Chociaż święci umierali tak jak inni ludzie, to jednak ich przejście do wieczności charakteryzowała niezwykłość
Św. Jan od Krzyża i o. Pio znali datę swojej śmierci. Bł. Michał Sopoćko zmarł w dniu imienin św. s. Faustyny. Kiedy swoje ziemskie życie kończyła św. Matka Teresa, w całej Kalkucie zgasło światło. Jan Paweł II odszedł w wigilię święta Bożego Miłosierdzia, którego kult naznaczył cały jego pontyfikat. Święci umierali jak wszyscy inni ludzie, a jednak inaczej.
Śmierć nas przeraża. Boimy się końca, cierpienia, niewiadomej. Dlatego myśl o kresie naszego życia spychamy w najciemniejszy kąt świadomości. Nie poruszamy tematu, tak na wszelki wypadek, by nam się coś nie przytrafiło. Śmierć wolimy oglądać na małym albo dużym ekranie, byle była nie nasza, nieprawdziwa. Tymczasem zupełnie inny jej obraz można znaleźć w biografiach świętych. W dodatku między ich życiem a śmiercią panuje niezwykła harmonia. Zbieg okoliczności, przypadek - powie sceptyk. Oto kilka takich przykładów.
2 kwietnia 2005 r. Od kilku dni oczy całego świata były skierowane na Watykan, skąd dochodziły niepokojące wieści o stanie zdrowia Jana Pawła II. Przed południem rzecznik Stolicy Apostolskiej Joaquin Navarro-Valls poinformował dziennikarzy, że stan Ojca Świętego jest bardzo ciężki, ma kłopoty z ciśnieniem, oddechem, rozwija się zakażenie organizmu. Na pytanie, jak znosi to Jan Paweł II, odpowiedział, że rzecznikiem jest ponad 20 lat, ale chyba nigdy nie był pod takim wrażeniem siły ducha papieża, jak teraz, widząc, z jakim spokojem znosi cierpienie.
- Pozwólcie mi odejść do domu Ojca - powiedział po południu słabym głosem Jan Paweł II. Wieczorem monitor wskazał postępujący zanik funkcji życiowych. Na chwilę przed śmiercią - trzymany za rękę przez osobistego sekretarza abp. Dziwisza - papież powiedział „Amen”. O 21.37 skonał. Dr Renato Buzzonetti, osobisty lekarz Jana Pawła II, mówił później, że, patrząc na Ojca Świętego, widział wizerunek Chrystusa na krzyżu. Papież Polak umierał tak, jak żył i głosił Ewangelię - na oczach całego świata. Odszedł w wigilię święta Bożego Miłosierdzia. Nie wybierał dnia ani godziny śmierci, ale wierni i kapłani bez trudu odczytywali znaki Opatrzności. Przyjaciel Ojca Świętego kard. Stanisław Nagy SCJ w wywiadzie udzielonym 3 kwietnia 2005 r. powiedział: „Nie bez powodu i nie przypadkiem Jan Paweł II umarł w momencie, kiedy już w Kościele mówi się liturgię tzw. Niedzieli Białej - Niedzieli Miłosierdzia. Umarł w tę niedzielę, której był ojcem”.
To właśnie dzięki Janowi Pawłowi II świat dowiedział się o przesłaniu Bożego miłosierdzia. To on przecież wyciągnął na światło dzienne „Dzienniczek”. On wydostał s. Faustynę z ukrycia życia zakonnego. Uczynił ją błogosławioną, świętą. To on przyczynił się do wybudowania sanktuarium w Łagiewnikach, które sam konsekrował, poświęcając w nim ludzkość miłosierdziu Bożemu.
"Są prawdy wiary świętej, które się niby zna i często o nich wspomina, ale się ich dobrze nie rozumie ani też nimi nie żyje. Tak było ze mną co do prawdy miłosierdzia Bożego. (...) Dopiero trzeba było prostej, świątobliwej duszy, która - jak wierzę - z natchnienia Bożego powiedziała mi o tym i pobudziła do studiów, badań i rozmyślań na ten temat. Tą duszą była śp. s. Faustyna (Helena Kowalska) ze Zgromadzenia Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia, która powoli osiągnęła to, że dzisiaj uważam sprawę kultu miłosierdzia Bożego, a w szczególności ustanowienie święta Miłosierdzia Bożego w pierwszą niedzielę po Wielkanocy, za jeden z głównych celów swojego życia” - wspominał bł. ks. Michał Spoćko, spowiednik i kierownik duchowy s. Faustyny, a po jej śmierci kontynuator jej misji. To on zaproponował, by pisała „Dzienniczek”, jedną z najpopularniejszych lektur duchowych na świecie. Uczestniczył też w spotkaniach s. Faustyny z malarzem Eugeniuszem Kazimirowskim. Dzięki ks. Sopoćce w 1941 r. powstało nowe zgromadzenie zakonne Sióstr Jezusa Miłosiernego, nazywanych potocznie faustynkami, które za swój cel przyjęło szerzenie miłosierdzia Bożego. „Jest to kapłan według serca mojego, miłe mi są wysiłki jego. (...) przez niego upodobało mi się rozgłosić cześć do miłosierdzia mojego” - takie słowa Jezusa zapisała sekretarka Bożego miłosierdzia w "Dzienniczku” (Dz 1256). Ks. M. Sopoćko zmarł 15 lutego 1975 r. w dniu imienin św. Faustyny.
A sama święta? „Przepowiedziała mi śmierć swoją 26 września, że za dziesięć dni umrze, a 5 października umarła” - wspominał ks. Sopoćko. Przewidując swą rychłą śmierć, napisała do przełożonej: „Tęsknota coraz większa ogarnia mnie za Bogiem. Śmierć mnie nie przeraża, dusza moja obfituje w wielki spokój (...). Do widzenia, Najdroższa Mateczko, zobaczymy się w niebie u stóp tronu Bożego”.
Kiedy św. Faustyna opuszczała szpital na krakowskim Prądniku lekarz Adam Zylber poprosił ją o stojący na szafce obrazek św. Teresy od Dzieciątka Jezus. Zawiesił go nad łóżkiem swojego dziecka. Kiedy po śmierci apostołki Bożego miłosierdzia s. Alfreda Pokora, pielęgniarka, dostrzegając w mieszkaniu lekarza ów wizerunek, zaniepokojona zapytała, czy był dezynfekowany, usłyszała: „O zarazę się nie boję, bo (...) s. Faustyna jest świętą, a święci nie zarażają”. Dokładnie rok po śmierci s. Faustyny 5 października 1939 r. dr Zylber z powodu swojego żydowskiego pochodzenia został zwolniony ze szpitala, po czym ślad po nim zaginął.
Śmierć człowieka to suma wszystkich dni życia - ta maksyma w przypadku św. o. Maksymiliana Marii Kolbego sprawdza się idealnie. Kiedy miał 12 lat, ukazała mu się Maryja trzymająca w rękach dwie korony: białą i czerwoną. Zapytała chłopca, czy je przyjmie, a równocześnie dała mu do zrozumienia, że korona biała oznacza czystość, a czerwona - męczeństwo. Odpowiedział, iż chce obie. - Wówczas Matka Boża mile na mnie spojrzała i znikła - opowiadał po latach św. Maksymilian, które całe życie poświęcił służbie Niepokalanej. 19 września 1939 r. został pierwszy raz aresztowany przez Niemców. Nie prosił o zwolnienie, gdyż - jak przekonywał uwięzionych współbraci - „Jesteśmy teraz potrzebni tu, a nie w Niepokalanowie. (...) Dla wielu ludzi może to jedyna okazja, by uporządkować swoje sprawy z Panem Bogiem”. Wyszedł z więzienia
8 grudnia 1939 r., w święto Matki Bożej Niepokalanej, wrócił do Niepokalanowa, gdzie wydał jeden numer „Rycerza Niepokalanej”, i zaangażował się w pomoc potrzebującym. Ponownie aresztowano go 17 lutego 1941 r. Trafił na Pawiak. W przeddzień powiedział jednemu z braci: „Drogie dziecko (...), może wypadnie ofiarować Niepokalanej swe życie w darze...”. 28 maja 1941 r. został wywieziony do Oświęcimia. Tam oddał życie za współwięźnia Franciszka Gajowniczka. Umarł 14 sierpnia w wigilię święta swej Królowej - w wigilię Wniebowzięcia NMP. Kilka lat wcześniej, kiedy dowiedział się o śmierci swego brata, powiedział: „Po pierwszym wrażeniu pociecha wstąpiła w serce, bo (list) nadany w antycypowaną wigilię Niepokalanego Poczęcia i o 16.00, więc chyba w tym samym dniu, w którym umarł... i stało się to w wigilię Niepokalanej. A pogrzeb chyba w samo święto. Jak się tu smucić? Widać Niepokalana sama go zabrała...”. O. Maksymiliana również.
„Jeśli kiedykolwiek będę świętą - na pewno będę świętą od «ciemności». Będę ciągle nieobecna w Niebie - aby zapalać światło tym, którzy są w ciemności na ziemi” - powiedziała św. Matka Teresa z Kalkuty. 5 września 1997 r., o 20.00, zaczęła mieć ogromne trudności z oddychaniem. Zaniepokojone siostry wezwały lekarza i księdza. Nagle zabrakło prądu i cały dom pogrążył się w ciemności. Dla bezpieczeństwa zakonnice miały dwa niezależne źródła zasilania, ale z niewiadomych przyczyn oba obwody zostały równocześnie odcięte. Taki wypadek nie zdarzył się nigdy wcześniej! Nie udało się uruchomić aparatu do wspomagania oddychania. O 21.30, gdy Kalkuta pogrążona była w czarnym jak smoła mroku, Matka Teresa przeniosła się na stronę światła. „Jak mogłabym bać się śmierci? Ja jej bardzo pragnę. Kiedy przyjdzie, będę mogła wreszcie powrócić do domu” - kilka lat wcześniej tymi słowami skromna zakonnica odpowiedziała dziennikarzowi Renzo Allegri na pytanie: „Siostra boi się śmierci?”.
13 maja 1917 r. w portugalskim gospodarstwie Cova da Iria oddalonym o 2,5 km od Fatimy trojgu dzieciom - Hiacyncie, Franciszkowi i Łucji - ukazała się Piękna Pani. Od tamtej pory widziały ją wielokrotnie, najczęściej 13 dnia miesiąca. Maryja prosiła: „Módlcie się w intencji zagrożonego świata, uciekajcie się do mojego Niepokalanego Serca”. Ponad 70 tys. osób oglądało zapowiedziany przez Maryję cud w dolinie Cov, nad którą 13 października zawirowało słońce. Dwa lata później Franciszek zachorował na hiszpankę. Zmarł 4 kwietnia 1919 r., mając dziesięć lat i prawie dziewięć miesięcy. Łagodność jego śmierci wywarła głębokie wrażenie na wszystkich, którzy wtedy byli przy nim. Jego ojciec powiedział z prostotą: „Umarł, uśmiechając się”. Rok później odeszła Hiacynta. Wcześniej zwierzyła się Łucji: „Matka Boża powiedziała mi, że pojadę do Lizbony, do innego szpitala, że już więcej ciebie nie zobaczę ani moich rodziców. Powiedziała też, że, nacierpiawszy się bardzo, umrę zupełnie sama. Ale nie mam się martwić, bo Ona przyjdzie po mnie i weźmie mnie do Nieba”. Hiacynta zmarła 20 lutego 1919 r. W ostatnich chwilach jej życia nie było przy niej nikogo. Łucja natomiast wstąpiła do zakonu Najświętszej Maryi Panny z Góry Karmel w Coimbrze, gdzie przebywała do swojej śmierci. Zmarła, oczywiście, 13 lutego 2005 r. Odeszła w niedzielę, o 17.25, dokładnie w godzinę fatimskich objawień. „Serce Jezusa, Niepokalane Serce Maryi. Z Franciszkiem i Hiacyntą idziemy, idziemy, idziemy...” - to były ostatnie jej słowa.
Historia wspomina jednak wielu świętych, którym Pan Bóg zdradzał dokładną datę śmierci. Jednym z nich był o. Pio. Jego współbrat o. Ernesto Caroli OFM wspominał: „Zaprosił mnie, bym posilił się razem z nim w klasztorze. Przeprosiłem go, ponieważ byłem zajęty i powiedziałem: - Ojcze, następnym razem. Uśmiechając się, odpowiedział: - A więc mnie już nie spotkasz. Wtedy nie zwróciłem uwagi na to stwierdzenie. W następnym roku znowu byłem w tym miejscu, jednak Ojciec Pio osiągnął już nagrodę za swoje trudy”. Również św. Jan od Krzyża wiedział, kiedy umrze. Stało się to 14 grudnia 1591 r. Dzień wcześniej powiedział, że już jutro brewiarzową Jutrznię będzie śpiewał w niebie razem z Matką Bożą. Po jego śmierci cela klasztorna wypełniła się miłą wonią i cudownym światłem.
Chociaż święci umierali tak jak inni ludzie, to jednak ich przejście do wieczności charakteryzowała niezwykłość. Wiara i miłość nadawały kształt ich umieraniu. „Jakie życie, taka śmierć - nie dziwi nic” - śpiewała Edyta Geppert. To prawda. Jednak powyższe przykłady pokazują, że słowa te należy uzupełnić, dodając: jakie życie, taka wieczność. Ona jest konsekwencją życia. Warto o tym pamiętać.
MD
Echo Katolickie
43/2016
opr. ab/ab
(obraz) |