Jak Lourdes przemienia życie?
Dokładnie 159 lat temu - 11 lutego 1858 r. - w Grocie Massabielle zajaśniał uśmiech Najświętszej Maryi Panny, który wciąż opromienia Lourdes, miasteczko w południowo-zachodniej Francji, stając się światłem wiary i nadziei dla milionów pielgrzymów.
Polskie zakonnice ze Zgromadzenia Sióstr Najświętszej Rodziny z Nazaretu, popularnie zwane nazaretankami, które prowadzą położony w pobliżu sanktuarium dom pielgrzyma „Bellevue”, nie mają wątpliwości, że Lourdes zmienia człowieka. Wyjeżdża on stamtąd z nową nadzieją, nowym kierunkiem życia, nowym sercem. Wcześniej jednak musi spełnić jeden warunek: stać się dzieckiem.
- Gdy modlimy się do Boga, zdejmujemy maski. Nie musimy udawać kogoś, kim nie jesteśmy - niczym dziecko, które nie udaje przed swoimi rodzicami, i pełne ufności poddaje się ich opiece, czując, iż pragną dla niego tylko dobra. Matka Boża w Lourdes jest Matką wszystkich ludzi. Powierzył Jej nas Jezus, kiedy umierał na krzyżu. Ona tu na nas czeka, aby wstawiać się za nami u swego Syna - przekonuje s. Klara Tułodziecka, nazaretanka posługująca w polskim domu pielgrzyma. - Kto chce przyjechać do Lourdes i powierzyć Maryi swoje troski, cierpienia i prosić o uzdrowienie, musi z dziecięcą prostotą oraz ufnością zawierzyć swoje życie, tak jak zrobiła to św. Bernadeta. W Grocie Massabielle stajemy się dziećmi jednej Matki. To zaproszenie Maryi. Ona pragnie, abyśmy wzięli Ją do siebie: do swojej ojczyzny, do rodziny i do swego serca - dodaje s. Klara.
Co roku do miasteczka ściąga ponad 6 mln pielgrzymów. Jedni przybywają z wiarą, że w cudownej grocie dojdzie do kolejnego cudu, drudzy szukają ukojenia codziennych frustracji. Inni przyjeżdżają, by znaleźć motywację i siłę do walki z przeciwnościami losu. Dla większości Matka Boska z Lourdes jest ostatnią instancją, gdy nikt nie potrafi im już pomóc. A Ona pomaga. Dowodem jest 68 uzdrowień, które Kościół uznał za cudowne. Wśród nich jest m.in. historia Marie Bigot, która, będąc dzieckiem, ciężko zachorowała po przejściu zapalenia opon mózgowych. W miarę upływu lat jej stan się pogarszał. W pewnym momencie cała prawa strona ciała została sparaliżowana. Marie dokuczały także silne migreny. W końcu zupełnie straciła słuch, a zaraz potem wzrok. Pomimo ciężkiej operacji głowy lekarze nie potrafili jej pomóc. Przypadek uznali za beznadziejny i zrezygnowali z dalszego leczenia. W 1952 r. Marie z wielką nadzieją pojechała do Lourdes. Żaden cud się jednak nie dokonał. Można nawet powiedzieć, że jej stan się jeszcze pogorszył. Kobieta jednak nie rozpaczała i nie czuła rozczarowania. Rok później ponownie wzięła udział w pielgrzymce różańcowej do Lourdes, gdzie uczestniczyła w procesji z błogosławieństwem Najświętszym Sakramentem. Poruszała się z wielką trudnością. Pod koniec nabożeństwa poczuła ogromny ból, zachwiała się i... zaczęła chodzić. Rok później znowu znalazła się w miejscu, w którym Maryja powiedziała do Bernadety: „Jestem Niepokalane Poczęcie”. Marie mogła już co prawda chodzić, ale wciąż nie widziała i nie słyszała. Modląc się gorliwie, uczestniczyła w procesji z błogosławieństwem Najświętszym Sakramentem i... odzyskała słuch. Trzecie uzdrowienie dokonało się podczas powrotu z Lourdes - na dworcu kolejowym. Kobieta ujrzała nagle błysk światła i zemdlała. Pielęgniarki przeniosły ją do wagonu sypialnego. Kiedy odzyskała przytomność, zaczęła widzieć. M. Bigot została bardzo szczegółowo przebadana przez wszystkich lekarzy. Jednak nie potrafili oni w żaden sposób wytłumaczyć pełnego powrotu do zdrowia. Uznano to za nadzwyczajną Bożą interwencją i zatwierdzono oficjalnie jako 59 cudowne uzdrowienie w Lourdes.
Justin - jak na dwuletniego chłopca - był bardzo wątły, cierpiał na gruźlicę płuc. Lekarz nie pozostawiał matce dziecka żadnej nadziei. W tamtych czasach wiele mówiono na temat cudownego źródła w Lourdes. Croisine postanowiła ratować synka. Wziąwszy niemal już konające dziecko w ramiona, udała się do słynnej groty. Łamiąc zakaz władz publicznych, podeszła prosto do zbiornika z wodą i na oczach osłupiałych świadków zanurzyła chłopca w lodowatej kąpieli. Protesty, krzyki strachu i propozycje przyjścia z pomocą nic nie dały: trzymała je w wodzie bez końca. Wyciągnięty z niej w końcu Justin ciągle oddychał. W domu chłopczyk zaczął nabierać sił i chodzić.
Natomiast pełna wiary matka małej Włoszki - Delicji zabrała ją do Lourdes po tym, jak usłyszała lekarski wyrok: córce trzeba amputować nogę, by ocalić ją przed atakującym cały organizm nowotworem kolana. Na miejscu kobieta wzięła udział w procesji świateł. Modliła się żarliwie o uzdrowienie dziecka, wierząc, że Matka Boża ocali dziewczynkę. Tymczasem po powrocie do domu wydawało się, że stan Delicji zaczął się pogarszać do tego stopnia, że rodzice zaczęli przygotowywać się na jej śmierć. Tymczasem pewnego dnia dziewczynka, jak gdyby nigdy nic, wstała z łóżka o własnych siłach i wyszła na dwór. Po szczegółowych badaniach jej przypadek został uznany za niewytłumaczalny z naukowego punktu widzenia.
Ss. nazaretanki potwierdzają, że w Lourdes wciąż dzieją się cuda - zarówno te spektakularne, jak i anonimowe, dokonujące się np. w konfesjonałach i ludzkich sercach. S. Klara przyznaje, że szczególnie dwa przypadki zapadły jej w pamięć. - Po Różańcu w Grocie Massabielle młoda, sparaliżowana kobieta wstała nagle z wózka, a następnie zaczęła tańczyć, krzycząc ze łzami: „Mogę chodzić, ja mogę chodzić!”. Wszyscy na placu zaczęli śpiewać i dziękować Bogu. Innym razem opętana osoba zakłócała swoimi krzykami modlitwę przy grocie. Nawet kilku silnych mężczyzn nie było w stanie jej utrzymać. Nagle uspokoiła się, uklękła i włączyła do modlitwy. To było bardzo przejmujące - opowiada nazaretanka.
Niezależnie od przyjętego światopoglądu wszyscy zgadzają się, że w tym małym, położonym u podnóża Pirenejów miasteczku dochodzi do wydarzeń, które nie mają prawa się dziać. Na czym polega fenomen tego miejsca? Kiedy wyjeżdża się z Lourdes, nie jest się już tym, kim się było, przybywając tu.
Spotkanie z Bogiem i Jego Matką zawsze przemienia. Czasami jest to cud uzdrowienia fizycznego, jeśli takie są Boże plany, bądź - gdy otwieramy się na łaskę Boga - duchowego - tłumaczy s. Klara. - Z Lourdes wyjeżdża się z sercem przepełnionym nadzieją, by z jeszcze większą ufnością wrócić do domu i mieć odwagę do życia codziennością. Aby jeszcze bardziej kochać swojego męża, żonę, dzieci, wnuki, szefa w pracy i wszystkich, których Bóg stawia na naszej drodze. To największy cud, gdy człowiek postanawia zmienić swoje życie na lepsze i zaprasza do niego Boga, bo tylko On ma moc przemienić nasze życie. A Maryja jest pośredniczką łask, o które możemy z wiarą prosić. Kiedyś dziecko zapytane: „Kto to jest Bóg?”, odpowiedziało: „Bóg to Tatuś, który kocha jak mamusia”. Życzę wszystkim i sobie takiej dziecięcej i prostej wiary - puentuje zakonnica.
JKD
MOIM ZDANIEM
Andrzej Bobkowski pisał, że w Lourdes ten, kto chce, staje się dzieckiem. Zgadzam się z nim. A nawet dodałbym, że przeobrażenie w dziecko jest konieczne, aby choć trochę łaski spłynęło na człowieka. Polega to na tym, że świadomie decyduję się na całkiem sporą dawkę dziecięcej „naiwności”, która wierzy w proste środki i ufa. Lourdes nie jest miejscem dla zanadto wysublimowanych lub „unaukowionych” intelektualistów. Emil Zola, zatrzymawszy się w tym miasteczku, na widok tego, co się tam działo, stwierdził, że aby Lourdes „mogło istnieć, ludzkość musi być jeszcze bardzo ciemna, bardzo zgłodniała, bardzo cierpiąca”. Słowem, jego zdaniem, Lourdes to wytwór ludzkiej biedy i psychologiczna otucha wywołana podniosłą atmosferą i egzaltacją. Swój czas stracą również ci, którzy nie widzą piękna w prostocie i nie dostrzegają, że my, ludzie, poprzez ciało otwieramy się na ducha, ale również wyrażamy ducha dzięki ciału. W Lourdes przede wszystkim liczą się zmysły: odczuwanie, przeżywanie, sycenie się. To jest brama otwierająca dostęp do zmysłów ducha, którymi można uszczknąć chociaż kawałek tajemnicy tego miejsca. Trzeba dać się ponieść własnym zmysłom i po prostu chłonąć świętość, wolność, pokój - przezierające do nas przez materialne znaki. Rozum musi zejść na chwilę w cień, aby nie przeszkadzał, kiedy zacznie za bardzo dociekać, filozofować i mędrkować. Co tu dużo mówić, do tego potrzebna jest pokora. W sanktuarium codziennie odbywa się kilka procesji. Pierwsza, nieustanna, do cudownej wody wypływającej z groty. Ludzie przychodzą i piją, obmywają się, napełniają butelki, pojemniki i bańki. Z fizycznego punktu widzenia to przecież zwykła woda. Nie ma w niej nic szczególnego - żadnych minerałów ani właściwości leczniczych. Ale ta woda to prosty i zarazem potężny symbol biblijny oznaczający łaskę Ducha Świętego. Woda, która uzdrawia, oczyszcza i podtrzymuje życie. Nie tylko wśród chorych fizycznie. W każdym człowieku. Ten wymiar jakoś pielgrzymom umyka. Maryja nie powiedziała, że należy pić i obmywać się tą wodą, aby uzyskać uzdrowienie z choroby fizycznej, chociaż z tego to źródło najbardziej słynie.
Notabene, chorzy są w Lourdes uprzywilejowani i bardzo rzucają się w oczy: setki ludzkich cierpień, powykrzywianych lub zastygłych w bezruchu twarzy, z rękami mozolnie wznoszonymi w geście usilnego błagania. U nikogo chyba nie zauważyłem wcześniej takiej gorącości i szczerości modlitwy, jak u tych chorych. Zapytałem panią siedzącą na wózku, dlaczego pozwoliła się przywieźć pod Grotę Massabielską. Odpowiedziała, że tutaj czuje, iż Bóg jest blisko i solidaryzuje się z jej własnym cierpieniem, że Jemu nie jest ono obojętne i ona z takim przekonaniem może spokojnie wracać do domu. Jej wypowiedź zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Okazuje się, że niektórzy godzą się z tym, że nie zostaną uleczeni, odkrywając inny wymiar swego cierpienia. Zdają sobie sprawę, iż przyjętym cierpieniem mogą zdziałać wiele dobrego. W Lourdes spędziłem trzy doby, ale poczułem, że zwolniłem. Wszedłem na chwilę w inny świat, w którym życie jakoś się upraszcza. Nie trzeba nigdzie gnać. Powraca się do prostoty, do rzeczy fundamentalnych. Odkrywa się, że Boga potrzebuje się tak, jak powietrza. Po przyjeździe do Polski o swoim pobycie w Lourdes rozmawiałem z młodym małżeństwem. Pytali, czy wciąż dzieją się tam cuda. Odpowiedziałem, że czasem tak. Wówczas małżonka zwróciła się do męża: „Może byśmy się tam wybrali?”. On na to: „Ale po co, skoro ja wszystko mam. Jak zachoruję na jakąś ciężką chorobę, to wtedy będę się martwić”. W Lourdes człowiek przekonuje się, że tak naprawdę to nic nie ma, a wszystko jest mu podarowane. To jest klucz do tego niesamowitego miejsca.
NOT. JKD
Echo Katolickie 5/2017
opr. ab/ab