Krytyczny rzut oka na popularny typ artykułów z chrześcijańskich portali
Przeglądając portale katolickie, można ze zdziwieniem stwierdzić, że współczesny katolik jest nieco zagubiony. Bardzo często bowiem spotyka się tytuły artykułów lub pytania prowokujące dyskusję, które zaczynają się od słów: „Czy katolik może…”, po których wymieniana jest jakaś czynność, co do której zgodności z katolicką moralnością pojawiają się wątpliwości.
Można powiedzieć, że to wszystko przez nowe zagrożenia, które na nas, wierzących, czyhają w bez przerwy zmieniającym się świecie. Są one tak niepodobne do wszystkiego, z czym stykaliśmy się do tej pory, przychodzą w tak niezwykłych opakowaniach i tak bardzo znienacka, że sami nie wiemy, czy to dobre, czy to złe, czy możemy, czy nie możemy, a jeżeli możemy, to jak długo. Myślę jednak, że prawda jest inna, prostsza i niestety dużo gorsza dla nas, katolików. Przyczyną tego zagubienia nie są niespotykane wcześniej zagrożenia, z którymi nie wiemy, co zrobić, tylko raczej fakt, że przestajemy kochać – Boga i człowieka jako takiego – i tracimy zdrowy rozsądek, co w zasadzie jest tym samym. To sprawia, że często gubimy się, gdy idzie o wybór dobra.
Niestety dla wielu z nas katolicyzm jest zbiorem zasad, według których musimy postępować, by nie pójść do piekła. Jeżeli więc tym właśnie jest nasza religia, to nic dziwnego, że po prostu pytamy o kolejne reguły. Czy jednak rzeczywiście tym jest katolicyzm i tak ma wyglądać wiara w Boga?
Moim zdaniem prawdziwe rozterki moralne będziemy mieć dopiero, kiedy skonstruujemy robota, którym będzie mógł sterować wyciągnięty z człowieka mózg, lub kiedy technologia pozwoli na przenoszenie świadomości człowieka do maszyny. Czy to jeszcze będzie człowiek, czy już nie? Ile prawdziwego człowieka będzie w takim „maszyno-człowieku”? A co, jeżeli będziemy w stanie sztucznie stworzyć taką świadomość od zera, a potem wyprodukować dla niej ludzkie ciało? Co zrobić z takimi „ludźmi”? Dać im prawa wyborcze? Produkować ich w fabrykach i sprzedawać w sklepach? Uznać, że są zdolni do miłości, i kochać ich, tak jak kocha się każdego bliźniego?
Na te przyszłe problemy zwraca uwagę wielu teologów, mówiących między innymi, że będziemy mieć – przy okazji rozważania, gdzie kończy się człowiek, a zaczyna maszyna – do czynienia z dyskusjami o znaczeniu równym przetaczającym się przez Kościół dysputom z pierwszych wieków chrześcijaństwa, gdy próbowano raz na zawsze ustalić, ile Boga, a ile człowieka było w Jezusie Chrystusie.
Często z nostalgią mówimy, że „kiedyś to było…”. Wydaje mi się jednak, że powinniśmy też czasem z obawą – ale również z nadzieją, bo przecież Chrystus już zwyciężył, nic się tu nie zmieni – powiedzieć, że „kiedyś to dopiero będzie…”.
Wróćmy jednak do współczesnych wielkich dylematów: „Czy katolik może być fryzjerem?”, „Czy katolik może pić, palić i brać narkotyki?”, „Czy katolik może uczestniczyć w nabożeństwach innych Kościołów?”, „Czy katolik może wierzyć w reinkarnację?”, a nawet: „Czy katolik może korzystać z porad Kamasutry?” – to pięć losowo wybranych wyników z pierwszej strony wyszukiwarki Google, wyświetlanych gdy wpisze się do niej słowa „czy katolik może”. Z pewnością nie sugerują one zagubienia katolików wśród jakichś nieznanych dotąd obszarów, na które niespodziewanie udało się człowiekowi wedrzeć i na których nie za bardzo wiadomo, jak się zachować, żeby przypadkiem nie zgrzeszyć. One mówią o kwestiach istniejących od zawsze. Dlaczego więc katolicy mają taki problem z tym, by ocenić, co jest dobre, a co złe (bo właściwie tego dotyczą te pytania)?
Wyobraźmy sobie męża, który pyta swoją żonę, jak daleko może się posunąć i jak bardzo może rozwinąć swoją relację z ładną koleżanką z pracy, by wszystko było w porządku i by ona, czyli żona, nie była zazdrosna. Czy żona powie wtedy: „Mam najlepszego męża świata! Nie chce, by nasze małżeństwo zniszczyły zdrada i zazdrość, więc pyta o granice”? Myślę, że nie. Prędzej zaniepokoi się, dlaczego mąż pyta o granice, do których może się posunąć. Takim pytaniem mąż bowiem pokazuje, że w centrum jego myślenia nie jest żona ani relacja z nią, ale chęć wyciśnięcia z każdej okazji jak największej dozwolonej przyjemności. Pytanie o granice sugeruje też, że chętnie by poszedł dalej, ale w razie czego oczywiście wspaniałomyślnie zatrzyma się w wyznaczonym miejscu. Czy tak powinna wyglądać prawdziwa miłość?
Grzech zaczyna się w sercu. W momencie, gdy podejmę decyzję, że chcę ukraść komuś pieniądze, dla mojej relacji z Bogiem nie ma większego znaczenia, czy zamysł wprowadziłem w czyn – ja już upadłem. Gdy tylko w myślach złorzeczę drugiemu człowiekowi, to nie usprawiedliwia mnie, że żadnych słów nie wypowiedziałem – ja mu już złorzeczyłem. W końcu „każdy, kto pożądliwie patrzy na kobietę, już się w swoim sercu dopuścił z nią cudzołóstwa” (Mt 5,28).
Niewiele więc nam da stawianie murów broniących nas przed złamaniem prawa moralnego, jeżeli w naszym wnętrzu będzie mniejsza lub większa gotowość do wspięcia się na mur i chociaż nieśmiałego podpatrzenia, co jest za nim, nie mówiąc już o chęci jego przeskoczenia.
Kazuistyczne podejście do moralności, czyli drobiazgowe roztrząsanie moralnych kwestii i głowienie się, czy mam grzech, jeżeli w piątek czekałem do północy, by zjeść parówkę, a gdy ją zjadłem, przypomniałem sobie, że zegarek śpieszy mi o minutę (więc faktycznie zacząłem ją jeść jeszcze w piątek), to nie jest coś, czym powinniśmy sobie na poważnie zaprzątać głowę. Po pierwsze dlatego, że nasz Bóg nie jest tępym biurokratą, który ma wyznaczone widełki w Excelu i gdy coś tam nie pasuje, to leci do kosza (a więc piekła), a po drugie dlatego, że nasza religia jest religią zdrowego rozsądku.
Jeżeli prawdą jest – a myślę, że jak najbardziej jest – to, co napisał G.K. Chesterton, czyli że każdy krok w kierunku zdrowego rozsądku jest krokiem w kierunku katolicyzmu, to naprawdę nie potrzebujemy opasłych tomów wymieniających, co wolno, a czego nie wolno katolikowi. Prawie każdy – jeżeli nie każdy – problem moralny można rozwiązać, korzystając z rozsądku i rozumu, i zawsze wynik tego rozwiązania będzie zgodny z tym, co mówi Bóg. Kochający mąż nie potrzebuje ściągi z internetu, by wiedzieć i czuć, kiedy przegina i kiedy zaczyna zdradzać żonę.
A jeżeli jednak potrzebuje, to chyba lepiej zająć się na nowo kształtowaniem sumienia, które nie potrafi w porę zaalarmować o złu. Pytania „Czy katolik może…?” bardzo często są bowiem oznaką choroby sumień. I to jest coś, na czym wtedy raczej należałoby się skupić.
Myślę, że to nie najlepiej o nas świadczy, jeżeli do określenia tego, co jest dobre, a co złe, nie wystarcza nam Augustynowe „Kochaj i rób, co chcesz”, tylko prosimy kogoś, by wstawił nam do świata ogrodzenie, wewnątrz którego moglibyśmy się poruszać, by nie przekroczyć granicy. Tak jak rzeczywiście kochający mąż będzie wiedział, kiedy zaczyna przeginać z koleżanką z pracy, tak rzeczywiście wierzący, praktykujący i rozwijający się duchowo katolik będzie z pewnością wiedział, czy może zostać fryzjerem, czy może brać narkotyki i czy w katolicyzmie jest miejsce na wiarę w reinkarnację. Gdy bowiem zacznie robić coś złego, będzie czuł, że zdradza Boga.
Na koniec można więc z przymrużeniem oka zadać pytanie: Czy katolik może pytać: „czy katolik może…?”? Najlepiej odpowiedział na to abp Grzegorz Ryś, mówiąc: „Nie pytaj się, czy literalnie przestrzegasz przykazań, tylko czy pokochałeś to, czego one bronią”. Pokochaj uczciwość, to będziesz uczciwy. Pokochaj wierność, to będziesz wierny. Pokochaj prawość, to będziesz prawy.
opr. ab/ab