Księża i ich rodziny

O różnych losach kapłanów wyświęconych na przestrzeni ostatniego półwiecza

Ksiądz Stanisław trochę się spóźnia. Na parterze starej kamienicy gości mnie jego mama Helena i młodsza siostra Gabriela. Za oknem czereśnie z żółtymi plamami liści. - Ta najwyższa, tak jak ja, dobiega dziewięćdziesiątki - pani Helena pokazuje dłonią z długimi, szczupłymi palcami. - Tylko ona wciąż wysoka, a ja się gnę ku ziemi. - Tu wszystko mi dzieci przypomina - rozgląda się po ciemnym pokoju. - Ale pani chce o Stasiu. Dobre dziecko. Złego słowa o nim nie mogę powiedzieć, ani o jego kolegach. Jak wnuczka czasem opowiada, że jakiś ksiądz źle postąpił, to kładę palec na ustach - cicho, Pan Bóg słucha, a on do niego należy... Pani Helena ma siedmioro dzieci. Mąż nie żyje od sześciu lat. - Na tym stole stawiałam poczęstunki dla wszystkich księży z naszego miasta, po skończonej kolędzie - pokazuje dębowy masywny kwadrat. - Stasiu kazał wszystkich zapraszać bez wyjątku. Musiała być kaczka nadziewana śliwkami. Tu kładłam ciasto, kiedy kilku jego kolegów księży przyjeżdżało, żeby się poradzić, porozmawiać. Miałam ich za synów. Jednemu na komżę oszczędzaliśmy, innemu na jesionkę. W tej szafie przechowywałam książki i pamiątki rodzinne księdza Stefana, pod ubraniami, nikt z dzieci nie mógł ruszać. Aż zaczęły pachnieć naftaliną. - Stasiu od dzieciństwa był lepszy - włącza się pani Gabriela. - Za okupacji ja wstydziłam się jeździć z wózkiem do sklepu po karpiele, kartofle, a on dziewięciolatek sam pędził i wszystko przywoził. Tata leżał w szpitalu. Mama, załamana, z najmłodszą Tereską przy piersi - siedziała i patrzyła przez to okno. Utrzymywał nas najstarszy brat Zygmunt, ale mały Stasiu też chciał pomagać. Hodował kilka kurcząt i trzy kózki, bo w przydziale mieliśmy tylko ćwiartkę mleka. Pomagał w polu jak starsi. Nigdy się nie kłócił, aż się złościłam, że taki święty - śmieje się. Przypominają sobie, jak podczas wojny na podwórku wybuchł pożar. Zapaliła się szopa obok domu. Wtedy mały Stasiu zdjął obraz Matki Bożej Częstochowskiej, podbiegł jak najbliżej ściany płomieni i głośno się modlił, wyciągając wizerunek przed siebie. Ogień nie zajął innych budynków. Przed oknem miga wysoka męska sylwetka, słychać szuranie w sieni. - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus - szczupły ksiądz, ze sczesanymi z czoła siwymi włosami przeprasza za spóźnienie. Teraz kolej na przywitanie z matką. Pośpiesznie nachyla się nad białym kokiem włosów pani Heleny. - Powołanie jest niezależne od człowieka i jego środowiska - mówi szybko, patrząc prosto w oczy. - Ale zawsze ktoś z bliskich je spostrzeże i pomaga pielęgnować. Kilka lat temu księża biorący udział w ankiecie odpowiadali na pytanie, kto wspierał ich myśl o kapłaństwie. 80 proc. przyznało, że matka. U mnie było podobnie. Do matury nikomu nic nie mówiłem, ale mama wyczuwała moje wahania. Raz wiedziałem, że muszę zostać księdzem i czułem spokój, a za chwilę przychodziła wątpliwość, zdenerwowanie i znów stałem pod ścianą, podnosiłem ręce do góry i mówiłem: Boże, rób co chcesz... Mama jak zawsze była delikatna, nic nie narzucała, a jednak między wierszami, w rozmowach, zaznaczała, że to łaska być księdzem. Może czuła, że musi pomóc mi przeważyć szalę? - ksiądz Stanisław gestykuluje dłońmi ze szczupłymi, długimi palcami. - Od mojego wstąpienia do seminarium codziennie rano i wieczorem chodziła do kościoła, niekiedy na trzy Msze św. Jakby chciała przyśpieszyć moment, kiedy stanę za stołem Pańskim. - Rodzice chcieli, żeby Stasiu wybudował dla nas wszystkich dom - wtrąca pani Gabriela. - A on wybudował kościół i kaplicę... Ojciec planował mu karierę lekarską, ale przyjął decyzję syna z szacunkiem. Stanisław wstąpił do seminarium w 1949 roku. Święcenia przyjął w 1954 r. To był ostatni rocznik, który studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim. Potem usunięto wydział teologiczny. W czasie studiów trwały prześladowania księży, aresztowania. Szykanowano ich rodziny. - Tata był nauczycielem, mógł się obawiać o pracę, ale był zbyt odważny, żeby brać to pod uwagę.


Ks. Ireneusz Brach, wyświęcony 43 lata później, mówi, że dziś też trzeba sporo odwagi, żeby być księdzem. Dawniej kapłani cieszyli się większym poważaniem, mieli autorytet. - Byłem tak wychowany, że księdza, siostrę zakonną trzeba pozdrowić: "Szczęść Boże", że należy im się szacunek - opowiada. - A dziś spotykam się z arogancją, nie tylko ze strony młodzieży. Nawet starsi czasem robią sobie śmichy-chichy... A jeśli muszą z czegoś rezygnować, to najłatwiej z tego, co religijne - z katechezy, z religijnej książki, z Mszy Świętej. W sobotnie przedpołudnie przyjechał do Mysłowic odwiedzić rodziców. Od dwóch lat jest wikarym w parafii Trójcy Przenajświętszej w Rudzie Śląskiej. W gościnnym pokoju, na drugim piętrze dziesięciokondygnacyjnego bloku, na ścianie przyciąga oczy rodzinna fotografia. W środku - ojciec i matka, obok córka, a nad nimi dwóch synów w koloratkach. Andrzej starszy od Ireneusza o pięć lat. - Dwóch synów księży to ogromna radość, ale i podwójna odpowiedzialność - mówi pani Gertruda. - Modliłam się o to, żeby dobrze w życiu wybrali. Kiedy umarła moja babcia Marta, wpadła mi do rąk jej książeczka z sobotnimi modlitwami o powołania. - Bardzo głęboko przeżyłem śmierć prababci - wchodzi jej w słowa ks. Ireneusz. Jego ciemne oczy, są jakby przedłużeniem spojrzenia matki. - Miałem wtedy 12 lat i czuwałem przy niej w nocy na zmianę z bratem. Widziałem jak bardzo się męczy i zacząłem się modlić na różańcu o dobrą śmierć. Powoli się uspokajała. Rano lekarz stwierdził, że właśnie wtedy musiała umrzeć. Wcześniej, gdy miałem 6 lat, podczas oazy rodzin zginęła w wypadku samochodowym jakaś dziewczyna. Pamiętam, jak w kaplicy Dobrego Pasterza śpiewaliśmy "Zmartwychwstał Pan", to nie był tylko tekst... To były znaki na drodze. Ostateczną decyzję podjąłem w Wielki Piątek, modląc się przy Grobie. Nie dało się zapomnieć o Panu Bogu, kiedy w domu stale się o nim mówiło. Często odbywały się spotkania oazy rodzin, do której rodzice należą od 1978 r. Mama zawsze była gotowa do rozmów z dziećmi, bo zrezygnowała z pracy zawodowej, żeby mieć dla nich czas, czekać z obiadem. Ks. Jan Morcinek "wciągnął" braci do grupy ministranckiej, ks. Antoni Pudlik, zachęcił Irka do występów w jasełkach. - To ja zaprowadziłam młodszego brata na katechezę, gdy miał cztery i pół roku - śmieje się siostra księdza - Joasia. - Dlatego przystąpił do wczesnej Komunii Świętej. W czasie ogólniaka Irek dał sobie czas do namysłu. Nic nikomu nie wyjawiał. Pamiętał, kiedy mama powiedziała mu, że starszy Andrzej wstępuje do seminarium, golił się i na tę wieść mocno zaciął się w wargę. Wspomina też dzień, kiedy rodzice dowiedzieli się o jego decyzji. Popłakali się wszyscy. - Mam po mamie skłonność do wzruszeń - przyznaje ks. Ireneusz. - Po mamie mam też serce. Staram się być serdeczny i życzliwy, nawet dla niechętnych i wrogich. Po tacie mam żyłkę do pracy, zawsze muszę się czymś zajmować. Brat jest spokojny, stateczny, a mnie wszędzie pełno. Z domu wyniosłem radość życia, niezbędną, żeby nie zgorzknieć. Niektórzy mówią, że to niepoprawny optymizm. Od rodziców ks. Ireneusz nauczył się dzielić dobrami materialnymi. Przez lata studiów synów tata Jan pracował na całą piątkę. - Ważne, żeby wykorzystując to, co się ma, jak najlepiej służyć innym - podkreśla ks. Ireneusz. - Mówię mojej młodzieży, że jeśli nie mają za co jechać na wycieczkę, to ja załatwię finanse, powtarzam, że mogą korzystać z tego, co posiadam. Ireneusz i Andrzej stali się łącznikami wielopokoleniowej rodziny Brachów i Ruśnioków. Na prymicje zaprosili 50 kuzynów. To była okazja do lepszego poznania i podtrzymania więzi. Krewni cieszą się i chwalą, że mają dwóch księży w rodzinie. Co jakiś czas bracia z rodzicami odwiedzają kogoś z bliskich, odprawiają Mszę Świętą w jego intencji. - Jestem wdzięczny Panu Bogu, że mam taką rodzinę - mówi ks. Ireneusz. Wysoki, wsparty na łokciach, siedzi przy stole blisko drobnej pani Gertrudy. - Jeśli jest dobra ziemia, dobre środowisko przyszłego księdza, to daje plon obfity. Ale Pan może posiać na piachu i wyrośnie.


Ks. Krzysztof czeka na mnie w swoim pokoju na plebanii. Krótko obcięty, kryje oczy za grubymi okularami. Na półkach meblościanki kilka zdjęć. - To moi oazowicze - wyjaśnia. Ks. Krzysztof gromadzi zdjęcia odkąd wstąpił do seminarium. - Moje rodzinne zbiory - śmieje się, przewracając kartki ze zdjęciami ze wspólnych wyjazdów, Światowych Dni Młodzieży, przedstawień teatralnych. Wymienia imiona swojej młodzieży, kolegów księży. Z wczesnego dzieciństwa zostało mu kilka fotografii. Matka w sukience w groszki i on - może pięcioletni berbeć z zadziornym uśmiechem. Po jej śmierci zajmowała się nim babcia, a potem jedna i druga ciotka. Po ósmej klasie poszedł do niższego seminarium, na próbę. - Tam, jako piętnastolatek, po raz pierwszy poczułem, że jestem bezpieczny, że mam Ojca w niebie - mówi. - Dlatego moją najulubieńszą modlitwą jest "Ojcze nasz...". Kilka razy dziennie tak sobie z Nim rozmawiam. Modli się za mamę, ale i do niej. Już zapomniał jakiego koloru miała włosy, ale Matka Boża Częstochowska też ma je zakryte i tylko można się ich domyślać. Trochę zdenerwowany pokazuje mi swoje wiersze. Jeszcze nigdzie ich nie drukował. Zapisane drobnym pismem kartki:

miałem na ustach krzyżyk tyle lat bolało każde słowo kiedyś na Jasnej Górze przed Twoim obrazem puściły zardzewiałe gwoździe: Mamo

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama