taka piękna? - Widzisz wnusiu - uśmiechnął się pan Józef - recepta jest prosta. My urodziliśmy się czasach, w których jeśli coś się zepsuło, to się to naprawiało, a nie wyrzucało na śmietnik...
Żyjemy w świecie, gdzie pełno jest jednorazówek i podróbek. I mnóstwo rzeczy wyrzuca się na śmietnik. Gdzie nie dba się o jakość wykonania, a zewnętrzny blichtr, atrakcyjność wydają się być ważniejsze niż to, co jest wewnątrz. Pewnie niejednemu z nas zdarzyło się zanieść zepsuty sprzęt agd czy rtv do zakładu naprawczego. A tam padła diagnoza: - Proszę pana/pani, nie opłaci się tego reperować, bo koszt naprawy przewyższy wartość urządzenia. Lepiej kupić nowe, a stare wyrzucić.
Pal licho, jeśli chodzi o mikser, wiertarkę, szlifierkę czy maszynkę do mięsa. Problem w tym, że analogiczny mechanizm z coraz większym powodzeniem próbuje się przenosić na ludzkie relacje. Kiedy coś się w człowieku „zepsuje”, wyrzuca się „wadliwy” towar na śmietnik. W programie publicystycznym telewizji gościł jakiś czas temu warszawski ginekolog znany ze swoich proaborcyjnych przekonań. Zapytany m.in. o kwestię narodzin niepełnosprawnych dzieci, uśmiechnął się szyderczo. - Kiedy ostatnio widziała pani niepełnosprawne dziecko na ulicy? - odpowiedział pytaniem na pytanie. - Po to mamy badania prenatalne, trójwymiarowe ultrasonografy, aby wadliwe płody eliminować...
Inny obrazek - tym razem opowieść lekarza z oddziału ratowniczego lokalnego szpitala. Około świąt wezwano karetkę pogotowia do - ponoć - umierającej kobiety. Na miejscu okazało się, że owszem, jest przykuta do łóżka przez długą chorobę i starość, ale nic nie zagraża jej życiu. Odprowadzając ekipę ratunkową, syn w przystępie szczerości wyznał, że byłby wdzięczny za zabranie matki na oddział szpitalny - choć na święta! - ponieważ nie ma gdzie postawić choinki, a gdyby „zwinąć” jej łóżko, to by akurat wystarczyło miejsca! I kolejny obrazek: spadkobiercy podpisują akt notarialny przekazania gospodarstwa. Prawnik zwyczajowo pyta, czy zamieścić w nim klauzulę - zobowiązanie do zapewnienia ojcu (odpisującemu ziemię) mieszkania. - No pewnie! - odpowiada rezolutnie gospodyni. Widzi pan, toć to bardziej opłaca się dziś dziadka z rentą utrzymywać niż dwie krowy. Lepszy zysk! - A gdyby pani teść nie miał renty? - zapytał zdruzgotany okrutną ripostą prawnik. - Zamknęłaby go pani w obórce? A może wyrzuciła na śmietnik?...
Przesadzam? Wcale nie. Skoro dziś już można sobie u surogatki zamówić dziecko, dobrać odpowiedni „model” potomka i wyprodukować go „na szkle” (jednocześnie utylizując zarodki niespełniające oczekiwań), dlaczego nie otworzyć szeroko drzwi szpitali i nie upowszechnić np. eutanazji czy selekcji eugenicznej?
Normą się stało, że gdy „zepsuje” się małżeństwo, gdy zawiedzie któryś z małżonków, wyrzuca się go z domu. Jak jednorazowy, tani przedmiot - chińską podróbkę kupioną na targu albo u handlarza domokrążcy - którego „nie opłaci” się już reperować. I znajduje się nowy. Często jeszcze bardziej „podrobiony” niż ten pierwszy. Itd.
Ludzie dziś oduczyli się walczyć o swoją miłość. Wydaje się im, że - tak jak wszystko inne - można ją kupić w sklepie, poddać reklamacji, wymienić na „wyższy model”. A gdy się zużyje, po prostu odstawić i dokonać kolejnego zakupu. Zapomnieli o prawdziwym znaczeniu najpiękniejszego i najważniejszego na świecie słowa! Albo uwierzyli, że jest ona jak „miłości”, którymi codziennie karmią się, oglądając seriale, rozczytując się w kolorowej prasie i wertując z wypiekami na twarzy plotkarskie portale. Tandetna, fałszywa i egoistyczna. Potrafiąca tylko brać, nigdy dawać. Wymienna jak poglądy polityków i zużywająca się jak pampersy.
Jak walczyć o miłość? W jaki sposób przywrócić jej utracony blask? Szukając odpowiedzi, nie zaryzykowałbym odesłania pytających do bloków programu telewizji śniadaniowych, gdzie także wiele mówi się o niej i o tym, jak ją naprawić. Mogliby się rozczarować. Raczej do św. Pawła, do Pierwszego Listu do Koryntian i zapisanego w 13 rozdziale „Hymnu o miłości”. Takiej, która jest cierpliwa, łaskawa, „nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą, nie dopuszcza się bezwstydu, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego, nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli się z prawdą”. Która „wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma”. Miłości, która nigdy nie ustaje, ponieważ można ją naprawić, podnieść z popiołów, opatrzeć rany - jeśli tylko była prawdziwa i nie lęka się trudu, ofiary. I jeśli jest miłosierna.
Taką miłość ofiaruje nam Bóg. Kiedy człowiek się „popsuje”, On za nim cierpliwie drepce, woła do siebie, przemawia przez wyrzuty sumienia i głos Kościoła. Wzywa do nawrócenia, dzięki któremu da się „naprawić” poranioną grzechem duszę. Ofiaruje coś, czego świat dać nie może: nadzieję. Nasz problem polega na tym, że także tę miłość - skażeni komercyjnym sposobem myślenia - traktujemy jak „jednorazówkę”, którą stosuje się na specjalne okazje. A kiedy staje się niepotrzebna, wyrzucamy na śmietnik. Nie ma w nas woli, aby o nią walczyć. Zbyt łatwo wymieniamy ją na błyskotki, które są jedynie marnymi refleksami oryginału. A wraz z nią wyrzucamy na śmietnik Pana Boga - Tego, który jako jedyny może nas uratować. Oto samobójczy w swoich skutkach paradoks, którego nijak nie da się wytłumaczyć...
Adwent to krótki czas, ale może warto przyjrzeć się temu, co wydaje się bez sensu, pozornie zużyło się i nie nadaje się do niczego - w małżeństwie, rodzinie, relacjach, jakie tworzymy i w jakich codziennie funkcjonujemy. W swojej wierze, życiu duchowym, wierności Bogu, przysiędze kiedyś przed Nim złożonej. Może jeszcze nie wszystko stracone. U Niego, dopóki żyjemy, nigdy nie jest „za późno”.
KS. PAWEŁ SIEDLANOWSKI
Echo Katolickie 49/2014
opr. ab/ab