O grzechach skutecznie zagradzających drogę do nieba i roli przebaczenia w wyzwoleniu dusz z mąk czyśćca
Jedna z listopadowych niedziel. Kwadrans przed Mszą św. ksiądz czyta wypominki. „Za duszę Jana i Zofii, za duszę Stanisława i Karoliny, za duszę Franciszka...”. Dwóch dziesięciolatków popatrzyło na siebie, w oczach zapali się niepokój graniczący z przerażeniem. W końcu jeden mówi do drugiego: „Spadamy stąd, bo zaraz nas zadusi!”.
Anegdotka stara jak świat, nieodmiennie wywołująca uśmiech na twarzy.
Listopad w naszej tradycji to miesiąc modlitwy za zmarłych. Zatrzymujemy się nad ich grobami, ukwiecamy je, rozświetlamy płomykami zniczy i świec. Wizyta na cmentarzu, głęboko przeżyta, wyprowadza nas z iluzji. Pozbawia złudzeń, wedle których życiu doczesnemu nadaje się wartość absolutną. Chłód kamiennych nagrobków obala mit o ludzkiej potędze i panowaniu. Pokazuje, że „bez Boga ani do proga”. Uczy pokory wobec Tego, który jest Dawcą Życia, Sprawiedliwym Sędzią, ale nade wszystko Miłosiernym Ojcem. Intuicja podpowiada, że życie ludzkie nie może kończyć się złożeniem ciała do grobu. A skoro tak, zmusza do spojrzenia na nie w zupełnie innym spektrum.
Jak pomóc tym, których kochaliśmy za życia? Kwiaty zwiędną, znicze wypalą się - co pozostanie? To pytania, które powracają do nas w listopadowe dni. Kościół nieodmiennie od wieków podpowiada: modlitwa, odpusty, osobiste nawrócenie. One prowadzą ku Temu, w którego dłoniach zostało złożone wszelkie życie. Św. Augustyn w „Wyznaniach” zapisał słowa swojej matki - św. Moniki. Kiedy dobiegały kresu jej ziemskie dni, upominała synów: „Ciałem się nie kłopoczcie, złóżcie je gdziekolwiek. Byleście o mnie zawsze pamiętali przed ołtarzem Pańskim”. Nie ma cenniejszego daru niż Msza św. ofiarowana za zmarłych. Ale to nie wszystko.
Ważne jest przebaczenie, o czym się mniej mówi, a co ma zasadnicze znacznie dla zmarłych oczekujących na pełnię zbawienia. Maria Simma, austriacka mistyczka, mieszkanka alpejskiej wioski Sonntag, która w wieku 25 lat otrzymała od Pana Boga szczególny dar kontaktu z duszami czyśćcowymi, wiele razy słyszała prośbę o to, by błagać w ich imieniu żyjących o przebaczenie. Bez niego nie mogły liczyć na wyzwolenie z czyśćcowej męki oczekiwania na niebo („Moje przeżycia z duszami czyśćcowymi”). Tuż przed śmiercią Marii s. Emmanuel Maillard, zafascynowana doświadczeniami mistyczki, przeprowadziła z nią niezwykle ciekawą rozmowę, która została opublikowana w 1997 r. Według M. Simmy grzechy, które zagradzają drogę do nieba - skazując człowieka na czyściec, to przede wszystkim grzechy przeciw miłości Boga i bliźniego, zatwardziałość serca, wrogość, oczernianie, oszczerstwa itp. „Oczernianie i obmawianie bliźniego są jednymi z najgorszych wad, które wymagają długiego oczyszczania” - mówiła, ilustrując to wieloma historiami, które dane jej było słyszeć przez lata. „Pewna kobieta miała przyjaciółkę - opowiadała. - Mimo zażyłości, jaka je łączyła, pewnego razu doszło do kłótni między nimi. Nie odzywały się do siebie przez lata. Jedna z kobiet podejmowała próby pojednania. Druga ciągle je odrzucała. Nawet gdy zapadła na ciężką chorobę, nie chciała słyszeć o pogodzeniu się. W końcu umarła. Z tego też względu cierpiała w czyśćcu ogromne męki” (źródło: A. Stelmach, O czyśćcu i skutkach niezałatwionych za życia spraw, www.pch24.pl). Mistyczka zwróciła też uwagę na fakt, iż dusza przebywająca w czyśćcu nie opuści go, dopóki nie ustąpią skutki jej grzechów, np. nie zostaną zakończone zapoczątkowane przez nią konflikty, nie będą naprawione wyrządzone za życia krzywdy. Maria stała się znana w wielu wioskach austriackich m.in. dlatego, że dusze często przychodziły do niej, prosząc, by udała się do ich ziemskich domów i błagała w ich imieniu ojca, brata, syna, córkę, innego krewnego, by oddali komuś określoną kwotę pieniędzy, wyrównali krzywdę, prosili o przebaczenie. Najbliżsi byli zdumieni, że Maria tak wiele wie o nich, ich życiu, życiu bliskiego zmarłego. Poruszeni, zwykle natychmiast dopełniali prośby.
Akcentując rolę zewnętrznych znaków, dbając o pozory, bagatelizujemy sprawę pojednania. Bóg daje czas. Bywa, że ciągle ponawia szansę - poprzez różne okoliczności, tzw. zbiegi okoliczności i przypadki (tak je nazywamy, choć Pan Bóg zapewne śmieje się z naszych określeń) - aby to, co jest do załatwienia jeszcze za życia, doprowadzić do końca. Odejść z tego świata bez długów, nienawiści, w przebaczeniu.
Cóż tego, że na grobie zostanie zapalony znicz, skoro w sercu dalej będzie palił żal, że majątek został źle podzielony, że zabrakło takich czy innych słów, że rany nadal krwawią? Może pamięć pozostanie - tylko Bóg potrafi zapominać. Ale trzeba dać swoje przebaczenie, nawet jeśli targane niedobrymi emocjami serce podpowiada co innego. To „działa” też w drugą stronę. Warto przypomnieć sobie w tym miejscu słowa Jezusa. Piotr zapytał Go: „Panie, ile razy mam przebaczyć, jeśli mój brat wykroczy przeciwko mnie? Czy aż siedem razy?”. Odpowiedź nie pozostawia wątpliwości: zawsze! Chrystus ilustruje ją przypowieścią o nielitościwym dłużniku, który choć sam doświadcza przebaczenia, gdy ma szansę, by odpłacić tym samym swojemu pożyczkobiorcy, wycofuje się. Zostaje poddany surowej karze. „Podobnie uczyni wam Ojciec mój niebieski, jeżeli każdy z was nie przebaczy z serca swemu bratu” - podsumowuje Jezus (Mt 18,21-35).
Warto się przejąć tymi słowami, pochylając się nad mogiłami najbliższych...
KS. PAWEŁ SIEDLANOWSKI
Echo Katolickie 45/208
opr. ab/ab