Coraz modniejsze słowo „partner” wskazuje na zmianę w naszych relacjach. Unikamy prawdziwej bliskości i odpowiedzialności za innych, traktując ich jak „podmioty biznesowe”
Często dziś słychać słowo „partner”. Zastąpiło takie pojęcia, jak mąż, żona, narzeczony. Mówi się o partnerstwie w biznesie, polityce. Samo w sobie nie zawiera jakiegokolwiek pejoratywnego wydźwięku. Problem leży w czym innym: jak przypomina papież Franciszek, relacja, jaką ono opisuje, mocno nacechowana jest interesownością.
Manopello to niewielka wioska we włoskim regionie Abruzji, ulokowana na wzgórzu leżącym między wysokimi masywami górskimi Gran Sasso i Majella a wybrzeżem Adriatyku. Nieco nad nią, na stoku zalesionego wzgórza znajduje się Bazylika Świętego Oblicza. Nad tabernakulum wznosi się ozdobiona kolumnami konstrukcja, w której umieszczono srebrny relikwiarz przypominający monstrancję. W jego prostokątnym przeszklonym otworze nie ma jednak Hostii. Znajduje się w nim delikatna, przezroczysta tkanina (bisior) o wymiarach 17 na 24 cm, na której można dostrzec oblicze Mężczyzny. Wedle tradycji jest to chusta, którą nałożono na twarz Chrystusa po złożeniu Go do grobu. Ciekawe, że kiedy wyryty na niej obraz nakłada się na wizerunek Jezusa odbity na Całunie Turyńskim i sudarion z Oviedo (zachowana materia, którą otarto twarz Chrystusa po zdjęcie Ciała z krzyża), szczegóły doskonale do siebie pasują.
Badania przeprowadzone w ostatnich latach potwierdziły, iż obraz na chuście z Manopello nie został namalowany ludzką ręką, podobnie jak obraz Matki Bożej z Guadalupe w Meksyku czy wizerunek martwego ciała Jezusa na Całunie Turyńskim. Współczesna nauka nie jest w stanie wyjaśnić, w jaki sposób powstał, skąd pochodzą kolory sprawiające, że Volto Santo tak bardzo fascynuje pięknem i promieniuje życiem.
Ważny szczegół: kiedy pielgrzym znajdzie się we wnętrzu świątyni, aby dostrzec rysy Chrystusowego odbicia, musi przybliżyć się do chusty, stanąć przed nią - zmierzyć się niejako z Jego spojrzeniem, wedle tradycji utrwalającym moment zmartwychwstania - oko w oko. Dopiero z tej odległości widzi się cud...
Nie da się zrozumieć Kościoła, a przede wszystkim słów Jezusa, Ewangelii, stojąc daleko, spoglądając nań z perspektywy kibica, widza. Niewiele widać. Obraz zamazuje się, staje się niezrozumiały, alogiczny. Podobnie, jak nie da się zobaczyć piękna witrażu, patrząc nań od zewnątrz świątyni. Co widać? Spatynowane szkło, cynowo-ołowiane nitki spajające różnokształtne fragmenty. Nic więcej. Trzeba wejść do wnętrza, potrzebne jest światło, które prześwietli okno i wydobędzie zeń jego krasę. Wtedy rozkwita feerią barw i kształtów!
Kościół jest piękny. Wbrew temu, co powszechnie pisze się dziś na portalach internetowych, co umieszczają na tekturowych kartonach lewaccy krzykacze, niezależnie od opinii wygłaszanych przez tzw. autorytety i rozemocjonowanych zwykłych ludzi, a nade wszystko niezależnie od grzechu jego dzieci. Choć słaby słabością ludzi go tworzących, „uwikłany” w prawdę wyrażoną lapidarnie przez św. Pawła w słowach, iż skarb wiary „przechowujemy w naczyniach glinianych” (por. 2 Kor 4,7), to jednak święty. Nie tyle świętością jego dzieci objawiającą się już tu, na ziemi (najczęściej bez blasku jupiterów i poklasku ogółu), ale świętością Jezusa, który jest jego Głową. Bo „z Boga jest jego przeogromna moc, a nie z nas” (w. 7). Stąd płynie nadzieja, niegasnąca nawet wtedy, gdy rodzą się przeciwności.
„Kościół z bliska” - to tytuł tegorocznego adwentowego cyklu, który będzie publikowany na łamach „Echa”. W nawale krytyki, krzywdzących uogólnień, fałszywych definicji, wulgaryzmów wydaje się, że nie rozumiemy jego istoty. „Ja się w tym wszystkim już pogubiłem” - napisał mi niedawno znajomy, skądinąd człowiek głęboko wierzący, choć niosący jeszcze w sobie neoficki zapał po niedawnym nawróceniu. Brakuje nam rzetelnej wiedzy o Kościele. Nader często nie jest to wiedza czysta, zdobyta u Źródła, ale wiedza świadomie zatruta. Nakładają się na nią schematy zaczerpnięte z logiki świata - nijak w wielu momentach nieadekwatne do rzeczywistości, którą ukazał Chrystus. A wszystko zostaje „przyprawione” egoizmem i oczekiwaniami, by Kościół stał się kolejną konformistyczną przestrzenią egzystencji. Ani słowa o krzyżu, traceniu swojego życia dla innych, odpowiedzialności.
Aby odkryć Kościół, jego piękno, najpierw trzeba zrozumieć, co to znaczy być dzieckiem Boga, bliźnim. Porzucić myśl o przypadkowości osób go tworzących, odkryć prawdę o wzajemnej zależności i odpowiedzialności za siebie. Św. Paweł porównuje Kościół do ciała ludzkiego, gdzie każdy mięsień, każda najmniejsza cząstka ma swoje zadanie i gdzie cierpienie/radość jednej partykuły generuje cierpienie/radość pozostałych (por. 1 Kor 12,12-21). Problem w tym, że od początku ludzie mieli kłopot ze zrozumieniem, na czym polega bycie bliźnim.
W swojej encyklice „Fratelli tutti” papież Franciszek, chcąc przybliżyć światu jeszcze raz to pojęcie, sięga do ewangelicznej przypowieści o dobrym Samarytaninie. Pisze m.in.: „Przy drodze leżał poraniony człowiek. Osoby, które go mijały, nie skupiały się na wewnętrznym wezwaniu, by do niego podejść, ale na swej funkcji, na zajmowanej pozycji społecznej, na cieszącym się uznaniem społecznym zawodzie. Czuli się ważni dla społeczeństwa owych czasów, a najważniejsza wydawała im się rola, jaką winni w nim odegrać. Człowiek poraniony i porzucony przy drodze zaburzał ten plan, był zakłóceniem i kimś, kto nie odgrywał żadnej roli. Był «nikim», nie należał do grupy ludzi godnych uwagi, nie odgrywał żadnej roli w tworzeniu historii [...]. Jaką reakcję mogłaby wywołać ta przypowieść dzisiaj, w świecie? [...] Według tego schematu wykluczona jest możliwość stania się bliźnim, a bycie bliskim możliwe jest jedynie wobec tych, którzy pomogą nam osiągnąć osobiste korzyści. W ten sposób słowo «bliźni» traci wszelkie znaczenie, a nabiera sensu jedynie słowo «partner», wspólnik dla określonych interesów”.
Często dziś słyszymy słowo „partner”. Zastąpiło takie pojęcia, jak mąż, żona, narzeczony. Mówi się o partnerstwie w biznesie, polityce. Samo w sobie nie zawiera jakiegokolwiek pejoratywnego wydźwięku. Problem leży w czym innym: jak przypomina papież Franciszek, relacja, jaką ono opisuje, mocno nacechowana jest interesownością. Wiążą się z nią określone profity: związek bez „papierowych” czy sakramentalnych zobowiązań, który można w każdym momencie zakończyć; uzasadnienie życia, gdzie skacze się „z kwiatka na kwiatek” wedle upodobań i egoistycznych pragnień; kierowanie się bilansem doraźnych zysków i strat - bez spojrzenia na prawdę i obiektywne dobro; zapewnienie dobrego samopoczucia „kupionego” tanio „dychą” wrzuconą do puszki Caritas czy WOŚP. Reglamentowane miłosierdzie stosunkowo łatwo uzasadnia postawę analogiczną do zachowania kapłana, lewity, którzy widząc potrzebującego pomocy człowieka, idą dalej, nie zawracając sobie głowy losem „nołnejma”.
W tym kontekście także Kościół jawi się bardziej jako partner niż przewodnik. Owszem, warto mieć z nim „deal” na wszelki wypadek. Ale czy warto przejmować się jego nauczaniem? Sięgać po sakramenty, skoro - empirycznie rzecz ujmując - nie wnoszą nic konkretnego w życie? Tak samo jest z Chrystusem. Współcześni teologowie wiele napisali (i piszą dalej), że tak naprawdę Ewangelia to jedna wielka metafora, że moralność to rzecz umowna, krzyż to tylko konwencjonalny znak na ścianie. Jezus nie jest Prawodawcą, Sędzią - może bardziej „partnerem” na dni ciemne i mroczne, który, jak trzeba, „załatwi” to i owo: zdrowie, zdanie matury, niebo dla bliskich. Puste ryty, bezduszna religijność, zdeformowana miłość - to wszystko, na co wielu naszych braci w wierze stać... Może nas również.
Kościół to Matka, nie partner. A bliźni - to miłość. Nie da się inaczej.
Echo Katolickie 48/2020
opr. mg/mg