Co to właściwie znaczy: być mężczyzną? Czy współczesny mężczyzna powinien być wojownikiem?
Co to właściwie znaczy: być mężczyzną? Czy współczesny mężczyzna powinien być wojownikiem? Odpowiada Franciszek Kucharczak
Mówiłeś o rolach mężczyzn i kobiet. Co to właściwie znaczy: „być mężczyzną”?
Kiedyś zwróciłem uwagę na pewien komunikat, który zresztą skomentowałem w jednym ze swoich felietonów, mianowicie: pilot samolotu, przelatując nisko nad dżunglą amazońską, dostrzegł wioskę, której mieszkańcy podobno nie mieli jeszcze kontaktu z cywilizacją. Z samolotu robiono zdjęcia kobietom z dziećmi, które próbowały się ukryć, i mężczyznom, którzy strzelali z łuków. Dla mnie była to bardzo ciekawa nauka: jakie są podstawowe funkcje mężczyzny, a jakie kobiety? To jest tak pierwotne, że tego nie trzeba ludzi uczyć.
Patrząc na tamten obraz, pomyślałem o genialnym mechanizmie, jaki pan Bóg dał człowiekowi. Kiedy pojawia się zagrożenie, kobieta chroni dziecko, a mężczyzna broni rodziny. Mężczyzna robi to ofensywnie, kobieta defensywnie. Oczywiście jest to duże uproszczenie, bo na podstawie jednego obrazka nie można podsumować całej rzeczywistości, ale uważam, że w dużym stopniu pokazuje to istotę rzeczy. Mężczyzna, jeśli ma być godny tego miana, musi podjąć odpowiedzialność za rodzinę. To jest ojciec. Od razu odpowiem tu na pytanie, którego nie zadałeś: co z ludźmi, którzy nie są ojcami, którzy nie podejmują życia rodzinnego? Jestem przekonany, że każdy musi być ojcem. Oczywiście niekoniecznie w sensie fizycznym, bo to akurat jest najmniej istotne. W ojcostwie chodzi o odpowiedzialność. Nie każdy potrafi być odpowiedzialny za kogoś. Nie każdy potrafi kogoś zrodzić. Jestem przekonany, że każdy mężczyzna powinien być ojcem w sensie duchowym. Jeśli człowiek nie jest ojcem w sensie duchowym, to w ogóle nim nie jest. Nawet jeśli ma kupę dzieci. Jeśli nie bierze odpowiedzialności za tych, których spłodził, nie jest mężczyzną. Prawdziwy mężczyzna ma na tyle ukształtowaną sylwetkę duchową, że potrafi porwać. Skłonić kogoś, aby go naśladował. To wtedy „rodzi” się kogoś. Tak św. Paweł mówi o Onezymie: „Zrodziłem go”.
Kobieta z kolei musi być matką. Każda. Upraszczając: jej funkcja polega na trosce, na pilnowaniu pewnych rzeczy. Ona koncentruje się na wewnętrznych sprawach domowych. Oczywiście nie uważam, że ma być kurą domową. Dla mnie wzorem jest tu Święta Rodzina. Po co Pan Bóg postawił obok Maryi Józefa? Jaka jest jego rola? Nie mogła sobie Maryja sama radzić?
Ciężko by Jej było...
Co tam, aniołowie by pomogli (śmiech). Zresztą takie dziecko jak Jezus to chyba większych problemów nie sprawiało. Ale Bóg chciał, żeby Jezus miał ojca. Co ciekawe, we wszystkich kwestiach logistycznych anioł nie zwraca się do Maryi. Ją zapytał, czy chce być matką. Do Józefa zaś mówi: weź Dziecko i matkę, uciekaj, idź tu, idź tam, zrób to i to. Jakim prawem? Przecież Maryja jest o tyle godniejsza, Ona – niepokalanie poczęta. A co Józef? Nawet nie jest ojcem biologicznym. Tymczasem Bóg pokazuje, jakie są role mężczyzny i kobiety. Czy można sobie wyobrazić, że warsztatem stolarskim zajmuje się Maryja, a Józef karmi Jezusa mlekiem? Oczywiście w proszku, no bo jak. Maryja nie karmi, bo musi się zajmować stolarką. Na upartego dałoby się to zrobić, ale po co? Byłoby to ze szkodą dla nas wszystkich. Jestem przekonany, że właśnie to funduje się nam, kiedy się niszczy specyfikę płci. Oczywiście są sytuacje, kiedy trzeba się zastąpić. Mężczyzna czasami w jakimś stopniu musi być matką, a matka ojcem. Ale być mężczyzną to przede wszystkim odważnie podjąć obowiązki, jakie wynikają z bycia ojcem. Kto nie zaczął być ojcem, ten nie zaczął być mężczyzną.
Jeśli tak zdefiniujemy mężczyznę, to można powiedzieć, że to gatunek wymierający.
Myślę, że w Europie Zachodniej.
U nas nie?
Zaliczam Polskę do Europy Zachodniej. Choć wydaje mi się, że nie jest aż tak dramatycznie, to owszem – jest to gatunek wymierający. Sami sobie ten los gotujemy, przyjmując błędne ideologie i zgadzając się na głupstwo. Myślę, że przyjęcie ideologii jest wtórne. Wcześniej była zgoda na grzech. Odrzuciliśmy pewne aksjomaty, zasady, których się nie dyskutuje. Na przykład że dzieci powinny się rodzić w małżeństwie. Kiedyś nikt się nad tym nie zastanawiał. Wiedziano, że jeśli chcę mieć dzieci, to muszę się ożenić. Zanim ptak zniesie jaja, to najpierw wije gniazdo. To jest naturalne. U człowieka naturalne jest stworzenie warunków do tego, żeby przyjąć potomstwo. Tymczasem my zajmujemy się szeroko pojętą seksedukacją i faszerujemy bzdurami, które sprawiają, że odwracamy porządek. To tak, jakby ptaki najpierw znosiły jaja, a potem myślały – albo i nie myślały – o gnieździe. Dzieci wychowują się rozdarte między rodzicami i ich partnerami. Tworzy się idiotyczne określenia rodzin patchworkowych. Dziesięciu tatusiów, osiem mamuś i nie wiadomo, które jest czyje. Wszyscy cierpią, a my nazywamy to „prawem do szczęścia”. Niestety, ten stan się pogłębia. Nie widzę z tej sytuacji innej drogi wyjścia niż powrót do Chrystusa. Niewiele dadzą programy naprawcze. Jeżeli nie powrócimy do Chrystusa, nie będziemy widzieli powodu, dla którego mielibyśmy tworzyć zwarte rodziny i wracać do tradycyjnego, naturalnego i pierwotnego modelu. Dziś kwestionuje się podstawowe prawa. Pyta się: Dlaczego małżeństwo to musi być kobieta, mężczyzna i dzieci, a dlaczego nie dwóch facetów i pięć kobiet? Nie odpowiemy na to pytanie, jeśli nie uznamy zasad, nad którymi nie warto nawet dyskutować, a które przynosi chrześcijaństwo. Jeśli ktoś przychodzi do mnie i deklaruje, że nie wierzy w nic poza równością i tolerancją, to jak go przekonać, że małżeństwo powinno wyglądać tak, a nie inaczej? On nie ma fundamentów. Oczywiście możemy budować dowolną budowlę o dowolnym kształcie, ale bez podstaw ona i tak się zawali. Zanim się to jednak stanie, pogruchocze nas wszystkich.
Mój znajomy, osoba niewierząca, jakiś czas temu odkrył „konserwatywne wartości”. Uważa, że tylko one mogą ocalić naszą kulturę i cywilizację. On nie opiera tego na wierze, tylko na rozumie, bo przyjmuje, że to jest po prostu wybór racjonalny. Wracając do pytań o mężczyznę, kiedyś mówiło się, że mężczyzna powinien zbudować dom, zasadzić drzewo i spłodzić syna. Czy to jest aktualne?
W jednym z felietonów napisałem, że teraz mężczyzna, kiedy spłodzi syna, wiesza się na drzewie – z rozpaczy, ze strachu przed podjęciem zadań, których nie brał pod uwagę. Bo wyrósł w przekonaniu, że seks jest po to, żeby było fajnie – a tu jakieś dziecko. Owa głupota i rozlazłość społeczna, w jakie wchodzimy, powodują, że dziecko staje się pewnym przedmiotem chcenia lub niechcenia. Można je mieć lub go nie mieć, można je sobie zrobić (in vitro) lub je odrzucić (aborcja). To powiedzenie, które przytoczyłeś, pokazuje mężczyznę w pierwotnym, zdrowym sensie. Wylicza się w nim trzy podstawowe zadania mężczyzny. Wszędzie tam, gdzie ludzie mają motyw – a może nim być ostatecznie tylko Chrystus – te zasady wciąż są aktualne. Konserwatywne wartości, które twój znajomy ateista uznał za dobre, są osadzone tylko w jego własnym przekonaniu, a to – jak sądzę – słaba motywacja. Pozostanie wierny tym wartościom, dopóki będą się one, według niego, sprawdzały. Nie będzie jednak w stanie przekazać tych wartości swoim dzieciom, które go zapytają: „A dlaczego?”. Jak widzimy, Europa, kiedyś zakorzeniona w konserwatywnych wartościach, już się od nich odwróciła. Konserwatywne wartości nie wystarczyły.
Ideologia singli, przeskakiwania z kwiatka na kwiatek, „przyjaciół” na telefon, której celem jest zaspokojenie własnych pragnień, lansuje hedonizm i kreuje postawy egoistyczne. Ale jeśli nie mam motywacji nadprzyrodzonej, ¬świadomości Bożej ekonomii, pragnienia nieba, w którym miałbym gromadzić skarby, to właściwie dlaczego nie przyjąć takiej filozofii? W rozmowie z kimś takim ja nie znajdę „ziemskiego” argumentu, który miałby go przekonać do zmiany życia. On może robić, co tylko chce, mieć niezliczenie wielu partnerów i mówić, że tak jest mu wygodnie, bo jeśli dla niego celem jest wygoda, to cóż ja mogę mu powiedzieć… Wydaje mi się jednak, że tacy ludzie pogrążają się w jakimś dramatycznym bezsensie, którego do końca nie są świadomi. Na szczęście pewne mechanizmy samozachowawcze utrzymują człowieka do czasu, kiedy się nawróci. ¬Często doświadczam, że ludzie, którzy na pozór byli całkowicie oddaleni od Boga, nagle do Niego wracają. Stają się bardzo gorliwi i są prawdziwie szczęśliwi. Dopóki jednak się to nie stanie, żyją w ogromnym bezsensie. Ludzie, odrzuciwszy fundamenty i motywację wieczną, stracili motywację w ogóle – nawet tę doczesną.
Skądinąd jest wiele osób, które jednak mocno się angażują, nie mogąc wskazać motywacji. Na przykład obrońcy tak zwanych praw zwierząt czy feministki, które deklarują ateizm. Angażowanie się w takie sprawy jest nielogiczne. Jeśli bowiem to wszystko wzięło się z przypadku i zmierza do nicości, to wkrótce się rozpadnie. Po co się więc trudzić? Nie ma powodu, żeby to robić. Jeśli ludzie ci to robią, to dlatego, że człowiek ma instynkt sensu. To on ratuje ich przed samozagładą, bo człowiek ma naturalną potrzebę robienia czegoś, co uzna za sensowne. Triada: „dom, drzewo i dziecko” trwale funkcjonuje tylko w przypadku ludzi, którzy mają doświadczenie żywego Boga. Nie przypadkiem tak wiele osób związanych z ruchami czy wspólnotami chrześcijańskimi ma wiele dzieci.
Ci mężczyźni z Amazonii, o których mówiłeś, strzelali z łuków, bo byli wojownikami. Czy współczesny mężczyzna powinien być wojownikiem?
Tak, współczesny mężczyzna zdecydowanie powinien być wojownikiem. Niektórzy moi znajomi śmieją się, że tak wychowuję swoje dzieci. Oczywiście nie robię tego celowo. Nie bałem się jednak kupić im karabinów maszynowych (zabawek oczywiście!), chociaż niektórzy stanowczo mi to odradzali. Takie myślenie uważam za pacyfistyczne, a ja bardzo nie lubię pacyfizmu. Uważam, że chronienie chłopca przed atrybutami wojownika w najlepszym razie na nic się nie zda. Jeśli zabierze się mu „bojową” zabawkę, on nie stanie się aniołkiem – on swoją naturalną męską energię wyładuje w inny sposób. Niekoniecznie dobry.
Moi przyjaciele mają czterech chłopców i jedną dziewczynę. Na początku mama była przerażona ich skłonnościami militarnymi. Upominała ich, żeby nie bawili się ciągle tą bronią. Wydawało jej się to nienormalne. Pewnego dnia zapytała ich, w co się bawią. „W sklep”. „O, jak fajnie, a jaki sklep? Spożywczy? Tekstylny?”. „Mama! Sklep z blonią!”.
Myślę, że to jest naturalne. Mężczyzna powinien być wojownikiem i to nawet niekoniecznie tylko w sensie metaforycznym. Nieprawdą jest mówienie, że tak podaje Biblia. Jan Chrzciciel, kiedy żołnierze pytają go, co mają zmienić w swoim życiu, mówi: „Poprzestańcie na swoim żołdzie, nikogo nie uciskajcie”. Jezus, rozmawiając z wojskowymi, nigdy nie wspomniał, żeby porzucili swój zawód. Wojownicy są potrzebni. Walka jest w naturze mężczyzny. Mocniej dotarło to do mnie podczas lektury Opowieści z Narnii, gdzie ten element jest bardzo wyraźny. Prawdziwy, szlachetny mężczyzna nie używa podłych słów, natomiast krzyżuje miecz z wrogiem. Mężczyzna ma być waleczny. Waleczność to cnota. Pamiętam, że pomyślałem o tych dzikich z dżungli z podziwem: „To prawdziwi mężczyźni, przecież musieli pokonać lęk, bo pierwszy raz widzieli coś tak strasznego jak samolot”. Mimo że byli w dużo gorszej sytuacji, podjęli walkę. Dlatego nie zabraniam moim dzieciom pasjonować się militariami. Trochę odzywają się tu moje historyczne pasje, ale to jest u nas rodzinne. Po prostu lubimy broń, cenimy barwy narodowe…
Nie chcę przez to powiedzieć, że popieram wojnę. Oczywiście wojna nie jest niczym dobrym. Ale przecież Kościół nie zaprzecza, że są sytuacje, kiedy człowiek musi stanąć do walki, choćby w obronie swojego domu. Co mieli zrobić Polacy we wrześniu 1939 roku? Poddać się? Owszem, mogliśmy się poddać. Ale zadałbym tu pytanie, co się tak naprawdę liczy: to, że wygramy, czy to, że podejmujemy walkę? Bóg nie rozlicza nas ze zwycięstw, tylko z walki. On jest dysponentem zwycięstw. Przypomina mi się tu biblijne opowiadanie o słudze, który zakopał talent. Myślę, że gdyby zainwestował otrzymaną kwotę, nie spotkałaby go kara, nawet gdyby inwestycja okazała się chybiona. Dlaczego? Bo podjąłby walkę, zdecydowałby się na działanie. Bóg nie lubi tchórzy, którzy się wycofują.
Czy nie kłóci się to ze stereotypowym wizerunkiem chrześcijanina, który powinien unikać walki, nie sprzeciwiać się złu, nadstawiać drugi policzek? Czy nie widzisz tu sprzeczności?
Myślę, że ta rzeczywistość jest zbyt szeroka i nie da się jej ująć w jednym twierdzeniu. Jezus mówi, żeby nie stawiać oporu złemu, mówi o nadstawianiu policzka, ale czy to oznacza zgodę na zło? To przecież taktyka zwalczania zła. W innym wypadku jak Jakub mógłby napisać „przeciwstawiajcie się diabłu, a ucieknie od was”? Prawdziwym złem jest grzech i na niego godzić się nigdy nie wolno. Natomiast nie musi być prawdziwym złem użycie siły. Człowiek nie powinien być agresorem, są jednak przecież liczne sytuacje, które wiążą się z koniecznością przyjęcia postawy obronnej. Mężczyzna ma być wojownikiem, żeby bronić, żeby utrzymywać pewien status quo. Nikt rozsądny nie protestuje przeciw służbom siłowym, na przykład policji. Użycie siły w tym wypadku jest nieraz wręcz konieczne. Powiedziałbym nawet, że w pewnych sytuacjach wprowadza dobro. Oczywiście wszystkie te działania powinny być poddane racjonalnej ocenie.
A co myślisz o krucjatach?
Mam wiele sympatii do ruchu krucjatowego. Oczywiście nie myślę tu o wszystkich krucjatach. Część z nich w ogóle nie zasługuje na to miano – ale jeśli chodzi o te wyprawy, które miały na celu zdobycie Grobu Pańskiego, to owszem, uważam je za niezwykłe zjawisko w historii. I to – przy całej ludzkiej małości, jaka się w ich trakcie ujawniła – zjawisko pozytywne. To była akcja militarna, która miała odblokować Ziemię Świętą zagarniętą przez Turków Seldżuckich. Musimy pamiętać, że to nie była ich ziemia. To dlatego cesarz bizantyjski prosił o pomoc, żeby odzyskać przynajmniej dostęp do Ziemi Świętej, bo o odzyskaniu całego terytorium nawet nie marzył. Ruch krucjatowy wielokrotnie przerósł jego oczekiwania. To moim zdaniem pokazuje, jak wspaniały był świat średniowiecza. Ludzie zdobywali się na romantyzm, jakiego dzisiaj daremnie szukać. Rzucali wszystko, by iść w nieznane w imię wyższej sprawy. Zasadniczo nie chodziło o to, żeby nawracać niewiernych, ale żeby ich stamtąd zwyczajnie przegonić. Inną sprawą jest to, co działo się po drodze. Wielkość przeplatała się z małością. Grzeszność wielokrotnie przebijała cnotę. A jednocześnie działy się tam rzeczy, które aż trudno wytłumaczyć po ludzku. Dlaczego pierwszej krucjacie udało się zdobyć Jerozolimę? W warunkach, w jakich się to dokonywało, wyprawa ta nie miała prawa się udać. Przypuszczam więc, że dużą rolę odgrywała tu wiara ludzi. Takie szczere przekonanie o słuszności, które dla Boga być może jest ważniejsze niż ostateczne rozwiązanie polityczne. Po lekturze materiałów na temat tych wydarzeń szczególnie zapamiętałem bitwę pod Antiochią. Uczestnicy krucjaty po długim oblężeniu zdobyli Antiochię i – sami już ledwie żywi – zamknęli się w twierdzy. Ginących z głodu, otoczyła gigantyczna armia Saracenów, wypoczętych, najedzonych, dysponujących konnicą, słoniami bojowymi i wszystkim innym, co było potrzebne. W zasadzie sprawa była przesądzona. Jednak znalezienie rzekomej włóczni, którą przebito bok Chrystusa, wywołało w tych wycieńczonych krzyżowcach taki entuzjazm, że otwarli bramy, wyszli na zewnątrz murów i pieszo (bo konie już zjedli) wygrali bitwę. Co ciekawe, ci ludzie, którzy już prawie umierali z głodu, przed bitwą podjęli kilkudniowy post. To zwycięstwo nie miało prawa się zdarzyć, ale się zdarzyło, a więc o czymś to jednak świadczy.
Żeby było jasne: myślę, że Panu Bogu nieszczególnie zależało na zdobyciu Ziemi Świętej, a nawet wcale Mu na tym nie zależało. Natomiast Pan Bóg lubi ludzi pełnych ognia, którzy wiedzą, czego chcą, i gotowi są dla tego poświęcić nawet życie. Oczywiście nie oznacza to, że należy zaakceptować takie rzeczy, jak wymordowanie podczas pierwszej wyprawy Saracenów mieszkających w Jerozolimie. To jest właśnie to, o czym mówiłem: krucjaty pokazują, że w naszym życiu wielkość przeplata się z małością. Właściwie już po pierwszym grzechu Bóg powinien położyć na nas krzyżyk, a tymczasem On ciągle pokazuje nam krzyż i mówi: „Podnieś się, ufam ci”. Pozytywny sens krucjat widzę przede wszystkim w ich wymiarze duchowym. Ale i w znaczeniu czysto ludzkim przyniosły sporo korzyści. Choć historycy różnie je oceniają, to ogólnie były pozytywne dla Europy i dla świata. Pokazały, że człowiek Zachodu jest gotów walczyć o to, co dla niego wartościowe, i ponosić wielkie ofiary. Działania prowadzone pod szyldem Kościoła katolickiego w kolejnych wiekach, skierowane przeciw poganom czy heretykom, były już raczej dorabianiem ideologii do czysto politycznych interesów. Tam już nie było duchowości ani romantyzmu. To były procesy mające na celu zawłaszczanie terenu, często zresztą oparte na kłamstwie. Zdarzało się, że walczono z ludźmi, którzy byli gotowi przyjąć chrześcijaństwo, albo nawet tymi, którzy już je przyjęli. Pokazali to na przykład Krzyżacy, którzy atakowali ludność nie tylko pogańską.
Właśnie, co myślisz o idei zakonów rycerskich, która zrodziła się w okresie krucjat?
Zakony rycerskie ogólnie bardzo mi się podobają. Na przykład kawalerowie maltańscy to zakon, który uważam za wspaniały. Zresztą historia to pokazała; oni do dzisiaj, choć w nieco innej formule, istnieją. Myślę, że jest to znak Bożego błogosławieństwa, które zawsze towarzyszyło tej idei. Dopóki rycerze krzyżowi trzymali się wyznaczonych zasad, było dobrze. Pokazywały to różne, nieraz dramatyczne epizody, choćby bitwa pod Hattin. Pojmani templariusze mogli ocalić życie, pod warunkiem że wyrzekną się wiary. Żaden z nich nie przyjął islamu. Wszyscy zginęli z rąk niewprawnych derwiszów, dając świadectwo swojej wiary. Poza tym oni rzeczywiście wypełniali funkcję, jaką im polecono, czyli chronili pielgrzymów, prowadzili szpitale i dzielnie walczyli, gdy wymagała tego konieczność. To, co działo się później, nie zawsze miało jednak coś wspólnego z dobrem. Myślę tu o przede wszystkim o Krzyżakach, a także o templariuszach, chociaż dzisiaj wiemy, że tym ostatnim zrobiono wielką krzywdę. Niemniej reguły zakonów krzyżowych, przede wszystkim prawo noszenia miecza, wiązały się z pewnym moralnym niebezpieczeństwem. Zakonnik dużo ryzykuje, jeśli zamiast różańca nosi miecz. Miecz w takich wypadkach kusi do załatwiania pewnych spraw na skróty. To właśnie dało się zauważyć u Krzyżaków. U templariuszy nie wiadomo, jak by się to rozwinęło. W każdym razie na pewno stali się oni imperium finansowym. Natomiast joannici pokazali klasę, zresztą do dzisiaj ją mają. Nigdy nie zatracili tego pierwotnego rysu. Jego wyrazem jest dla mnie wiele mówiący szczegół: chorych, którymi się opiekują, nazywają „nasi panowie chorzy”. I zawsze tak było. Sądzę, że przetrwali w takiej kondycji, bo nigdy nie wyrzekli się swojej roli szpitalników. Niezwykła jest też ich heroiczna historia, a nie byłoby tego, jak sądzę, bez głęboko chrześcijańskiej motywacji. W przeszłości tak dzielnie bronili się na Rodos otoczeni przez morze Turków, że ci pozwolili im odpłynąć z honorami. Kolejny epizod miał miejsce na Malcie, kiedy dali oni przykład prawdziwego męstwa – chroniąc jednocześnie zagrożoną przez Turków Europę. Te tradycje niezmiernie mi się podobają. O ile wiem, do dzisiaj są oni zwolnieni z piątkowego postu za obronę Rodos. To też pokazuje piękno tradycji Kościoła; przywileje dane tak dawno wciąż obowiązują. Są to dla mnie smaczki, które bardzo lubię.
Niedawno obchodziliśmy okrągłą rocznicę powstania warszawskiego. Wielu zadaje sobie dziś pytanie czy powinniśmy je wszczynać?
Zawsze miałem wielki sentyment do powstania warszawskiego. Zapewne było to związane z tym, że pewną część swego życia przeżyłem w komunizmie, kiedy to musiałem słuchać tych kłamstw o wszystkim, co nie pasowało komunistom. Wtedy powstanie warszawskie jawiło mi się jako powiew świeżości. Było to wydarzenie na tyle istotne, że władza ludowa nie mogła go pominąć milczeniem, a mówiąc, napotykała problemy. Nie można było bowiem wyjaśnić pewnych rzeczy, na przykład mówić o roli Stalina. Po upadku komuny zaczęły się pojawiać głosy, że nie warto było ponosić tak wielkiej ofiary, że można było oszczędzić młodych ludzi, którzy na pewno przydaliby się w państwie. Z pewnością mogliby się przydać, ale mimo wszystko mam wrażenie, że ten rys heroiczny też jest bardzo ważny. Może nawet najważniejszy. Mam świadomość rozmiaru klęski powstańców i liczby ofiar, wśród których byli znakomici ludzie. To jest szokujące. Gdybyśmy jednak wydarzenie to osądzali tylko po ludzku, popełnilibyśmy poważny błąd. W sensie militarnym podobno nie mogliśmy wygrać. Jeżeli jednak popatrzymy na powstanie od innej strony, to zauważymy, że ta ofiara krwi dała początek czemuś dobremu: „Cenna przed Panem śmierć jego wiernych”. Dlaczego śmierć? Jeśli człowiek jest gotów za coś umierać, to pokazuje, że są wartości wyższe niż życie. To jest ten rys nadprzyrodzony, którego my bardzo potrzebujemy w tej chwili. Ludzie dzisiaj boją się umierać, bo dla wielu z nich, zatopionych w rzeczach tego świata, śmierć jest końcem wszystkiego. Jeśli ofiara z życia nie ma odniesienia do rzeczywistości wiecznej, to po co za cokolwiek oddawać życie? To znowu pokazuje, jak bardzo potrzebujemy dziś chrześcijaństwa albo przynajmniej jakiejkolwiek religijności. Religijność jest naturalna, a ateizm nienaturalny. Człowiek odczuwa pragnienie Boga, jakiejś siły wyższej. Jeśli nie mamy odniesienia do Niego, tracimy poczucie sensu. Dlatego, według mnie, te nasilające się głosy o głupocie powstania warszawskiego są błędne. Powstanie pokazało, jaka jest wartość wolności i samostanowienia. Kiedy obserwuję inne zrywy w historii, często przychodzą mi na myśl Izraelici. Mimo że doświadczyli wielu bolesnych pogromów, zachowali jednak poczucie tożsamości, poczucie godności i dumy. To jest bezcenne. W tym sensie jestem za powstaniem warszawskim i nie godzę się na jego potępianie. „Obiektywizm” w tej sprawie nie zawsze się sprawdza, bo opiera się na zimnej kalkulacji, a tu jest coś więcej. Tu mamy do czynienia z romantyzmem. Pytanie, czy zgadzamy się na romantyzm. Moim zdaniem należy się zgadzać, byle nie był on pozbawiony racjonalności.
Ciągnąc wątek militarny, czy powinniśmy zbrojnie wesprzeć Ukrainę?
Wesprzeć na pewno, w każdy możliwy sposób, więc nie widzę powodu, żeby także nie zbrojnie.
Porzucając wątek militarny, ale nie porzucając wątku męskiego – mówiłeś o różnych potrzebach kobiet i mężczyzn w Kościele. Czy wiara mężczyzny i wiara kobiety też się różnią?
Jeśli chodzi o sposób wyrażania wiary, to zapewne tak. Widzę to po mojej żonie, która co prawda nie reprezentuje wszystkich kobiet na świecie, ale myślę, że jest typową kobietą, dla której emocjonalność ma duże znaczenie. Odbieram to jako uzupełnienie świata męskiego, podobnie zresztą jak świat kobiecy jest uzupełniany przez męski. Uzupełniamy się w każdym wymiarze, również w wyrażaniu wiary. Osobiście nic nie razi mnie w religijności kobiecej. Często modlimy się z żoną i nie jest to dla żadnego z nas dyskomfort. W tradycji żydowskiej kobiety modlą się osobno, a mężczyźni osobno. Na spotkaniach wspólnoty widzę, że pewne gesty są bardziej przyswajalne dla kobiet, a mniej dla mężczyzn. Na przykład polecenie: chwyćmy się za ręce. Zdaje się, że kobietom bardziej się to podoba. Ale to drobiazgi. Kilka lat temu byłem na spotkaniu Mężczyzn św. Józefa, którzy dziś prężnie działają między innymi w środowisku krakowskim. Dla mnie było to fascynujące odkrycie, nie spodziewałem się czegoś takiego. Przyjechałem, bo zostałem zaproszony, by powiedzieć kilka słów. Wchodzę i stwierdzam, że to fantastyczne spotkanie. Było tam może z dwustu mężczyzn, ale jacy mężczyźni! Nie byli to mężowie, którzy uciekli od żon. Przeciwnie. Konferencje miały pomóc mężczyznom lepiej funkcjonować w rodzinie: i jako ojcom, i jako mężom – i czuło się, że to chwyta. Modliliśmy się, podnosząc ręce. Ta forma ekspresji jak najbardziej mi odpowiada. Wcale nie jest niemęska. Jest to zresztą realizacja wskazania św. Pawła, który mówi, że chce, aby na każdym miejscu mężczyźni podnosili ręce czyste… W tym spotkaniu zauważyłem nową wartość. Później doszedłem do wniosku, że to dobrze, iż czasem mężczyźni modlą się osobno, że sami rozmawiają o sprawach dla nich zasadniczych, czyli duchowych, które ich konstruują. Na przykład kiedy jeden z panów występuje na środek i mówi o tym, jaki powinien być mąż i ojciec, to my, mężczyźni, łatwiej to przyjmujemy bez obecności kobiet. Jak na spotkaniu jest kobieta, to mężczyzna od razu czuje, że ona już kręci na niego bicz: „A widzisz? A tam mówili o tym. A ty jak to realizujesz? Jak się z tego wywiązujesz?”. Tak to jakoś jest, że my zawsze chcemy się rozliczać z cudzych obowiązków. Jeśli na sali są kobiety i mężczyźni, to kiedy mówi się o obowiązkach męża, czuję, że żona mnie rozlicza i jestem zablokowany. Wtedy nie jestem w stanie pewnych informacji asymilować. Kiedy natomiast jestem w towarzystwie mężczyzn, sam dochodzę do tego, że coś muszę zmienić. Nie mam tej blokady: „Co ona sobie znowu o mnie pomyśli?”. To jest jedna z tych bardzo wartościowych rzeczy w takich spotkaniach. Spotkanie to dało mi okazję do refleksji nad różnicą między religijnością kobiet i mężczyzn. Nigdy nie byłem na spotkaniu samych kobiet, więc trudno mi powiedzieć, jak one by to w tej sytuacji odbierały. Tradycja osobnego modlenia się kobiet i mężczyzn ma więc swój sens, choć sądzę, że nie jest dobrze, kiedy trwa długi czas. Przede wszystkim sami musimy zadbać o regularną, codzienną modlitwę. Dla mnie inspirujące są słowa św. Pawła, który mówi o odnawianiu się duchem w naszym myśleniu. Co to jest, jeśli nie modlitwa? Jeżeli się nie odnowię, to myślę jak człowiek stary. Dotyczy to zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Doświadczenia świętych kobiet są tu nie do przecenienia. Ogromnie inspirują mnie pisma św. Teresy od Dzieciątka Jezus. To, o czym pisze, jest tak heroiczne, iż w pewnym sensie można pomyśleć, że był z niej „prawdziwy mężczyzna!”. No dobra, żart. Teresa była w pełni kobietą – i całe szczęście. I to właśnie widać w jej dziełach. Takie drobne rzeczy ofiarowane Jezusowi, niedostrzegalne, heroizm „małej drogi” – na przykład pomysł, żeby dla Jezusa nie korzystać z oparcia krzesła. Te drobiazgi są jednak bardzo ważne. Pewien sentymentalizm jest wartością, i u kobiet dobrze to widać. Moja żona często mnie do czegoś motywuje, bo ona widzi, że ktoś potrzebuje pomocy. Ja pewnych rzeczy nigdy bym nie zauważył, do pewnego działania nigdy bym się nie zmobilizował. W kwestiach duchowych również, a może przede wszystkim. To żona proponuje, żebyśmy się za coś pomodlili. Historia, którą chcę teraz opowiedzieć, pokazuje naszą rodzinną religijność.
To działo się dwa lata temu. Jechaliśmy z przyjaciółmi do Pacanowa, by pokazać dzieciom Centrum Bajek. To był zwykły dzień tygodnia. Było już pod wieczór, a my chcieliśmy jeszcze być na mszy. Pomyślałem: „Gdzie tu na tych wsiach będzie jakaś msza?”. Nie mieliśmy umówionego noclegu, bo zawsze wolimy szukać już na miejscu. Żona mówi: „Pomódlmy się”. Zaczęliśmy modlitwę, wymieniamy swoje prośby: żeby nocleg był w miarę tani, żeby było miejsce do biegania dla dzieci. Nagle młodszy syn, który wtedy miał siedem lat, woła z tyłu: „I żeby były cukierki powitalne!” (bo gdzieś tam widział w hotelu, że takie leżały na łóżkach). Pomyślałem: A toś, synku, przesadził. Nagle widzę, że mój GPS zaczyna wariować. Zamiast prowadzić nas w kierunku Pacanowa, pokazuje nam drogę na Busko. Zanim to skorygowałem, zauważyłem za drzewami wieżę kościoła. Żona mówi, żebyśmy tam podjechali. Kiedy wysiedliśmy z samochodów, okazało się, że nasi przyjaciele z drugiego auta w drodze podjęli podobne działania modlitewne. Weszliśmy do kościoła i rzeczywiście o 19 była msza. Po mszy poszedłem do samochodu spojrzeć na mapę, a z drugiego auta znajomy woła, żebyśmy poszli do proboszcza… Zaprasza na śliwki. Jedząc świetne śliwki prosto z drzewa, gadamy. Okazało się, że możemy u niego przenocować, bo ten kościół znajduje się na Szlaku św. Jakuba. I jest zaplecze noclegowe. Akurat tego dnia nikt nie przyszedł i mieliśmy do dyspozycji całe zaplecze. Proboszcz zrobił nam kolację, mimo że nie wiedział, kim jesteśmy. W tym czasie dzieci biegały jak szalone po rozległym placu. Przed snem żona mówi: „Patrz, nawet te cukierki powitalne były: te śliwki”. Bo na powitanie dostaliśmy śliwki. To pokazuje, że Bóg zawsze nas wysłuchuje i daje nam więcej – i lepiej – niż Go prosimy. To właśnie żona nauczyła mnie modlić się o rzeczy drobne, na które ja nie zwracałbym uwagi. W nich pokazuje się chwała Boża. W tym wypadku religijność kobieca, jak widać, bardzo mi się przydaje.
Mówi się, że mężczyźni są odpychani przez sfeminizowane chrześcijaństwo. To dlatego rzekomo tak mało jest ich w kościele. Czy myślisz, że tak jest rzeczywiście?
Mężczyźni nie są odpychani, oni często po prostu nie widzą tam dla siebie niczego atrakcyjnego. Nie sądzę, żeby mężczyzn odstręczała od Kościoła obecność kobiet.
Franciszek Kucharczak jest redaktorem „Gościa Niedzielnego”, autorem popularnych felietonów, które ukazują się na łamach tego tygodnika, redaktorem naczelnym serwisu gosc.pl, liderem Wspólnoty Jezusa Miłosiernego w Rybniku, a przede wszystkim mężem Joanny oraz ojcem Michała i Jacka.
Fragment pochodzi z książki:
Franciszek Kucharczak,
Bóg lubi tych, którzy walczą. O męskości, powołaniu i mocy modlitwy,
Wydawnictwo eSPe
Można ją kupić tutaj!.
opr. ac/ac