Co to znaczy kochać Kościół? Czy miłość, która nie wymaga, która nie dąży do oczyszczenia, jest prawdziwą miłością?
W ostatnim czasie bardzo często zastanawiam się, co znaczy kochać Kościół. Nie wiem, kiedy należy przyjmować postawę obronną, tak trochę jak broni się własnej rodziny, nawet jeśli ma ona swoje słabości, a kiedy stanąć w wyraźnej opozycji wobec postaw przynajmniej niektórych ludzi Kościoła, których zachowanie tylko bardzo pokrętna demagogia pozwalałaby moralnie wytłumaczyć. Stąd dziennikarze identyfikujący się jako katolicy dzielą się dzisiaj na dwie grupy: albo jesteś nieugiętym obrońcą, albo wyrazistym krytykiem. Ci, którzy starają się bronić Kościoła tam, gdzie bronić go trzeba, i krytykują, gdy bronić go po prostu nie można, wpisują się w linię symetryzmu. Ta niestety drażni ludzi po jednej i po drugiej stronie: bo ani to ten nasz, co nawet abp. Wesołowskiego był w stanie bronić, ani ten z drugiego obozu, który lawendowej mafii dopatruje się już na każdym probostwie. Co więc znaczy kochać Kościół, który znalazł się w sytuacji takiego wewnętrznego rozdwojenia?
Jestem księdzem, ale też dziennikarzem. No i jestem, i to przede wszystkim, człowiekiem wierzącym. A to znaczy, że u podstaw wszystkiego, co czuję i myślę, odzywa się we mnie sumienie. Oczywiście sumienie nie działa tylko u osób wierzących. Staje się ono jednak o tyle donioślejsze, godne posłuchania, o ile dostrzega się w nim głos Boga. I wydaje się, że sprawę mamy jakoś załatwioną: kieruj się sumieniem, a będziesz wiedział, co teraz zrobić, jak pisać, jak rzeczywiście kochać. No tak, ale ja nadal się waham, nadal pytam. Czy to źle?
Bł. John Henry Newman twierdzi, że sumienie to nie tyle głos, ile raczej jego echo. Bo głos Boga nigdy nie dociera do nas w sposób całkowicie klarowny. Zawsze odbija się on jakoś w naszych doświadczeniach, zawsze jest jakoś odbiciem naszej historii. To podkreślenie jest o tyle ważne, że pytając właśnie o miłość do Kościoła, którą sumienie miałoby jakoś rozstrzygnąć, Newman domaga się, aby tę nieklarowność brać pod uwagę. Dlatego — jego zdaniem — nie można szafować na lewo i prawo: tak myślę, tak postępuję, bo tak podpowiada mi moje sumienie. No właśnie: moje sumienie, to znaczy Bóg, ale też moja historia, czasami pełna zranień. Można się bowiem łatwo pomylić i zamiast głosu Boga usłyszeć zbyt mocno siebie. Krytykując Kościół — jak to często mówimy: zgodnie z sumieniem — można rzeczywiście szukać jego dobra, ale można też szukać własnego uznania.
Co z tego wynika? Chyba to przede wszystkim, że pytanie o słuszną krytykę Kościoła — szczególnie w czasie, gdy dotyka go jakaś głęboka ciemność i wewnętrzny podział — wymaga ogromnego wysiłku duchowego i pokory. Czy nas, dziennikarzy katolickich, stać na ten wysiłek? Czy to, co piszemy, jest rzeczywiście efektem takiej właśnie duchowej drogi?
Przedstawię tylko kilka przemyśleń, zaczynając od siebie. Bardzo często naprawdę nie wiem: nie wiem, co będzie dla Kościoła najlepsze. Kościoła rozumianego jako ogół wiernych, a nie tylko jego instytucjonalnych przedstawicieli. Nadal słyszę echo, które tylko czasami wydobywa z siebie klarowny głos. Jestem jednak przekonany, że przynajmniej w jednej sprawie słyszę go mocno: musimy mieć odwagę dotykać ran Kościoła. Do takiej postawy zachęcał kardynał Luis Antonio Tagle podczas nadzwyczajnego synodu w Rzymie. A to oznacza, że musimy wsłuchiwać się w ból tych, którzy zostali pokrzywdzeni. Przede wszystkim w ich ból, zanim zaczniemy analizować ten nasz, nieporównywalnie mniejszy, że ktoś nas przy okazji niesłusznie atakuje. Musimy nieustannie powracać do głosu osób pokrzywdzonych, nawet jeśli czasem będziemy musieli w niektórych sprawach przynajmniej z nim polemizować. Musimy to robić, aby do końca ten ból zrozumieć. W katolickich mediach to brzmi jak prowokacja: po co ciągle do tego wracać. Od tego są media świeckie, one nam o tym na pewno powiedzą. A jednak, nawet jeśli to dla nas trudne, nie ma innej drogi, żeby w postawie rzeczywistego zasłuchania i współczucia, właśnie w mediach katolickich, świadomie i często powracać do tego tematu i być blisko tych, którzy cierpią. Przejść z nimi tę drogę i z nimi odnaleźć nadzieję.
Ks. Mirosław Tykfer, redaktor naczelny „Przewodnika Katolickiego”
opr. mg/mg